Reklama

To miało być coś w rodzaju terapii. Góry, cisza, brak zasięgu – ucieczka od codzienności i może ostatnia próba, by jeszcze coś między nami uratować. Kiedyś wspólne wyprawy były naszym rytuałem, teraz ledwo potrafiliśmy ze sobą rozmawiać. Michał mówił, że potrzebujemy resetu. Ja zdawałam sobie sprawę z tego, że coraz trudniej mi oddychać tym samym powietrzem. Mimo to oboje spakowaliśmy plecaki jak dawniej. Zabraliśmy termosy, czekoladę i kurtki przeciwdeszczowe. Poza tym jednak wszystko było inne. My byliśmy inni. I coś mi mówiło, że ta wspinaczka to nie będzie tylko zdobywanie górskich szczytów.

— Weź lepiej czapkę. Tam, wysoko w górach, wieje — pouczył mnie.

Prychnęłam z irytacją i nie mogąc się powtrzymać, mruknęłam:

— Ty zawsze wiesz lepiej, co mam robić, prawda?

Ja zostawałam w tyle

Na początku była cisza. Nie taka przyjemna, w której słychać poranny szelest drzew czy śpiew ptaków skrytych w ich koronach. To była ta ciężka, gęsta cisza, która wypełnia przestrzeń między dwójką ludzi, którzy nie potrafią się już do siebie nawet uśmiechnąć. Michał szedł przodem, a jego tempo jak zawsze było szybkie, równe, pewne. Ja zostawałam w tyle, coraz bardziej zdyszana, z niepokojem śledząc, jak jego sylwetka oddala się na zakrętach szlaku.

— Możesz trochę zwolnić? — odezwałam się, ledwie łapiąc oddech.

— Już prawie jesteśmy przy pierwszym podejściu — rzucił przez ramię. – Zróbmy to od razu, za jednym zamachem.

Zrobić to od razu — no pewnie. To... takie typowe dla niego. Nie zatrzymywać się, nie myśleć za dużo, nie słuchać innych.

— Nie dam rady, Michał. Nie musimy przecież za wszelką cenę — zauważyłam, siadając na mokrym kamieniu.

Zatrzymał się dopiero po kilkunastu krokach. Bardzo powoli odwrócił głowę.

— Jak zwykle — burknął niezadowolony. — Poddajesz się, zanim w ogóle spróbujesz.

Spojrzałam na niego. Był dokładnie tym samym człowiekiem, którego kiedyś pokochałam, tylko teraz każde wypowiadane przez niego zdanie wbijało się w moje serce jak cierń.

— Nie chodzi o górę! — warknęłam.

— To o co? — nie potrafił pojąć.

Zamilkłam. Wokół szumiał wiatr, a gdzieś w oddali słychać było skrzek jakiegoś ptaka. Nie potrafiłam powiedzieć, co tak naprawdę mi nie pasuje. Może to, że za bardzo się staram. Może to, że on już mnie nie widzi. Wstałam i bez słowa ruszyłam dalej. Nie dlatego, że zależało mi na zgodzie. Po prostu nie chciałam, żeby widział moje łzy.

Minął mnie i poszedł dalej

Szliśmy dalej w całkowitym milczeniu. Tylko buty uderzały rytmicznie o korzenie i kamienie, jakby nasze kroki mogły jakoś zapełnić pustkę między nami. Michał znowu szedł pierwszy. Nawet nie zerkał za siebie, żeby sprawdzić, czy nadążam. Kiedyś co chwilę podawał mi rękę, upewniając się, czy nie jest mi zimno. Teraz miałam wrażenie, że idziemy obok siebie, ale w równoległych rzeczywistościach. Krajobraz był piękny – jesienne barwy rozlewały się po zboczach jak na akwarelowym obrazie. Złoto liści, mokra zieleń mchów, siny błękit nieba — tak, góry zawsze mnie uspokajały. Mimo to dziś ich ogrom mnie przytłaczał.

— Zaraz będzie przełęcz. Odpoczniemy — powiedział Michał, zerkając na zegarek.

— Nie potrzebuję odpoczynku – odparłam sucho.

— To po co stoisz? — zdziwił się.

— Żeby złapać oddech. — Zmrużyłam oczy. — Odpocząć, ale od ciebie.

Zatrzymał się. Spojrzał na mnie, ale jego twarz była jak maska. Nie widziałam na niej ani krzty emocji — jakby w ogóle się nie przejął. Minął mnie i poszedł dalej. Ja zostałam jeszcze chwilę. Oparłam się plecami o drzewo, zsunęłam kaptur. Wiatr był chłodny, ale lepszy niż jego obojętność. Czasem cisza boli bardziej niż krzyk. Ta pojawiała się między nami i wcześniej, ale wtedy była spokojna, bezpieczna. Teraz przypominała przepaść.

Patrzyłam na jego plecy – sztywne i obce. Wtedy też w nagłym przebłysku zobaczyłam swoją przyszłość: bez wybuchów, bez dramatów. Bez niego. Ja sama pośród gór, które kiedyś były naszym schronieniem.

Nie było poczucia spełnienia

Na szczyt dotarliśmy późnym popołudniem. Przed nami rozciągał się pejzaż jak z pocztówki – złote połacie lasu, ledwo widoczna linia jeziora, chmury rozproszone w słońcu jak rozlane mleko. Stanęliśmy obok siebie — ramię w ramię, a jednak nie razem. Nie spoglądał na krajobraz, tylko patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Jakby myślami był już bardzo daleko.

— Wiesz, zawsze myślałam, że jak coś się zdobywa razem, to to do siebie zbliża — powiedziałam cicho.

— A może po prostu nie idziemy tym samym szlakiem — rzucił, nadal nie odwracając głowy.

— Nie tylko dzisiaj — dodałam.

Znowu nastała cisza, choć tym razem nie przyniosła już bólu. Stanowiła jedynie potwierdzenie tego, co nieuchronne.

— Nie wiem już, czego ty ode mnie chcesz, Kaja — westchnął w końcu.

Ujęłam go delikatnie za brodę, zmuszając, by spojrzał mi w oczy.

— Chcę poczuć, że jestem z tobą, a nie obok ciebie. Że mnie widzisz. Że nie muszę wciąż za tobą gonić, żeby zasłużyć na twoją uwagę.

Patrzył, ale nie widział. Dostrzegał tylko kobietę, z którą tu przyszedł. Nie tę, z którą kiedyś śmiał się przy ognisku. Nie tę, która bała się wysokości, ale szła, bo ufała jego dłoni.

Odwróciłam się. Spojrzałam na horyzont. Nie było w tym triumfu. Nie było poczucia spełnienia. Tylko chłód, lodowata pustka, a także wiedza, że dotarliśmy do kresu wspólnej wędrówki. Bo widok ze szczytu może zapierać dech – nawet jeśli nie ma już z kim go dzielić.

Już nie byliśmy parą

Zaczęliśmy schodzić w milczeniu. Nie padło ani jedno słowo. Michał był kilka kroków przede mną, jakby odległość fizyczna miała mu w czymś pomóc, sprawić, że poczuje się lepiej. Ja patrzyłam tylko pod nogi, koncentrując się na tym, żeby nie poślizgnąć się na mokrych kamieniach. Nie ufałam już sobie – ani tkwiącym we mnie emocjom, ani kolanom. Ścieżka wiła się stromo w dół. Pomyślałam, że to całe zejście ma w sobie coś z naszych ostatnich miesięcy — coraz niżej, coraz mniej światła, coraz trudniej złapać równowagę.

— Zejdziemy do schroniska. Potem się zobaczy — powiedział nagle Michał, jakby musiał coś powiedzieć, żeby nie zwariować w tej ciszy.

— Nie wiem, czy ja jeszcze chcę cokolwiek oglądać — odpowiedziałam szczerze.

Nie spojrzał na mnie. Po prostu szedł dalej.

Kiedyś takie wspólne zejście było okazją do żartów, opowiadania różnych anegdotek, do dzielenia się zmęczeniem. Teraz oboje byliśmy już gdzie indziej — tylko nasze ciała zostały na szlaku.
Każdy krok w dół był jak powrót do rzeczywistości, w której już nie byliśmy parą. Nie po tej wspinaczce. Nie po tych słowach wypowiedzianych na szczycie. Tylko że nikt nie mówił o tym głośno. Zatrzymałam się na chwilę przy niewielkim potoku. Przetarłam twarz zimną wodą. W odbiciu zobaczyłam swoje oczy. Błyszczał w nich zawód.

Potem ruszyłam dalej. Bo trzeba było zejść. Na sam dół.

Ja pójdę sama

Do schroniska dotarliśmy, gdy słońce chowało się już za górskim grzbietem. Drewniane ściany pachniały wilgocią i kurzem, a w środku panował ten znajomy półmrok, który kiedyś lubiliśmy. Michał zamówił herbatę, ja zajęłam miejsce przy oknie. Patrzyłam, jak inni turyści się śmieją, zdejmują buty, dyskutują wesoło przy kominku. My siedzieliśmy w ciszy. Dwie herbaty, dwa plecaki. Dwoje ludzi, którzy już nie mają sobie nic do powiedzenia.

— Jutro możemy spróbować zejść inną trasą — powiedział cicho Michał, jakby proponował kolejną opcję na mapie, nie decyzję o przyszłości.

— Myślę, że ja pójdę dalej sama — stwierdziłam. Nie było w tym ani żalu, ani gniewu. Tylko pewność.

Spojrzał na mnie przeciągle, a potem skinął głową.

– Rozumiem. — Odwrócił wzrok.

Wtedy poczułam coś, czego się nie spodziewałam – ulgę. Nie ból czy rozpacz. Jedynie spokój. Bo nawet jeśli to był koniec, to przynajmniej nikt nikogo dłużej nie oszukiwał. Towarzyszyła temu ekscytacja, która nie pozwoliła mi w nocy zasnąć. Leżałam, słuchając kroków na skrzypiących deskach i szumu wiatru za oknem. W głowie układałam plan – nie na jutro, ale na potem. Na dalsze dni. Poza wspólną ścieżką, bez ciągłego szukania siebie nawzajem. Już nie musiałam się spieszyć. Już nie musiałam za niczym gonić.

Rano wstałam wcześniej. Michał jeszcze spał. Zostawiłam klucz w recepcji, zarzuciłam plecak i ruszyłam na szlak. Samotnie. Po raz pierwszy od dawna wiedziałam, w którą stronę chcę iść.

Wreszcie odetchnę swobodniej

Siedziałam przy stole w schronisku w dolinie. Herbata parowała wolno w kubku, a ja zapisywałam myśli w notesie, który cały czas nosiłam w plecaku, choć nigdy wcześniej go nie użyłam. Teraz słowa same spływały na papier. Nie były poetyckie, ale prawdziwe. Takie, jakich nie umiałam wypowiedzieć jemu. Góry zawsze były dla nas czymś więcej. Stanowiły jakąś metaforę – wysiłku, drogi, zdobywania czegoś razem. Tyle że tym razem nie odnieśliśmy zwycięstwa. Nie stanęliśmy na szczycie jako drużyna. Może właśnie dlatego, że za bardzo chcieliśmy wrócić do tego, co już nie istniało.

Michał został w schronisku wyżej. Może myśli, że to tylko kaprys, że jak się z tym prześpię, to zmienię zdanie. Ale ja nie chcę już więcej ulegać. Nie chcę więcej milczenia w samochodzie, napięcia przy obiedzie, uciekania w plany i rozmowy o niczym. Teraz czuję, że wreszcie odetchnę swobodniej.

Tak, on kiedyś mnie kochał. Nie wiem tylko, czy wciąż mnie jeszcze lubi. Czy umiałby spojrzeć na mnie z dawną fascynacją, słuchać bez oceniania. Kiedy ruszyłam w dół, wciąż czułam zmęczenie, ale też pewną lekkość. Jakby plecak mniej ważył. Jakby ta cisza z Michałem została tam, na szczycie. Albo nawet wcześniej, przy zakręcie, na którym przestaliśmy iść razem. Teraz już wiem, że nie każda wspinaczka kończy się wspólnym zdjęciem na górze. Czasem największym osiągnięciem jest zejść osobno. I nie oglądać się za siebie.

Kaja, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Zobacz także:


Reklama
Reklama
Reklama