Reklama

Po latach pracy w korporacji, wypalona, zmęczona ludźmi i hałasem miasta zapragnęłam ciszy. Spokoju. Czegoś swojego. Pomysł agroturystyki pojawił się naturalnie – miałam ziemię, miałam przestrzeń i miałam marzenie. I naiwną wiarę, że na wsi ludzie są życzliwi, serdeczni, ciekawi nowego. Szybko się przekonałam, że ciekawość to jedno, a zawiść – drugie.

Wioska, do której się wprowadziłam, miała swój rytm i swoich bohaterów. A ja, „miastowa z ambicjami”, z miejsca zostałam intruzem. Zaczęło się od spojrzeń. Potem były podszepty, znikające rzeczy, złośliwości. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że najbardziej zaboli to Kingę – żonę jednego z tych mężczyzn, którzy najgłośniej krytykowali moje pomysły.

Szukałam spokoju

Zatrzymałam się na poboczu, wyłączyłam silnik i wysiadłam z auta. Na pierwszy rzut oka – nic szczególnego. Pole jak pole. Ziemia przesiąknięta marcowym błotem, nierówna droga, pojedyncze sosny rozciągające się w kierunku lasku. Tylko że ja patrzyłam na to miejsce inaczej. W głowie już widziałam drewniane domki dla gości, wielki stół pod jabłonią i ludzi, którzy przyjeżdżają tu, by uciec przed światem.

– To tu? – spytała Basia, moja przyjaciółka, wychylając się z auta. – Wygląda... no... naturalnie?

Dziko? – zaśmiałam się.

– No właśnie. Ale ma klimat. I ciszę.

Zamiast odpowiedzi zamknęłam oczy i chłonęłam wszystko.

Nie boisz się? – zapytała Basia ciszej.

– Nie. W mieście się bałam. Tu... chcę zacząć wszystko od nowa.

Tu miałam być po prostu Łucją. Nikim więcej. Z lasku wyszła kobieta. Niska, zgrabna, z wiadrem w ręce. Stanęła, spojrzała prosto na mnie, zmrużyła oczy.

A pani to kto? – zapytała bez cienia uprzejmości.

– Łucja. Odziedziczyłam ten teren. Po Halinie.

– No to współczuję.

Poczułam lekki niepokój

– Co to znaczy: współczuję? – zapytałam, próbując utrzymać spokojny ton.

– A to, że Halina z nikim tu nie gadała. Unikała ludzi, w sklepie tylko „dzień dobry” i „do widzenia”, i to bez patrzenia w oczy. No i... wie pani, różne rzeczy się mówiło. – Kobieta wzruszyła ramionami.

– Mówiło się? Jakie na przykład?

– Że ludzi nie lubiła, że po lasach nocami łaziła... A jak pies sołtysa zdechł, to też niektórzy mówili, że to ona coś zrobiła. – Uśmiechnęła się krzywo. – Ale co ja tam wiem. Pani teraz tu będzie? Na stałe?

– Taki mam plan. Chcę otworzyć agroturystykę.

Na te słowa kobieta uniosła brwi.

– Agroturystykę? Tutaj?

– Tak. Mam projekt, znam ludzi, którzy mi pomogą. Wiem, co robię.

– Pani to pewnie z miasta, co?

Aż tak to po mnie widać?

– Po butach.

Spojrzałam na swoje trampki, które już teraz były całe w błocie. Faktycznie – nie pasowały tu.

– No to powodzenia – rzuciła kobieta, ruszając dalej przez pole. – Tylko niech pani uważa. Tu ludzie nie ufają obcym.

Basia podeszła bliżej i szepnęła:

– Irytująca ta twoja sąsiadka. Przypomina moją nauczycielkę chemii. Też wiedziała wszystko o wszystkich, i wszystko lepiej.

Nie odpowiedziałam. Poczułam lekki niepokój.

Robili mi pod górkę

Pierwsze dni minęły w euforii. Robiłam listy, planowałam, zamawiałam. Znalazłam architekta, który z entuzjazmem przyjął mój pomysł przebudowy starej stodoły. Znalazłam też lokalną ekipę remontową. Miałam wrażenie, że wszystko idzie szybciej, niż mogłam się spodziewać. Do czasu.

– My to chyba musimy się wycofać z tej roboty – oznajmił mi pewnego ranka Andrzej, majster. – Nie damy rady tego zrobić w terminie.

– Jak to? Przecież jeszcze wczoraj mówiliście, że ruszacie z fundamentami pod wiatę.

– No tak, ale wie pani... Sołtys coś wspomniał, że to niby niezgodne z planem zagospodarowania...

– Ale przecież mam wszystkie papiery! Mam zgodę, projekt zatwierdzony!

– Ja nie mówię, że nie. Ale wie pani, co ludzie mówią? Że tu będą „miastowe przyjeżdżać”, że będzie głośno, że to nie to samo, co kiedyś.

– A wy się boicie plotek?

– My? – Andrzej uśmiechnął się krzywo. – My się nie boimy, ale jak ktoś potem nie poda ręki w sklepie… Wie pani, jak to jest.

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Ale się chyba dowiem.

Gdy pojechali, zostałam sama na placu budowy, z rozwalonym ogrodzeniem i stertą drewna. Po raz pierwszy poczułam, że ta wieś nie tylko mnie nie chce, ale że się mnie boi. Wieczorem usłyszałam, jak ktoś kręci się pod domem.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem

– To już przestaje być śmieszne – powiedziała Basia, gdy przysłałam jej zdjęcie wiadra.

– A kiedykolwiek było? – mruknęłam, wpatrując się w kartkę, którą zostawili.

– Zgłoś to na policję.

– I co im powiem? Wiesz, jak to się skończy. Pogadają, zapiszą, nic nie zrobią. A ja tu zostanę. Sama.

Po drugiej stronie telefonu zapadła cisza.

– Może chociaż na kilka dni wrócisz do miasta? Ochłoniesz, nabierzesz dystansu...

– Nie. Właśnie o to im chodzi. Żebym się wyniosła. Żebym się przestraszyła. Ale ja się nie ruszam. Nie po tym wszystkim, co już zrobiłam.

– Przynajmniej kup kamery. Albo psa.

Parsknęłam cicho.

– Psa to bym przytuliła, szczerze mówiąc...

Następnego dnia wzięłam się do roboty. Sama. Noszenie drewna, rozładowywanie palet, kopanie pod fundamenty – każda czynność, choć wykańczająca, dodawała mi siły. Fizyczny ból był niczym przy tym, co działo się w mojej głowie. Koło południa podjechało auto. Sąsiadka ze wsi wysiadła, bez słowa przeszła przez bramkę i postawiła przede mną siatkę.

– Chleb. Domowy. I zupa dyniowa. Nie pytać, tylko zajadać.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.

– Przyszła pani... przeprosić?

– Wie pani, czasem człowiek musi popatrzeć z boku, żeby zobaczyć, w czym siedzi po uszy.

– A siedzi pani?

– Tak. I chyba zaczynam mieć tego dosyć.

Zyskałam przyjaciółkę

Kinga przyszła jeszcze kilka razy. Raz przyniosła jabłka, innym razem wiejskie jajka. Nigdy nie mówiła wprost, po co przychodzi. Ale między wierszami było jasne – chciała porozmawiać. Potrzebowała tego równie mocno, jak ja.

– Oni myślą, że jak ktoś się urodził w tej wsi, to już ma prawo do wszystkiego – powiedziała pewnego dnia, gdy siedziałyśmy na ławce pod ścianą stodoły.

– A ty tak nie myślisz?

– Myślałam. Kiedyś. Ale odkąd tu jesteś... zaczęłam się zastanawiać. Bo wiesz, mój Staszek... on nie tyle cię nie lubi, ile się ciebie boi.

– Boi? – spojrzałam na nią zaskoczona.

– No tak. Ty przyjechałaś, wykształcona, niezależna, wiesz, czego chcesz. Nie pytasz nikogo o zgodę. Taka kobieta to dla takiego jak on... zagrożenie.

I przez to rzuca mi kłody pod nogi?

– Przez to pluje, gdzie może, co wieczór gada o tobie, jakbyś mu grządki zaorała czołgiem. Ale już nie tylko on. Teraz nawet w sklepie mówią, że „ta Łucja to się nie daje”. Że „twarda”. I wiesz co? Dobrze. Tak trzeba.

– A ty? Co ty zrobisz?

Kinga przez chwilę milczała. Poprawiła włosy, spojrzała gdzieś za mnie, jakby chciała uniknąć mojego wzroku.

– Wczoraj powiedziałam Staszkowi, że się wyprowadzam. Syn skończył szkołę. Już nie muszę tu tkwić. Mam dość tej nienawiści.

Patrzyłam na nią z niedowierzaniem.

– Serio?

– Serio. I jeśli nadal planujesz otworzyć tę agroturystykę... Może potrzebujesz kogoś do pomocy?

Uśmiechnęłam się. Pierwszy raz od dawna szczerze.

– Myślę, że właśnie zaczęłam.

Spojrzała na mnie uważnie

Minęło pół roku. W stodole pachniało drewnem, a na ścianie wisiała ręcznie wypalana tabliczka:

„Zagajnik – agroturystyka z duszą”.

Pierwsi goście mieli przyjechać już za tydzień. Trzy drewniane domki stały gotowe, ogród ziołowy aż kipiał zielenią. I najważniejsze – nie byłam już sama. Kinga była nieoceniona. Wiedziała wszystko: skąd brać najlepszy ser, kto piecze najlepszy chleb, a kto tylko udaje. Stała się moją współpracowniczką, towarzyszką, czasem powierniczką.

– Patrz, jakie mamy rezerwacje na sierpień – powiedziałam, pokazując jej grafik w telefonie. – Nie wiem, jak to się stało...

– Stało się, bo nie odpuściłaś – odparła. – A potem, kiedy oni zobaczyli, że nie pękasz, to zaczęli się ciebie bać. I szanować.

– A twój Staszek?

– Został sam. Z telewizorem i krową – parsknęła. – Teraz mieszkam u siostry, ale szukam czegoś tu, bliżej ciebie. Jeśli wciąż chcesz, żebym tu była.

– Bez ciebie by tego nie było. Więc przestań się pytać.

Spojrzała na mnie uważnie. Po jej twarzy pierwszy raz przeszła lekkość. Ulga.

– To znaczy, że może i ja zacznę wszystko od nowa?

– Może? Ty już zaczęłaś.

Siedziałyśmy na ganku i patrzyłyśmy na zbudowane domki. Było cicho, nikt się nie czepiał, nikt nie patrzył krzywo. I pomyślałam, że w końcu jest normalnie. I że to wystarczy.

Łucja, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama