Reklama

Siedziałam przy kuchennym stole jak co rano. Marek dopijał kawę, z nosem w telefonie. Za oknem padał śnieg — drobny, grudniowy, niemrawy, ale jednak śnieg. Mikołajki. Kiedyś czekałam na ten dzień z wypiekami na twarzy. Teraz nawet nie chciało mi się wstawać wcześniej, ale zrobiłam to. Z przyzwyczajenia, z cichej nadziei, że może w tym roku będzie inaczej.

– Masz – powiedział Marek, wręczając mi pakunek zawinięty w papier w bałwanki. Bez spojrzenia. Bez uśmiechu.

Rozdarłam papier powoli. W środku był sweter. Gruby, wełniany, czerwony, z wielkim reniferem i świecącym nosem. Tandetny. Taki dla żartu.

– Fajny, nie? – mruknął, nie podnosząc wzroku znad ekranu.

Uśmiechnęłam się blado. W tamtym momencie nawet nie chodziło o ten głupi sweter. Chodziło o to, że on nie widzi. Nie czuje. Że jestem obok, a jednak jakby mnie nie było.

Kiedyś Marek potrafił mnie zaskakiwać. Przynosił gorącą czekoladę do łóżka, zostawiał liściki przy lustrze. A teraz? Sweter z reniferem. I nawet nie zapytał, czy mi się podoba. Wtedy coś we mnie pękło. I poczułam, że to wcale nie jest tylko prezent. To był sygnał. Zimny, wyraźny i ostateczny.

Byłam zła

Wieczorem nie wytrzymałam. Krzątałam się po kuchni, myjąc naczynia, ale ręce drżały mi z frustracji. W końcu wyszłam z łazienki z tym swetrem w rękach i stanęłam w progu salonu.

– Marek, możemy pogadać?

– Teraz? – spojrzał znad telewizora. – Coś się stało?

– Tak. Chodzi o ten prezent.

– O co ci znowu chodzi, Justyna? Przecież to tylko sweter.

– No właśnie. Tylko sweter. Wiesz, co jest najgorsze? Że nawet w Mikołajki nie potrafisz się postarać. Dajesz mi coś, co wygląda jak żart z promocji w markecie i nawet nie patrzysz, jak zareaguję.

– Przesadzasz – westchnął, jakbym marudziła o kolor zasłon.

– Przesadzam? Marek, ja od miesięcy czuję się jak powietrze. Nie pytasz, jak się mam, nie słuchasz, co mówię. A teraz jeszcze to... – uniosłam sweter, jakby to był dowód w sprawie rozwodowej.

Przestań dramatyzować – rzucił. – Nie wiedziałem, że muszę robić teatr z każdego prezentu.

– Nie chodzi o teatr. Chodzi o to, że ci nie zależy. Już dawno przestało ci zależeć. I wiesz co? Ja to czuję. Codziennie. W każdym twoim "zaraz", w każdym twoim "jestem zmęczony".

Milczał. Zrobiło się cicho, aż za cicho. Tylko dźwięk z telewizora, jakiś film, którego nikt z nas nie oglądał. Spojrzałam na niego. Obcy człowiek. Obok mnie. Mój mąż.

Wróciłam do sypialni i zamknęłam za sobą drzwi. Miałam w głowie wspomnienie tamtych pierwszych Mikołajek. Gdy ukrył pierścionek w pudełku po czekoladkach i trząsł się ze strachu, czy powiem "tak". Tamten Marek odszedł dawno temu. Został tylko cień.

Może coś się wypaliło

– On cię nie kocha, Justyna. I chyba już od dawna – powiedziała Kasia, mieszając kawę tak energicznie, jakby chciała nią kogoś oblać.

Siedziałyśmy w naszej ulubionej kawiarni, tej z przeszklonym sufitem. Za oknem śnieg padał coraz gęściej. Zawsze lubiłam ten klimat – grudniowa melancholia z nutą cynamonu. Ale dziś kawa smakowała źle.

– Nie mów tak. Przesadzasz – mruknęłam. – Marek po prostu… nie okazuje uczuć jak kiedyś.

– Justyna, błagam. To nie jest brak kwiatów. To jest emocjonalna pustynia. I ty tam siedzisz, jak ten kaktus, czekając na cud.

Uśmiechnęłam się smutno.

– Może on po prostu się wypalił. Ludzie się wypalają. Praca, stres… życie.

– Nie usprawiedliwiaj go. Masz prawo czuć się kochana. Masz prawo oczekiwać czegokolwiek, a nie tylko czekać.

Zamilkłam. Słowa Kasi były jak igły, wbijane prosto w skórę, ale może potrzebowałam tego bólu.

Wieczorem obserwowałam Marka, jak siedzi na kanapie, zapatrzony w ekran. Przez chwilę przyglądałam się jego twarzy, szukałam w niej śladów czułości. Nic. Zero. Jakby między nami była niewidzialna szyba.

– Myślałeś może, żebyśmy pojechali gdzieś na święta? – rzuciłam cicho.

– Zobaczymy – odpowiedział mechanicznie, nie odrywając wzroku od ekranu.

Zobaczymy. Jak zawsze. Bez planu, bez emocji, bez nas. Odwróciłam się i poszłam do łazienki. Zamknęłam się tam, żeby nie usłyszał, jak po raz pierwszy od dawna płaczę naprawdę.

Tego się nie spodziewałam

To było przypadkiem. Zawsze tak się zaczyna, prawda? Siedziałam na kanapie, z kubkiem herbaty, kiedy jego telefon zawibrował. Był obok, ale w łazience. Ekran zaświecił i zobaczyłam: „Myślałam dziś o tobie”. Nie podpisane. Sam numer.

Zastygłam. Nie miałam w zwyczaju czytać cudzych wiadomości. Ale ta… ona nie była zwykła.

Wzięłam telefon. Drżały mi palce. Wiadomości było więcej. Krótkie. Subtelne. „Nie mogę się doczekać.” „Dobrze, że byłeś dziś taki czuły.” „Jeszcze trochę i będzie tylko nasza świąteczna noc.”

Serce mi waliło. Paliło mnie w gardle. Przewinęłam czat w górę. Im dalej, tym gorzej.

W nocy nie spałam. Leżałam obok niego, słysząc jego spokojny, równy oddech. Ja się dusiłam. Czułam, jak coś mnie od środka zżera. O trzeciej nad ranem usłyszałam, jak wychodzi do kuchni. Po chwili – głos. Cichy, niemal szept.

– Nie teraz... tak, wszystko jak zwykle… jeszcze trochę musimy poczekać.

Wstałam bezszelestnie i otworzyłam drzwi. Patrzył przez okno, z telefonem przy uchu. Zamarł, gdy mnie zobaczył. Nie zdążył się nawet odezwać.

– Z kim rozmawiasz? – zapytałam spokojnie, ale wewnątrz mnie szalał sztorm.

Nie odpowiedział.

– Od kiedy? – głos mi się załamał.

– Justyna… nie chciałem cię ranić. To wszystko się po prostu wydarzyło – wydukał.

Zaśmiałam się krótko, gorzko.

Po prostu się wydarzyło? Zdradziłeś mnie?

Milczał. Stał jak sparaliżowany. A ja wiedziałam, że wszystko że coś pękło nieodwracalnie.

Pojechałam do siostry

Zabrałam płaszcz i wyszłam. Po prostu. Bez krzyku, bez walizki. Potrzebowałam tylko jednego – kogoś, kto mnie zna. Kto pamięta mnie z czasów, zanim zaczęłam znikać.

Pojechałam do Ewy, mojej starszej siostry. Otworzyła zaspana, w szlafroku, ale wystarczył jeden mój grymas, jedno „cześć” drżącym głosem, by wiedziała, że coś się stało.

– Wchodź. Zrobię herbaty – powiedziała tylko i przytuliła mnie mocno, bez słów.

Opowiedziałam wszystko. O swetrze. O ciszy. O tamtej wiadomości. I rozmowie. Ewa słuchała w skupieniu, nie przerywając, nie oceniając.

– Wiesz, co jest najgorsze? – wyszeptałam, dłubiąc w pustym kubku. – Że ja przez tyle lat niczego nie zauważyłam. A może nie chciałam?

– Bo całe życie cię uczono, żeby być „tą dobrą”. Miłą. Rozsądną. Cichą. A w tym wszystkim nikt cię nie pytał, czego ty chcesz.

Patrzyłam na nią bez słowa. Bo miała rację.

– Może już czas przestać być miłą dziewczynką, co?

Później, kiedy wróciłam do mieszkania, Marek spał na kanapie. Omijałam go wzrokiem. W sypialni, na krześle, leżał ten sweter. Jak dowód rzeczowy. Wzięłam walizkę z szafy. Zaczęłam pakować jego rzeczy. Spokojnie. Równo. Bluza po bluzie. Spodnie. Koszule. Jakbym wycierała z mieszkania jego obecność. Zrobiłam to bez łez. To była jedyna rzecz, którą mogłam zrobić dla siebie. W końcu. Rano Marek nawet się nie zdziwił. Zabrał rzeczy i tyle go widziałam.

Tego mi potrzeba

– Chcesz iść na lunch? – zapytała Anita, koleżanka z pracy, kiedy zauważyła moje przekrwione oczy.

Wzruszyłam ramionami. Nie miałam siły udawać. Siedziałyśmy przy oknie, w małej knajpce obok biura. Przez chwilę milczałyśmy, aż w końcu zapytała:

Co się dzieje?

Opowiedziałam. W skrócie. Bez dramatu, bez szczegółów. Ale powiedziałam wszystko.

Anita przytaknęła.

– Też przez to przeszłam. Mój mąż miał romans z matką kolegi z przedszkola. Odkryłam to, gdy ich zobaczyłam razem na parkingu. Wiesz, co zrobiłam?

– Co?

– Pojechałam w góry. Sama. W święta. Siedziałam trzy dni w drewnianym domku i płakałam jak bóbr. A potem zaczęłam żyć.

Spojrzałam na nią zaskoczona. Nie znałam tej wersji Anity.

– Wiesz co? – dodała, wkładając płaszcz. – Jak nie chcesz być sama, jedź ze mną. W tym roku jadę znów. Tylko ja, śnieg i książki.

Zawahałam się. A potem... poczułam coś, czego nie czułam od miesięcy. Przebłysk. Wolność. Potrzebowałam przewietrzyć głowę, by zdecydować, co dalej z moim małżeństwem.

Justyna, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama