„Dostałam od teściowej złotą poradę na leniwego męża. Zrobiłam, co mi kazała i nie mogłam uwierzyć własnym oczom”
„Wracałam do domu jak w transie. Słowa Jadwigi dźwięczały mi w głowie. To była dosadna rada. Ale dziwnie logiczna. Czułam mieszankę wstydu i... ulgi. Jedno było pewne – właśnie przestałam czekać. Wystarczyło tylko zacząć się stosować”.

- Redakcja
Czasem wydaje mi się, że jestem niewidzialna. Że ludzie widzą podłogę, którą umyłam, a nie mnie. Zupę, która czeka ciepła, a nie kobietę, która ją gotowała z myślą o ich ulubionych smakach. Nawet dzieci, gdy mnie przytulają, pytają, gdzie jest tata. Tata, który po powrocie z pracy zrzuca buty, siada na kanapie i zapada się w telefon albo telewizor na kilka godzin. A ja latam jak poparzona. Praca zdalna, więc „przecież siedzisz w domu”, więc ogarnij dzieci, zakupy, obiad, pranie, rachunki. „Kocham cię” słyszałam ostatnio… chyba w reklamie.
Siedzę przy kuchennym stole w przerwie między spotkaniem on-line a mieszaniem zupy i patrzę na ścianę. Beżową. Nienawidzę tego koloru. Jest jak moje życie. Ani ciepłe, ani zimne. Rozlane. Jak Darek, mój mąż. Kiedyś to był facet! Pomysłowy, troskliwy, zakochany do bólu. Mówił, że nigdy nie stanie się takim leniem jak mój ojciec, który zniszczył moją mamę swoją obojętnością. A teraz?
Sama siebie pytam, kiedy przestałam być kobietą, a zaczęłam być kucharką, sprzątaczką i pielęgniarką od emocji całej rodziny. Weronika, moja przyjaciółka, mówi, że za dużo się staram. Że traktuję męża jak dziecko. Może ma rację. Może właśnie dlatego, gdy ostatnio szłyśmy razem na spacer z dziećmi, rzuciła z pozoru niewinną propozycję:
– Skoro z nim nie da się gadać, to może z jego matką. Może cię zaskoczy?
Zamrugałam. Z jego matką? Przecież teściowa jest jak oficer rezerwy – zimna, konkretna, zero empatii. Ale Weronika tylko się uśmiechnęła:
– Czasem to właśnie tacy ludzie mają najbardziej skuteczne rady.
To było ponad moje siły
– Mógłbyś chociaż raz zająć się dziećmi, skoro obiecałeś! – wybuchnęłam, widząc, jak Darek siedzi na kanapie i klika coś na telefonie, a nasz młodszy synek właśnie rozlał sok na świeżo umytą podłogę.
– Przecież ja dopiero co wróciłem z pracy – jęknął, nie podnosząc nawet wzroku. – Daj mi chwilę.
– Chwilę?! – oparłam się o futrynę kuchni, zanosząc się śmiechem. Ale to nie był wesoły śmiech. To był śmiech wkurzonej kobiety, której po raz setny ktoś wcisnął kit. – Słuchaj, Darek, ja też pracuję. Też mam pracę. Tyle że moja zaczyna się o ósmej rano i nie kończy… nigdy.
– Robisz z igły widły – mruknął, w końcu odkładając telefon. – Przecież się staram.
– Starasz? – podeszłam do niego i pokazałam dłonią na salon. – To jest twoje staranie? Brudne naczynia, dzieci przyklejone do bajek, bo tatuś nie może oderwać się od telefonu, ja gotuję trzeci posiłek w ciągu dnia i jeszcze odprawiam zebrania. Wiesz co? Mam wrażenie, że jestem samotną matką z dodatkowym dorosłym pasożytem!
– Ej! – uniósł głos. – Nie przesadzaj. Pracuję, zarabiam, daję ci stabilizację. A ty się czepiasz o każdą pierdołę.
– Stabilizację? – parsknęłam. – To nie stabilizacja. To wygodne pasożytnictwo! Nie wiem, kiedy to się stało, ale żałuję, że w ogóle się z tobą związałam.
Zapadła cisza. Pierwszy raz od dawna. Darek zamarł. Spojrzał na mnie – nie ze złością, nie z irytacją. Raczej… w szoku. Jakby te słowa naprawdę go uderzyły. Wstał, ale nie powiedział nic. Przez chwilę myślałam, że rzuci jakąś ripostą, że wyjdzie trzaskając drzwiami. Ale nie. Poszedł do łazienki. Zamknął się tam. I tyle.
Zostałam w kuchni sama z gotującą się zupą i myślami, które wirowały mi w głowie. Nie czułam ulgi. Czułam coś dziwnego. Jakbyśmy właśnie przekroczyli jakąś granicę, której nie da się już cofnąć.
Poszłam do teściowej
Nie planowałam tej wizyty. To znaczy... nie tak naprawdę. Miałam tylko „przypadkiem” przejść się w tamtą stronę. Ale nim się obejrzałam, stałam już pod drzwiami Jadwigi z zimnym potem na karku. Miałam nadzieję, że nie będzie jej w domu. Albo że mnie nie pozna. Albo że się rozpłynę w powietrzu, zanim otworzy drzwi.
– O, Justyna – powiedziała teściowa, jakby mnie się właśnie spodziewała. – Co tak stoisz jak uczennica na dywaniku?
– Eee… ja właśnie przechodziłam... – zaczęłam się plątać. – I pomyślałam, że może... kawa?
– No, to mów – ucięła. Nie była typem do „pogaduszek przy kawie”. Usiadłyśmy w kuchni, a ja przez dłuższą chwilę gapiłam się w szarą ceratę. I nagle coś we mnie się przełamało.
– Mamo, ja już nie daję rady – wyrzuciłam z siebie, zanim zdążyłam ugryźć się w język. – Twój syn… on… Darek mnie nie widzi. Nie słyszy. Jest w domu tylko fizycznie. Siedzi z telefonem, a ja... haruję. Od rana do nocy. Nie pamiętam, kiedy usiadłam na spokojnie. Nie wiem, kim jestem poza matką i kucharką. Wszystko robię sama. On nic. Jakby mieszkał w hotelu.
Jadwiga nie drgnęła. Nie powiedziała: „oj, kochana, przesadzasz”. Nie udawała zaskoczenia. Myślała.
– Zawsze wiedziałam, że Darek będzie wygodnicki – powiedziała spokojnie. – Ja go takim nie wychowałam. Po prostu... za dużo mu dałaś.
– Ale pani jest jego matką, więc jednak wychowanie… – zaczęłam cicho.
– No właśnie – skinęła głową. – I dlatego wiem, co mówię.
Zapadła cisza. Myślałam, że mi powie, żebym rozmawiała z nim jeszcze raz. Że może kryzys wieku średniego. Że mam się uzbroić w cierpliwość. Ale ona tylko wypiła łyk kawy i rzuciła:
– Wiesz, co robiłam z moim starym, jak mu się włączało lenistwo? Znikałam.
– Jak to…?
– Normalnie. Nie było obiadu, czystych skarpet, śniadania. Nie przypominałam o rachunkach. Albo się ogarniał, albo chodził głodny. I bez czystych majtek.
Zamarłam.
– To działało?
– Jak cholera – uśmiechnęła się. – Baby za dużo robią. I za dużo czekają. A czasem trzeba przestać.
Wracałam do domu jak w transie. Słowa Jadwigi dźwięczały mi w głowie. To była brutalna rada. Ale dziwnie logiczna. Czułam mieszankę wstydu i... ulgi. Jedno było pewne – właśnie przestałam czekać.
Zastosowałam się do złotych rad
Zaczęłam od śniadania. A właściwie – jego braku. Kiedy Darek wszedł rano do kuchni, pachniało kawą, naleśnikiem i pastą jajeczną. Wszystko dla dzieci. Na jego talerzu – nic. Nawet kromki chleba.
– Coś się stało? – zapytał zaspany, drapiąc się po brzuchu.
– Nic – uśmiechnęłam się uprzejmie. – Zajmuję się dziećmi i sobą. Ty przecież jesteś dorosły. Ogarniesz się.
Uniósł brwi. Myślałam, że wybuchnie, ale tylko wzruszył ramionami i poszedł do łazienki. Przez chwilę poczułam ukłucie niepewności. Może powinnam była go uprzedzić? Ale przypomniałam sobie minę Jadwigi. „Nie było obiadu, skarpet, śniadania”. No to i u mnie nie będzie.
Przez kolejne dni było podobnie. Jadłam z dziećmi. Pranie segregowałam na „moje i dzieci” oraz „jego”. Zmywałam po nas. Jego talerz zostawał. Rano – żadnych kaw. Wieczorem – zero przypomnień o rachunkach. Ani słowa o jego brudnych skarpetach walających się pod łóżkiem.
Na początku Darek był tylko zdziwiony. Potem zaczął rzucać kąśliwe uwagi.
– O, to jakaś nowa wersja ciebie. Ekskluzywna. Tylko dla dzieci?
– Nie. Tylko dla tych, którzy mnie szanują – odpowiedziałam spokojnie, nawet nie podnosząc wzroku znad komputera.
Zaczął mnie prowokować. Ostentacyjnie zostawiał brudne garnki. Puszczał dzieciom bajki w porze obiadu. Raz specjalnie przewrócił kosz z praniem, potem patrzył, jak będę zbierać. Nie zbierałam. Przeszłam obok. Jakby go tam nie było. Cisza to była moja nowa broń. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Nie tłumaczyłam. Po prostu... nie robiłam tego, co wcześniej. To go rozbrajało.
W środku nadal miałam chaos. Wewnętrzny głos warczał: „złośliwa jesteś, małżeństwo to kompromis”, ale drugi głos był silniejszy. Ten, który mówił: „masz prawo żyć jak człowiek. Masz prawo nie być służącą”.
Wieczorem, po kilku dniach tej gry, usiadł naprzeciw mnie.
– Co to za nowe zasady? – spytał chłodno.
– Te, w których nie jestem twoją służącą – odparłam, patrząc mu prosto w oczy.
Tego było już za wiele
Nie było żadnych znaków ostrzegawczych. Po prostu wróciłam z dziećmi od Weroniki i zastałam puste mieszkanie. Na stole leżał tylko krótki liścik napisany na odwrocie jakiegoś paragonu: „Nie wracam dziś. Nie dzwoń”.
Nie zadzwoniłam. Siedziałam na kanapie i wpatrywałam się w ciemne okno. Dzieci już spały. Cisza była już bolesna. W tej ciszy poczułam coś zaskakującego – ulgę. Nie martwiłam się, gdzie poszedł. Martwiłam się, czemu przez tyle lat tak się bałam tej ciszy. Może właśnie dlatego tyle rzeczy trzymałam w sobie. Żeby nie siedzieć w pustym mieszkaniu i nie czuć, że jestem sama. Ale przecież i tak byłam sama.
Darek wrócił następnego dnia. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Trzasnęły o ścianę. Był pijany? To było widać od razu – zapach, chwiejny krok, zmęczone oczy. Tego było już za wiele.
– To wszystko przez ciebie! – krzyknął. – Przez ciebie to się tak rozpieprzyło!
– Przeze mnie? – spojrzałam na niego chłodno. – Że przestałam wycierać ci tyłek?
Podszedł i zachwiał się.
– Ja tu wszystko ogarniam, a ty się czepiasz! – krzyczał. – Ty chcesz mnie zniszczyć! Chcesz zrobić ze mnie potwora!
– Nie muszę nic robić – odparłam. – Sam się świetnie niszczysz. Tylko... już mnie to nie obchodzi. Spójrz na siebie, co z siebie robisz!
On wtedy zamarł. Spojrzał na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy. Naprawdę. Nie jak kobietę, którą znał. Ale jak kogoś... innego. Obcego. I wyszedł. Znów.
Siedziałam długo, oddychając głęboko. Myślałam, że się rozsypię. Że po tylu latach krzyku i szlochu znów mnie rozłoży na łopatki. Ale nie. Czułam strach. Ale pod spodem... coś nowego. Coś, co nie miało jeszcze nazwy. Może... wolność?
Zmienił się nie do poznania
Przez dwa dni nie było go w domu. Nie napisał, nie zadzwonił. Robiłam wszystko, jakby życie się toczyło bez niego: dzieci do szkoły, obiad, praca. Wieczorami siedziałam z książką albo po prostu w ciszy. I myślałam – o sobie, o tym, czego chcę, czego już nie chcę.
A potem nagle... wrócił. Bez żadnych fanfar. Wszedł z torbą na ramię, z podkrążonymi oczami i jakimś nowym wyrazem twarzy. Cichym. Niepewnym.
– Cześć – powiedział. I tyle. Żadnego „przepraszam”, żadnego dramatu.
Zamknął się w pokoju i przez cały wieczór nie wychodził. Rano, kiedy zeszłam na dół, zastałam go przy zlewie. Myłam naczynia. Potem podał dzieciom śniadanie. Pokroił kanapki. Włożył czyste skarpetki (sam znalazł, cud!), a potem powiedział:
– Dziś odbiorę dzieci ze szkoły. Zrobię makaron na obiad. Może coś prostego, ale... zrobię.
Nic nie mówiłam. Obserwowałam. Czy to gra? Chwyt ratunkowy? Czy naprawdę... się przestraszył?
Wieczorem poszłam do Weroniki. Powiedziałam jej o wszystkim, siedząc u niej w kuchni z herbatą w dłoni.
– Może pierwszy raz zobaczył, że świat się nie kręci wokół jego wygody – powiedziała.
– A ja nie wiem, czy potrafię mu jeszcze zaufać – przyznałam szczerze.
– Nie musisz od razu ufać. Ale możesz obserwować. Na zimno.
Wróciłam do domu i znalazłam go w salonie. Siedział z naszym młodszym synem, czytając mu bajkę. Cicho. Bez patrzenia w telefon. Kiedy dzieci poszły spać, usiadł obok mnie na kanapie.
– Zawsze myślałem, że jak nie krzyczysz, to znaczy, że wszystko jest dobrze – powiedział nagle.
– A ja myślałam, że jak nie pomagasz, to znaczy, że masz mnie gdzieś – odpowiedziałam.
Siedzieliśmy tak chwilę. Nie było wielkich wyznań. Ale coś się zmieniło. Minimalnie. Jakby po raz pierwszy od lat... usłyszeliśmy się naprawdę.
Zrobiłam coś ważnego
Czasem wciąż czekam, aż to się rozsypie. Że to tylko faza. Że wróci stary Darek – ten z kanapy, z telefonem, z wiecznym „zaraz”. Ale mija tydzień, potem drugi… i widzę coś nowego. Nie ideał. Nie bohatera. Ale człowieka, który się ocknął. I który chyba pierwszy raz od dawna się stara.
Nie rozmawiamy jeszcze o wielkich sprawach. Ale on pyta, co u mnie w pracy. Sam z siebie. Zrobił zakupy. Odwołał wieczorną grę, bo „chciał pobyć z nami”. Nadal nie robię mu śniadań. Nadal nie przypominam o jego skarpetkach. Ale nie muszę. Zaczął o siebie dbać sam. I o nas. Małymi krokami.
Nie wiem, co z tego będzie. Może znów coś się zepsuje. Może oboje się rozczarujemy. Ale teraz... wiem jedno – nie mogę być w tym związku sama. Nigdy już nie będę się bała zawalczyć o swoje. Nie jestem twardą babką. Byłam długo zranioną, zmęczoną kobietą, która bała się ciszy. Która udawała, że wszystko jest w porządku, żeby nie stracić tego, co znała. Ale czasem trzeba wszystko stracić, żeby coś zbudować od nowa.
Dziś, kiedy dzieci zasypiają, wychodzę na balkon z kubkiem herbaty. Nie myślę o praniu, o jutrze, o planach. Siedzę. I po raz pierwszy od dawna słyszę ciszę, która nie boli. Jestem w niej ja. Ktoś, kto się śmieje. Kto odpoczywa. Kto nie czeka na cud. Sama go dla siebie zrobiłam.
Justyna, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Filip był idealny. Nie wspomniał tylko, że nasz związek to już zawsze będzie trójkącik z jego mamusią”
- „Mąż nie pozwalał mi grzebać w dokumentach, ale raz mnie skusiło. Wtedy odkryłam jego brudną tajemnicę”
- „Odkąd stosujemy w domu zasadę 3xZ, oszczędności mnożą się same. Nasze małżeństwo też ma się lepiej”

