Reklama

Mam trzydzieści sześć lat, kota i wrażenie, że w moim życiu wszystko poszło nie tak, jak miało. Od kilku lat jestem sama. Pracuję zdalnie jako graficzka i najchętniej nie wychodziłabym z domu. Moja jedyna stała relacja to ta z automatem paczkowym.

Święta to dla mnie przymusowy teatr. Fałszywe uśmiechy, udawane pojednania i wszechobecna radość, której nie czuję. Odkąd rozwiodłam się z Krzyśkiem – a minęły już trzy lata – Boże Narodzenie przypomina mi, ile rzeczy straciłam. Nie mam dzieci. Nie mam „drugiej połówki”. Mam za to zbyt wiele wieczorów, w których milczę w czterech ścianach.

Jak co roku Karolina – moja młodsza siostra – zaprosiła mnie na Wigilię. Nie umiem jej odmówić. Ona naprawdę stara się stworzyć dobrą atmosferę. Pachnąca choinka, pierniczki w kształcie serc, kolędy w tle. Jej dom jest jak z katalogu z uczuciami. A ja jestem czarną plamą na tej świątecznej serwetce.

Gdy dostałam prezent, otworzyłam kopertę z udawanym uśmiechem. W środku – bilet na koncert zespołu, którego nawet nie znałam. „Alternatywa z duszą” – powiedziała z ekscytacją Karolina. Podziękowałam. Powiedziałam, że to miłe. A w środku coś we mnie zgasło. Nie potrzebuję koncertu. Potrzebuję, żeby ktoś zapukał do drzwi i powiedział: „Wiem, że jesteś wspaniała i chcę z tobą zostać”. Tylko że nikt nie puka.

Postanowiłam chociaż spróbować

– Basia, błagam cię, nie rób z tego tragedii – Karolina mówiła do słuchawki z tym swoim uspokajającym tonem, który mnie zawsze doprowadzał do szału. – To tylko koncert, nic zobowiązującego. Przejdziesz się, posłuchasz muzyki, może nawet się odprężysz.

– Odprężę się? Karola, ja nie potrzebuję hipsterskiego zespołu z gitarami i dzwoneczkami. Potrzebuję… – zawahałam się. No właśnie, czego ja tak naprawdę potrzebuję? – Życia, które nie jest takie puste – dokończyła za mnie z cichym westchnieniem.

Zamilkłam. Miała rację. Nie cierpiałam jej za to, że ją miała tak często.

– A może… może właśnie jedno prowadzi do drugiego? – dodała po chwili.

Siedziałam na łóżku, zawinięta w koc, z kotem na kolanach. Bilet leżał na stoliku nocnym jak wyrzut sumienia. Nie miałam planów na ten wieczór. Ba, nie miałam planów na żaden wieczór. Ostatecznie, z czystej przekory i... może z jakiejś dziwnej, ledwo tlącej się potrzeby, postanowiłam pójść.

Włożyłam czarny golf, szary płaszcz i starałam się nie wyglądać jak ktoś, kto ostatni raz był na koncercie dziesięć lat temu.

Daj sobie szansę – powiedziałam do lustra, ale mój głos brzmiał pusto, obco. Jakby to mówił ktoś inny.

Wsiadłam do tramwaju. Wokół świąteczne lampki, ludzie z torbami pełnymi prezentów, uśmiechy. Ja jechałam na koncert zespołu, o którym nigdy nie słyszałam. Z biletem, którego nie chciałam. Z rezygnacją w sercu i cichą, niemą nadzieją, że może… może coś się wydarzy.

Nie tylko muzyka mnie wciągnęła

Klub był mniejszy, niż się spodziewałam. Z zewnątrz niepozorny, trochę obdrapany, z plakatami w oknach i słabym neonem. W środku pachniało kurzem, kadzidłem i... czymś znajomym. Może wspomnieniem czasów, kiedy jeszcze chciało mi się chodzić na takie wydarzenia. Kiedy miałam dwadzieścia kilka lat, byłam świeżo po studiach, zanim Krzysiek wmówił mi, że życie to rachunki i czekanie na lepsze czasy.

Weszłam do środka i przysunęłam się do baru, trzymając się na dystans od tłumu. Zespół jeszcze się nie rozłożył. Ludzie rozmawiali, śmiali się, niektórzy obejmowali. Ja zamówiłam herbatę. Wiem, absurd, ale chciałam mieć coś w dłoni, coś, co zajmie palce.

Muzyka zaczęła się nieoczekiwanie. Bez wielkiego wejścia. Delikatne dźwięki pianina, potem gitara i głos – ciepły, trochę szorstki, jakby ktoś śpiewał nie do tłumu, ale tylko do mnie. Stałam jak zahipnotyzowana. Nie zauważyłam, że ktoś się do mnie przysiadł, dopóki nie odezwał się spokojnym głosem:

– Przyszedłem tu trochę przypadkiem. Chciałem spędzić wieczór z kimś... nawet jeśli tym kimś miała być tylko muzyka.

Odwróciłam głowę. Mężczyzna, trzydzieści parę lat, zarost, nieśmiały uśmiech. Zauważył moje zaskoczenie.

– Wybacz, nie chciałem przestraszyć – dodał szybko. – Jestem Michał.

– Basia – odpowiedziałam. – Ja... dostałam ten wieczór w prezencie. Dosłownie.

Uśmiechnął się lekko. Muzyka dalej grała, a ja po raz pierwszy od bardzo dawna nie czułam się samotna.

To było jak film

Po koncercie nie rozeszliśmy się od razu. Michał zaproponował spacer i zanim zdążyłam wymyślić wymówkę, moje usta same powiedziały: „czemu nie”. Szliśmy przez miasto, oświetlone świątecznymi lampkami, które w końcu przestały mnie drażnić. Zimno szczypało w policzki, ale nie chciałam wracać do domu. Zbyt dobrze się rozmawiało. Opowiadał o swoim psie, który zjada tylko jeden rodzaj karmy, o pracy, która go nie kręci, ale daje spokój. Ja mówiłam mniej, ostrożnie, jakby każde słowo mogło coś zniszczyć.

– To wszystko wygląda jak scena z filmu – przyznałam w pewnym momencie. – Nie mam pojęcia, jak się w tym odnaleźć.

Michał spojrzał na mnie z lekkością, której mu zazdrościłam.

– A może nie trzeba się odnajdywać. Może wystarczy iść.

Zatrzymaliśmy się na przystanku, choć żadne z nas nie planowało wsiadać do autobusu. Po prostu usiedliśmy na ławce. Zrobiłam zdjęcie jego butów, które miały śmieszne sznurówki.

Na pamiątkę – powiedziałam.

– Będę sławny. „Facet z koncertu i od czerwonych sznurówek” – zażartował.

Wymieniliśmy się numerami. Potem wróciłam do domu i długo patrzyłam w sufit. Michał napisał: „Dziękuję za dziś. Chciałbym, żeby to nie był koniec”. Odpisałam szybciej, niż zdążyłam się zawahać. „Ja też”. Leżałam w łóżku z telefonem przy sercu i myślą, która była jak oddech po bardzo długim zanurzeniu. Czy to możliwe, że ten bilet... nie był tylko nieznaczącą kartką papieru?

Bałam się zaangażować

W ciągu kolejnych dni spotkaliśmy się kilka razy. Bez planu, bez presji, bez oczekiwań. Kawa w małej kawiarni z fotelami jak z PRL-u. Spacer po parku, gdzie psy biegały po błocie, a Michał żartował, że kiedyś mnie tu przyprowadzi z tym swoim. Wszystko było... proste i strasznie trudne zarazem. Nie wiedziałam, co z tym zrobić.

Opowiadałam o nim Karolinie z takim wahaniem, jakby każde wypowiedziane na głos słowo mogło rozwiać to wszystko jak dym.

Boję się – przyznałam się w końcu. – Wszystko jest za dobre. A jak coś wygląda za dobrze, to zwykle kończy się źle.

– Może właśnie dlatego nie pozwalasz sobie być szczęśliwa – odpowiedziała siostra, patrząc na mnie z tą swoją cierpliwością, którą miała od zawsze. – Może trzeba po prostu dać się temu porwać.

Wieczorem Michał wysłał mi zdjęcie kubka z herbatą i podpisał: „Brakuje drugiego”. Napisałam tylko: „Jutro wieczorem?” i serce mi waliło jak głupie.

Kiedy się spotykaliśmy, nie było w tym fajerwerków. Była cisza, którą dało się dzielić, i spojrzenia, które nie uciekały w bok. Czułam się przy nim... bezpieczna. Nie euforyczna. Nie oszołomiona. Po prostu spokojna. To było chyba jeszcze bardziej przerażające. Zaczynałam wierzyć, że się zakochuję.

Może to było przeznaczenie

Minęły trzy tygodnie, odkąd Michał powiedział: „Cześć” w klubie, który wyglądał jak nic, a okazał się wszystkim. Teraz siedzieliśmy razem na podłodze w jego mieszkaniu przed kominkiem elektrycznym, który tylko udawał prawdziwy ogień. Piliśmy grzane wino z kubków i śmialiśmy się z naszej pierwszej rozmowy.

– Ty naprawdę myślałaś, że jestem jakimś muzycznym hipisem? – zapytał.

– A ty, że jestem z tych, co tylko siedzą w kącie i nienawidzą ludzi – odparłam z udawaną powagą.

– No przecież byłaś w kącie.

To było strategiczne pozycjonowanie. Widoczność, ale dystans – zażartowałam.

Michał się roześmiał i przez chwilę po prostu patrzył na mnie, jakby mnie zapamiętywał. Jakby nigdzie się nie spieszył. Jakby to wszystko naprawdę się działo.

– Czasem myślę, że ktoś tam na górze naprawdę miał niezły plan – powiedział cicho.

– A ja wciąż nie wierzę, że to wszystko wydarzyło się naprawdę – odpowiedziałam. – A jeśli to sen, to nie chcę się budzić.

Dotknął mojej dłoni. Nie mówił nic. Nie trzeba było nic mówić. Ten bilet, który jeszcze miesiąc temu wydawał się nietrafionym prezentem, był teraz początkiem czegoś. Może nie nowego życia, ale nowej wersji mnie. Nie tej zgorzkniałej. Tylko tej, która daje sobie szansę.

To był najlepszy prezent

Patrzę teraz na bilet, który wciąż trzymam w szufladzie, choć koncert już dawno minął. Pognieciony, trochę poplamiony od herbaty, której nie zdążyłam wtedy wypić do końca. Nie wyrzuciłam go, choć przecież nie ma już praktycznej wartości. A jednak… ma największą wartość ze wszystkiego, co dostałam w ostatnich latach.

Nie wiem, co będzie dalej z Michałem. Może za miesiąc przestaniemy się już spotykać. Może zostanie na dłużej. Może – tylko może – to się rozwinie. Nie chcę już planować wszystkiego z wyprzedzeniem. Nie chcę budować przyszłości na kalkulacjach. Już nie boję się nie wiedzieć.

Coś się we mnie zmieniło. Nie przestałam być ostrożna. Nadal mam w sobie sarkazm, który nie pozwala mi mówić rzeczy wprost. Nadal czasem czuję się nie na miejscu, jakby świat był czymś, co mnie tylko toleruje. Jednak… coś we mnie otworzyło.

Myślę o Karolinie. O tym, jak bardzo jej nie doceniałam. Jak bardzo chciała dla mnie dobrze, choć ja przez lata nie umiałam tego przyjąć. Nie powiedziałam jej jeszcze, że jej prezent zmienił coś ważnego. Na pewno kiedyś powiem. Może magia świąt to nie bajka. Może to tylko inny sposób mówienia: „spróbuj jeszcze raz”.

Barbara, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama