„Dorastałam w małej wsi i wstydziłam się tego latami. Dopiero w mieście zrozumiałam, jak bardzo się myliłam”
„Zaczęłam kopiować styl dziewczyn z Instagrama, uczyć się, jak nie wyglądać na wieśniarę. Zaczęłam mówić inaczej. Mówiłam lunch, nie obiad, mama, nie mamusia, dom, nie chałupa”.

- Redakcja
Dorastałam w małej wsi na Podkarpaciu. Dom z eternitu, krzywa studnia, ojciec z poplamionymi dłońmi od smaru i mama, która po porodzie wróciła od razu do dojenia krów. Było biednie, ale jako dziecko tego nie zauważałam. Dopiero szkoła średnia w mieście otworzyła mi oczy. Inni pachnieli markowymi perfumami, znali sushi i mieli w domach zmywarki. Ja przynosiłam kanapki w reklamówce po „Biedronce” i modliłam się, by nikt nie zapytał, skąd jestem. Wstyd palił mnie przez lata. Zrobiłam wszystko, by się odciąć od przeszłości. Nie wiedziałam wtedy, że to największy błąd mojego życia.
Wstyd w oczach
– Twoja mama naprawdę doi krowy?! – dziewczyna z ławki obok spojrzała na mnie z miną, jakbym jej właśnie powiedziała, że jem trawę.
Zamarłam. Po co ja się w ogóle odezwałam?
– No... tak – odpowiedziałam cicho i od razu pożałowałam. Reszta dziewczyn zachichotała.
Byłam wtedy w pierwszej klasie liceum, świeżo po przeprowadzce z naszej wsi do miasta, do internatu. Każdy element mojego wyglądu zdradzał, że nie jestem stąd – od nieco za dużych, niemodnych dżinsów po paznokcie obgryzione z nerwów. Miałam siedemnaście lat, a czułam się jak dziesięcioletnia dziewczynka wrzucona do akwarium pełnego złotych rybek.
W internacie usłyszałam po raz pierwszy, że pachnę „jak obora”. Płakałam wtedy pół nocy pod kołdrą, dzwoniąc do mamy, która nie rozumiała, czemu tak się przejmuję. Przecież – mówiła – tam są też inne dzieci ze wsi. Może i były, ale lepiej się kamuflowały. Ja wchodziłam w błocie, bez make-upu i z głową pełną kompleksów.
Zaczęłam wtedy marzyć, żeby być kimś innym. Kimś, kto nie musi się tłumaczyć, co robił w wakacje. Kto nie zna zapachu kiszonki i nie wie, jak boli ręka po grabieniu siana. Wstydziłam się, że jestem „ta od krów”. Postanowiłam, że zrobię wszystko, by nikt nigdy więcej nie skojarzył mnie z wsią. I zrobiłam.
Miejskie zderzenie światów
Pamiętam ten dzień jak przez mgłę, ale jedno wspomnienie mam jak wyryte w kamieniu – przystanek autobusowy i dziewczyna w białych sneakersach. Stała z rękami w kieszeniach i zerkała na mnie od stóp do głów. A ja stałam obok w moich wiejskich kaloszach, całych upapranych błotem, których zapomniałam zdjąć przed wyjazdem z domu. Wiedziałam, że patrzy na mnie z litością. Może nawet z pogardą. Nagle poczułam, że wie wszystko: skąd jestem, że nie znam angielskiego, że moim największym marzeniem jest ciepła woda w łazience, nie wakacje w Grecji.
Miasto mnie przytłoczyło. Zgiełk, tłum, światła. Ludzie mówili szybko, ubierali się pięknie i pachnieli jak z reklam. Na uczelni czułam się jak intruz. Każda rozmowa była miną – mogłam wybuchnąć w każdej chwili. Ktoś zapyta o dzieciństwo, o wakacje, o dom rodzinny – i znowu będę musiała lawirować między prawdą a tym, co wypada.
Zaczęłam się uczyć, jak się zachowywać. Przestałam mówić, że jestem „zza stodoły”, zaczęłam mówić: „z małego miasteczka”. Nauczyłam się zamawiać latte, kupiłam pierwszą parę obcasów i zaczęłam marzyć o pracy w korporacji, gdzie nikt nie zapyta, co hoduję. Chciałam się zasymilować. Stać się jedną z nich – dziewczyn, które się nie rumienią, gdy ktoś wspomni słowo „wieś”. Każdego dnia zacierałam ślady tego, kim byłam. Wydawało mi się, że tylko tak zasługuję, by tu być.
W pogoni za lepszą wersją siebie
To się zaczęło niewinnie – zmieniłam fryzurę, kupiłam nową torebkę z lumpeksu, która wyglądała „prawie jak Zara”. Potem przyszły korepetycje z angielskiego, pierwsze poważniejsze buty na obcasie, tusz do rzęs, którym tak drżała mi ręka, że skończyłam z pandą na twarzy. Ale próbowałam dalej. Bo bardzo chciałam być kimś. Kimś, kogo ludzie słuchają. Kimś, kto nie rumieni się przy rozmowie o winie czy zagranicznych wakacjach. Kimś, kto pasuje do kawiarni z roślinnym mlekiem.
Zaczęłam pracować dorywczo w butiku. Tam zobaczyłam, że wygląd to paszport. Że jak się ma buty za trzysta złotych, to sprzedawczyni inaczej się do ciebie uśmiecha. Więc odkładałam. Na jedzenie było mniej, ale ważniejsze było, by wyglądać. Wygląd nie zdradzał pochodzenia. Zaczęłam kopiować styl dziewczyn z Instagrama, uczyć się, jak „nie wyglądać na wieśniarę”.
Zaczęłam mówić inaczej. Mówiłam „lunch”, nie „obiad”, „mama”, nie „mamusia”, „dom”, nie „chałupa”. Nauczyłam się pić prosecco, chociaż smakowało jak rozcieńczony ocet. Ale w towarzystwie nie robiłam min. Uśmiechałam się, grałam. Przeszłam transformację tak dokładnie, że czasem patrząc w lustro, sama się nie poznawałam.
Tylko czasem, bardzo późno w nocy, myślałam o tacie siedzącym na starym krześle pod gruszą. O mamie, która zawsze czekała z herbatą. I wtedy coś mnie ściskało w gardle. Ale szybko to odpychałam. Nie pasowało do nowej mnie. Nie miałam pojęcia, że ta nowa ja też się kiedyś rozpadnie.
Gorzki smak sukcesu
Praca w agencji reklamowej była moim spełnieniem. Otwarte biuro, młody zespół, kreatywne spotkania i język, którego moja mama by nie zrozumiała. KPI, branding, feedback. Po trzech miesiącach dostałam awans, a po pół roku prowadziłam spotkania z klientami. Wszyscy mówili, że mam „flow”. Miałam. Bo grałam jak natchniona.
Mieszkanie wynajmowałam z koleżanką. Nikt nie wiedział, że wysyłam rodzicom pieniądze co miesiąc i że zamiast wina piję wodę z kranu, żeby wystarczyło. W pracy miałam garsonki z second-handu, które czyściłam szczoteczką do zębów, żeby wyglądały jak nowe. A na Insta wstawiałam selfie z kawą i podpisy: „Korporacyjna codzienność”.
Tylko że ta „codzienność” powoli mnie rozsadzała. Każda rozmowa z kolegami była jak gra na czas – modliłam się, żeby nie padło pytanie o dzieciństwo, o dom, o święta. Gdy ktoś zaproponował, żebyśmy pojechali w odwiedziny do siebie nawzajem, spanikowałam. Skłamałam, że moi rodzice są za granicą.
Coraz częściej łapałam się na tym, że nie wiem, kim jestem. Dziewczyną z obory czy kobietą z laptopem? Uciekinierką czy zdobywczynią? W lustrze widziałam kogoś obcego. Uśmiechniętą, wygładzoną wersję siebie, w środku przeżartą pustką. Wszystko runęło w jeden piątek. Mama zadzwoniła zapłakana – tata trafił do szpitala. Wsiadłam w pierwszy lepszy pociąg i po raz pierwszy od czterech lat pojechałam do domu. Z nowym płaszczem, bagażem wspomnień i dziurą w sercu, której już nie dało się zakleić wizerunkiem z Internetu.
Powrót, który wszystko zmienił
Gdy wysiadłam z pociągu i stanęłam na znajomej, nierównej stacji, coś we mnie pękło. Zapach dymu z pieca, ścieżka wydeptana w błocie, stare tablice z nazwą wsi – wszystko, co kiedyś próbowałam z siebie wyrzucić, wróciło jak cios w brzuch. Szłam drogą do domu w drogich botkach, które po pięciu minutach były całe w błocie. Kiedyś bym przeklinała, teraz… prawie się uśmiechnęłam.
Mama otworzyła drzwi i bez słowa wpadłam jej w ramiona. Pachniała tak samo. Ciepłem, ziemniakami i herbatą z lipy. Tata leżał w salonie na rozkładanym łóżku, chudy, ale z błyskiem w oczach.
– O, nasza pani prezes – zażartował słabo. – Już się nie wstydzisz nas?
Zatkało mnie. W tym jednym zdaniu było wszystko. I ból, i prawda. I miłość, i zawód. Klęknęłam przy jego łóżku, nie wiedząc, co powiedzieć. A potem się rozpłakałam.
Przez trzy dni byłam tylko córką. Obierałam ziemniaki, jeździłam po zakupy starym rowerem, karmiłam kury. Patrzyłam na tę wieś innymi oczami. Dom może był krzywy, ale pełen historii. Mama może nie miała eleganckiej bluzki, ale miała w sobie więcej klasy niż połowa moich koleżanek z pracy. A tata – nawet leżąc – był silniejszy niż wszyscy faceci z mojej korporacji razem wzięci.
Zaczęłam sobie zadawać pytanie: po co to wszystko? Czy naprawdę potrzebuję zachwytu obcych ludzi, skoro tak długo odrzucałam tych, którzy kochali mnie bezwarunkowo?
Korzenie silniejsze niż beton
Po powrocie do miasta wszystko wydawało się sztuczne. Plastikowe uśmiechy, rozmowy o targetach, nowe kolaboracje z markami. Przez kilka dni próbowałam wpaść z powrotem w rytm, ale coś we mnie już się nie chciało podporządkować. Kiedy szef kazał mi w sobotę rano przyjść „na szybki call” i dodał z uśmiechem, że „nie ma świętości w deadline’ach”, poczułam, jak robi mi się niedobrze. Zamknęłam laptopa, wyszłam z biura i wróciłam do wynajmowanego mieszkania. Zrzuciłam marynarkę, zdjęłam obcasy i usiadłam na podłodze. Przez godzinę patrzyłam w sufit i czułam tylko jedno: tęsknotę. Za tym, czego się wstydziłam.
Po miesiącu wypowiedziałam pracę. Dostałam ofertę z innej firmy, jeszcze większej, z lepszą pensją – nie przyjęłam. Spakowałam się i wróciłam na wieś. Zaczęłam pomagać mamie – w ogrodzie, w domu, przy przetworach. Kupiłam laptopa i zaczęłam prowadzić bloga o życiu na wsi. Pisałam szczerze, bez lukru. Pokazywałam błoto, zmęczenie, prostotę i… piękno. Ku mojemu zaskoczeniu, ludzie to pokochali. Zaczęłam dostawać wiadomości: „Dziękuję, przypomniałaś mi, skąd jestem”, „Twoja historia jest jak moja”.
Nie wiem, czy zostanę tu na zawsze. Ale wiem jedno – przestałam się wstydzić. Moje korzenie są głębokie, mocne i prawdziwe. To, co kiedyś chciałam ukryć, teraz daje mi siłę. Bo można uciec ze wsi, ale nie da się uciec z siebie. I dobrze. Bardzo dobrze.
Joanna, 29 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przez remont starego domu postarzałam się o 20 lat. Ten worek bez dna doprowadzi moje małżeństwo do ruiny”
- „Z konta zniknęło mi 30 tysięcy złotych. Nie musiałam węszyć, by wiedzieć, kto na kilometr śmierdzi kłamstwem”
- „Mąż latami ukrywał nieślubnego syna. Przypomniał sobie o dziecku dopiero, gdy ktoś zapukał do naszych drzwi”

