Reklama

Nie jestem z tych, co siedzą cicho, kiedy ktoś depcze im po głowie. Jednak są momenty, kiedy człowiek po prostu zaciska zęby, udaje, że nie słyszy, że nie widzi — żeby nie wybuchnąć, żeby nie rozwalić wszystkiego wokół. Czasem trzeba. Dla świętego spokoju. Dla dziecka. Dla świętej zasady, że nie warto się szarpać z każdym. A jednak, jak się za długo milczy, to niektórzy myślą, że wszystko im wolno. I wtedy dzieją się różne rzeczy. Niektórzy nazywają to dramatem. Ja bym to raczej nazwała — sprawiedliwością po mojemu.

Traktowała mnie jak powietrze

– A pani to, kto właściwie? – zapytała mnie matka Kamila, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć kurtkę.

– Andżelika. Dziewczyna Kamila – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć.

– Aha.

Zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu.

– No cóż, bywało gorzej – dodała i odwróciła się do zlewu, jakby właśnie oceniała jakość ziemniaka, a nie człowieka z sercem i uczuciami.

Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z kobietą, która miała się stać moją teściową. Kobietą, która pachniała kadzidłem, narzekała na inflację. Przez kolejne miesiące udawała, że mnie nie zna. Gdy przychodziliśmy razem na obiad – trzy talerze. Dla niej, dla jej męża i dla Kamila. Ja najwyraźniej miałam najeść się powietrzem.

–Andżelice nie nałożysz? – próbował ratować sytuację ojciec Kamila.

Z początku myślałam, że przesadzam. Że może ja mam jakiś problem. A potem było już tylko gorzej. Z każdym miesiącem związek z Kamilem przypominał bardziej życie w obozie przetrwania. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że największe jaja dopiero przede mną.

Serce mi waliło

Kiedy zobaczyłam dwie kreski, pierwsze, co pomyślałam, że teraz to już mnie matka Kamila spali na stosie. Jednak chwilę później ogarnęła mnie dziwna fala spokoju. Bo ja tego dziecka naprawdę chciałam. Nie planowałam, nie analizowałam, ale gdzieś pod skórą czułam, że ono przyjdzie. Tylko że Kamil nie krył zdziwienia.

– Na pewno? Może powtórz test? – bełkotał.

– Dwie kreski to nie znak z nieba, tylko ciąża. Będziesz ojcem – powiedziałam spokojnie, ale w środku serce mi waliło jak oszalałe.

A potem stał się cud. Teściowa, która jeszcze tydzień temu rzuciła przy obiedzie, że „niektóre kobiety to tylko leżeć potrafią i żerować na mężczyznach”, zadzwoniła do mnie.

– Słyszałam, że jesteś w stanie błogosławionym. Gratuluję.

Jej głos był ciepły, ale coś mi nie pasowało.

– Dziękuję – odpowiedziałam niepewnie.

No to teraz już jesteśmy rodziną – ciągnęła słodko. – A rodzina powinna trzymać się razem. Pomożemy wam we wszystkim. Ty tylko się nie przemęczaj. Odpoczywaj, ja się wszystkim zajmę.

Zajmę się?! Co to znaczy?! Już wtedy powinnam była się domyślić. Hormony, wzruszenie… Człowiekowi się wydaje, że wszystko będzie dobrze. Tylko że jak teściowa mówi „zajmę się wszystkim”, to znaczy: „ty będziesz patrzeć, a ja ci zabiorę twoje własne życie kawałek po kawałku”.

Czułam się dziwnie

W dzień porodu teściowa pojawiła się w szpitalu wcześniej niż Kamil. Z kwiatami, termosikiem z rosołem. Zachowywała się tak, jakby sama nosiła pod sercem Alanka przez dziewięć miesięcy. Byłam ledwo żywa, z kroplówką w jednej ręce, a ona już stała nad łóżkiem i komentowała.

– Bardzo bolało? – spytała z czułością, której nie znałam. – Mnie to trzy razy nacinali. Ale co się potem człowiek cieszył! Wiesz, jak to jest… Matka to matka.

Nie wiedziałam, jak to jest. Bo przecież dopiero co zostałam matką. Testowa była w swoim żywiole. Krążyła po sali, zaglądała mi do torby, poprawiała mi koc, dopytywała, jak często przystawiam. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęła mówić o sobie: babka Alanka. Nie „babcia”. Babka. Brzmiało to dziwnie. Kiedy przyjechaliśmy z małym do domu, teściowa już na nas czekała. Z gotową zupą, nowymi zasłonami „żeby maluchowi nie świeciło” i lusterkiem do samochodu, żeby można było patrzeć na Alana podczas jazdy. Kamil był wzruszony, a ja czułam się dziwnie.

– Nie chcę być niemiła, ale… myślałam, że chociaż pierwsze dni będziemy sami – rzuciłam ostrożnie, gdy wreszcie usiedliśmy sami na kanapie.

Przecież mama chce dobrze – westchnął Kamil.

– No tak. Chce dobrze. Zawsze chciała – mruknęłam i poszłam karmić dziecko, które od tego dnia już nie było tylko moje. Tylko „nasze”. I wcale nie chodziło o mnie i Kamila.

Miałam powoli dość

Teściowa miała wizję. A jak matka Kamila ma wizję, to lepiej się schować. Albo wyprowadzić. Tyle że właśnie byłam w połogu i ledwo się ruszałam, to zostało mi jedno – patrzeć, jak zamienia nasze mieszkanie na własną modłę. Najpierw przyniosła wózek w stylu retro. Wyglądał, jakby pamiętał czasy, kiedy mleko przynoszono w bańkach. I był tak ciężki, że jak nim jechałam po chodniku, to ludzie odskakiwali jak przed walcem drogowym.

– Dziecko to nie jakaś tam maskotka z marketu. Ma mieć klasę. Panicz z dobrego domu – tłumaczyła, poprawiając czapeczkę z haftem w złote literki „Alan”.

Potem przyszła kolej na ubranka. Nie, nie body z sieciówki. Koszulki z lnu, kamizelki, skarpetki z alpaki. Czapeczki jak na jakiegoś małego księcia. Gdyby mogła, to pewnie zamówiłaby mu miniaturowy cylinder i laseczkę.

Dziecko uczy się estetyki od małego – mówiła, rozkładając tetrowe pieluchy, jakby pokazywała mi dzieła sztuki.

Najgorzej, że Kamil zaczął to łykać. Widziałam, jak mu się oczy świecą, kiedy teściowa mówiła, że Alanek to „coś więcej niż zwykłe dziecko”. Że trzeba mu stworzyć odpowiednie warunki, otoczenie, bodźce. A jak wspomniałam o zwykłym edukacyjnym gryzaku w kształcie żyrafki, to spojrzeli na mnie jak na głupią.

– Dałaś mu plastikową zabawkę? Bo co, bo taniej?! – syknęła.

Każdy dzień to była walka. O kaftanik, o poduszkę, o muzykę do zasypiania. Już nie miałam siły. Czułam się jak opiekunka zatrudniona do cudzego dziecka. Tylko że to był mój syn. I wiedziałam jedno – długo tak nie pociągnę.

Coś we mnie pękło

Zaczęło się od marchewki. Serio. Zwykła, starta marchewka. Alanek miał sześć miesięcy i nadszedł wielki moment – pierwsze stałe jedzenie. Cieszyłam się, nawet się wzruszyłam, przygotowałam mu wszystko z sercem. Aż tu nagle dzwonek do drzwi. Otwieram – teściowa.

– Mam słoiczki z ekologicznej serii z Niemiec.

Weszła bez zaproszenia.

– Chcę mu dać świeżą marchewkę, którą sama zrobiłam – mówię spokojnie, choć w środku już się gotuję.

– Sama?! Dziecko to nie królik. Trzeba mieć wiedzę. To nie czas na eksperymenty.

Odebrała mi łyżeczkę z ręki, otworzyła słoiczek i podsunęła Alanowi pod nos. Siedziałam i patrzyłam, jak moje dziecko je coś, czego nie chciałam mu dać, z ręki kobiety, która jeszcze rok temu nie wiedziała, jak się nazywam. To była ta chwila. Moment, kiedy coś we mnie pękło.

– Dość! – warknęłam.

Teściowa się zjeżyła.

– Co dość?

– Dość wtrącania się. To moje dziecko, nie twoje. Nie królewicz, nie panicz. Mój syn. A ty jesteś gościem w naszym życiu, nie zarządcą dworu.

Zapadła cisza. Kamil zamilkł. Alanek spojrzał raz na mnie, raz na babcię. I, jakby to wszystko rozumiał, pacnął rączką w słoiczek. Teściowa nie powiedziała ani słowa. Wzięła płaszcz. Wychodząc, rzuciła:

Jeszcze kiedyś mi podziękujesz.

Nie chciałam dziękować. Chciałam mieć święty spokój.

Postawiłam na swoim

Minęły dwa miesiące od tamtej awantury. Teściowa się obraziła. Wielka obrażona dama z dworu. Nie dzwoniła, nie pisała, nie odwiedzała. Kamil najpierw się krzywił, próbował mnie przekonać, żebym „pierwsza wyciągnęła rękę”. Potem – widząc, że w domu w końcu jest normalnie – odpuścił. I wiecie co? Zaczęliśmy oddychać. Alanek śmieje się więcej. Ja śpię lepiej. Czasem tylko łapię się na tym, że czekam, aż teściowa znów się pojawi. Może z nowym planem wychowania, może z kompletem pościeli. Wtedy przypominam sobie, że to moje dziecko. I że ja w końcu powiedziałam: dość.

Nie wiem, co będzie dalej. Może znów zawita. Może Alanek sam kiedyś ją pokocha, a może nie. Już wiem jedno: nie jestem dodatkiem do jej rodziny. Jestem matką mojego syna. I to ja decyduję.

Andżelika, 26 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama