„Dopiero po latach odkryłam, kim naprawdę jest mój mąż. Ten burak ze wsi zgotował mi towarzyskie piekło”
„Do tej pory byłam w firmie znana z klasy i wyczucia. Zawsze elegancka, opanowana, z dobrym gustem. Teraz stałam się tą, która przyprowadziła wioskowego błazna na kolację z prezesem. To już nie był wstyd, to była towarzyska katastrofa”.

- Redakcja
Nigdy nie przypuszczałam, że własny mąż stanie się największym zagrożeniem dla mojego życia towarzyskiego i reputacji. Kiedy się poznaliśmy, jego chłopski urok wydał mi się orzeźwiający – był prostolinijny, pracowity i nie wstydził się swoich korzeni. To ja postanowiłam go „ugładzić” i wprowadzić do mojego świata: eleganckich kolacji, subtelnych konwenansów i ludzi, którzy nie robią sobie selfie z golonką. Przez wiele lat wierzyłam, że mi się to udało. Myliłam się. Dopiero po latach, po jednej imprezie, zrozumiałam, kim tak naprawdę jest ten człowiek. I że nigdy nie należał do mojego świata.
Zakochana w prowincjuszu
Poznaliśmy się na firmowym szkoleniu z integracją, które odbywało się w podkrakowskim dworku. Ja – menadżerka PR w dużej spółce z udziałem Skarbu Państwa, on – techniczny, od rur, zaworów i kotłów. Przyjechał z oddziału terenowego, bo ktoś z Warszawy musiał wreszcie zobaczyć, co się tam dzieje. Już na samym początku zabłysnął... swoją bezpośredniością.
– Pani to chyba z miasta, co? Takie wypolerowane buty to ja tylko w reklamach widziałem – powiedział z szerokim uśmiechem, który powinien mnie odrzucić, a jednak... jakoś mnie rozbawił.
Był inny. Nie silił się na grzeczności, nie próbował mnie „kupić” gładkimi słówkami, nie znał nazw włoskich win ani różnicy między tartą a quichem. Ale coś w nim przykuło moją uwagę – może to, że nie udawał nikogo, kim nie był. Może to, że miał twarde dłonie i mocny głos, a ja po latach życia wśród plastelinowych mężczyzn z warszawskich open space’ów, zapragnęłam kogoś... prawdziwego.
Zaczęliśmy się spotykać. A raczej – on przyjeżdżał do mnie, bo do niego nie bardzo chciałam jechać. Mówił, że mieszka z matką, że dom w remoncie, że mu wstyd. Dziś wiem, że po prostu próbował odwlec moment, w którym zobaczę jego prawdziwe życie. Wtedy jednak widziałam tylko jedno: faceta, który nie kombinuje, który potrafi sam naprawić cieknący kran i który całuje tak, że zapominam, jak się nazywam. Wydawało mi się, że to wystarczy. Na szczęście. Na wszystko.
Na salony z błotem na butach
Ślub był szybki. Ja już po trzydziestce, on – cztery lata młodszy, ale gotowy, by założyć rodzinę. Rodzice nie byli zachwyceni. Moja mama prawie się rozpłakała, gdy oznajmiłam, że wychodzę za hydraulika z wiejskiej chałupy.
– Dziecko, ty naprawdę myślisz, że on się odnajdzie w naszym świecie? – pytała, zerkając na jego zdjęcie z profilu, gdzie stał we flanelowej koszuli i dumnie obejmował swojego psa.
– Mamo, nie o to chodzi. On mnie kocha, rozumiesz? Nie interesuje mnie, jak wygląda jego świat. Zrobię z niego kogoś, kto poradzi sobie w każdym towarzystwie – odpowiedziałam z przekonaniem graniczącym z naiwnością.
Zaczęłam mały projekt edukacyjny. Nauczyłam go, jak się je sushi, co to jest foie gras, kiedy nie wypada nosić koszuli z krótkim rękawem. Przećwiczyliśmy, jak się mówi „dzień dobry” i komu podaje się rękę pierwszy. Nawet na jogę go zapisałam. Dwa razy przyszedł. Za trzecim powiedział:
– A to nie można po prostu iść na spacer, a nie skręcać się jak precel?
Ale starał się. Naprawdę. Kupił garnitur, chociaż go nie cierpiał. Na mojej firmowej Wigilii zjadł krewetki bez pytania, co to za robaki. I wszyscy mówili: „twój mąż to taki... naturalny, fajny, swojski”. Brzmiało to jak komplement. Do czasu. Nie rozumiał, że „naturalność” w Warszawie ma swoją granicę. I że niektórych rzeczy nie da się zagłaskać uśmiechem. A ja wtedy jeszcze wierzyłam, że da się go „uformować”.
Wpadka przy przyjęciu
To miał być wieczór, który otworzy nam drzwi do lepszego świata. Kolacja u prezesa mojej firmy – wydarzenie zamknięte, kameralne, tylko dla zarządu i najbliższych współpracowników. Mój awans wisiał w powietrzu, a obecność z mężem miała być dowodem na moją stabilność i klasę. „Pokazowa para” – tak o nas mówili. Przygotowania trwały cały tydzień. Mąż dostał ode mnie czarny garnitur, białą koszulę, a nawet lekcję small talku. Ćwiczyliśmy w domu:
– Co robisz zawodowo? – pytałam.
– Zajmuję się instalacjami sanitarnymi – odpowiadał sztywno.
– Mów: „Prowadzę własną działalność w branży technicznej”. Brzmi lepiej – poprawiałam go z cierpliwością.
Wieczór zaczął się obiecująco. Weszliśmy, uśmiechy, grzeczności, szampan. On trzymał fason. Do momentu, aż kolacja się opóźniła, a wino zaczęło działać.
– Bo widzi pan, prezesie, moja kobita to mnie trzyma krótko – zaśmiał się i pacnął mnie po udzie, aż kieliszek zadrżał mi w dłoni.
Zamarłam. Prezes spojrzał z konsternacją, jego żona z niesmakiem. Potem było już tylko gorzej. Mąż z pasją opowiadał, jak wyciągał „taką jedną rzecz” z rury w szpitalu, aż jedna z pań zasłabła. Zakończył wieczór pytaniem:
– A co to jest trufla? Bo wygląda jak... wiadomo co – dodał i roześmiał się najgłośniej z całej sali.
Wróciliśmy w ciszy. Następnego dnia prezes nie spojrzał mi w oczy. A ja poczułam, jak coś się we mnie łamie. I nie był to tylko wstyd.
Plotki, które mnie zrujnowały
Następnego dnia po tej nieszczęsnej kolacji w biurze panowała dziwna atmosfera. Nikt nic nie mówił wprost, ale spojrzenia mówiły wszystko. Najpierw usłyszałam, jak Magda z księgowości szepcze do Hani z HR-u:
– Widziałam, jak jej mąż oblizał palce po tym carpaccio. Jakby to były żeberka z grilla na dożynkach.
– I jeszcze ta jego historia o rurze... Przecież przy stole siedzieli inwestorzy z Francji – odpowiedziała tamta z zażenowaniem.
Do tej pory byłam w firmie znana z klasy i wyczucia. Zawsze elegancka, opanowana, z dobrym gustem. Teraz stałam się „tą, która przyprowadziła wioskowego błazna na kolację z prezesem”. To już nie był wstyd, to była towarzyska katastrofa. A najgorsze? Że wiedziałam, że oni mają rację.
Im bardziej starałam się zamieść sprawę pod dywan, tym bardziej żyła własnym życiem. Ktoś przerobił zdjęcie mojego męża z kolacji, doklejając mu wąsy i cepeliowską czapkę. Ktoś inny podrzucił do kuchni słoik ogórków z karteczką: „Dla męża z lasu – żeby miał czym zagryźć trufle”. Gdy próbowałam załagodzić sytuację, słyszałam tylko:
– No przecież nic się nie stało, luz, twój mąż to taka dusza towarzystwa.
Ale pod tym „luzem” czułam litość. I wyższość. Straciłam autorytet, zaproszenia na branżowe eventy, a nawet prowadzenie nowego projektu. Nieoficjalnie – bo „potrzebna była osoba z silniejszym zapleczem”. To wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno znam człowieka, którego tak usilnie próbowałam uczynić kimś innym.
Gorzka prawda o własnym mężu
Myślałam, że on chociaż zrozumie, że przynajmniej spróbuje się zmienić – dla mnie, dla nas. Że zauważy, jak bardzo cierpię przez jego prostactwo. Ale on był z siebie dumny. Po kolacji u prezesa przez kilka dni chodził wyprostowany jak paw.
– Co się tak krzywo patrzysz? Ludzie mnie lubią, było wesoło. Ty to byś chciała, żeby wszyscy siedzieli cicho i dłubali widelcem jak chirurg skalpelem – rzucał, popijając piwo w kuchni i dłubiąc w zębach wykałaczką z marketu.
– Może nie musieli wiedzieć, że masz bliznę na tyłku po dzieciństwie i że raz zwymiotowałeś się do fontanny na weselu kuzyna – odpowiedziałam zrezygnowana.
– Ale przynajmniej nikt się nie nudził, co? – dodał z uśmiechem, który kiedyś mnie rozbrajał. Teraz budził pogardę.
Zrozumiałam wtedy, że on nie chce się zmienić. On uważa, że nie musi. Dla niego świat, w którym żyję, to sztuczność, cwaniactwo i wieczne udawanie. A dla mnie – jego świat to prostactwo, wulgarność i brak wyczucia. Nie tylko nie należeliśmy do tych samych sfer. My nie należeliśmy do siebie.
Ale najbardziej bolało to, że przestałam go podziwiać. Tam, gdzie kiedyś widziałam autentyczność, teraz widziałam żenujący brak samokontroli. Tam, gdzie był „prawdziwy chłop”, widziałam buraka ze wsi. I nie mogłam już tego nie widzieć. Nie musiał mnie zdradzić. To, co zrobił mojej reputacji, było gorsze niż zdrada.
Coś więcej niż wstyd
Nie rozwiedliśmy się. Przynajmniej nie na papierze. Ale przestałam z nim chodzić na spotkania, przestałam zapraszać go na firmowe wyjazdy. Przestałam nawet mówić o nim znajomym – jakby był czymś wstydliwym, co lepiej przemilczeć. On z kolei zamknął się w swoim świecie, gdzie najważniejsze było, by piwo było zimne, a serial o strażakach leciał wieczorem.
Przestaliśmy się widzieć. Mieszkając pod jednym dachem, staliśmy się dla siebie obcy. Trwało to lata. Aż pewnego dnia zobaczyłam swoje odbicie w witrynie sklepowej – elegancka kobieta w garniturze, z torbą od projektanta i pustym spojrzeniem. I pomyślałam: co z tego, że zbudowałam sobie pozory „dobrego życia”, skoro we własnym domu nie potrafię spojrzeć mężowi w oczy?
On też już nie był tym samym człowiekiem. Siwiejący, zniszczony, nieco zgorzkniały. Pewnego dnia, w kuchni, wyjął z szuflady kubek z logo mojej firmy i spojrzał na mnie smutno.
– Pamiętasz, jak mi go dałaś? Mówiłaś, że jak ktoś ma taki kubek, to znaczy, że już do was należy.
– Nigdy do nas nie należałeś – powiedziałam bez emocji. – I wiesz co? To nie twoja wina.
Bo dopiero po latach zrozumiałam, że największym błędem nie było to, że on był „burakiem ze wsi”. Błędem było to, że ja myślałam, że mogę go przerobić. A on myślał, że ja go pokocham, nawet gdy się nigdy nie zmieni. Prawda bolała nas oboje. Ale była konieczna.
Alicja, 42 lata
Czytaj także:
- „Na wakacjach chcieliśmy mieć i plażę, i góry. Urlop marzeń nad Jeziorem Żywieckim pokrzyżował nam jeden drobiazg”
- „Załamałam ręce, gdy zobaczyłam, co siostra kupiła mojemu mężowi na 50. urodziny. Przekroczyła wszelkie granice”
- „Miałam dość nudnego życia emerytki. Na Mazurach zrozumiałam, że na naukę pływania i miłość nigdy nie jest za późno”

