„Dołożyłam dzieciom do budowy, a w zamian dali mi klitkę z widokiem na niebo. Dom starości byłby wybawieniem”
„Pomyślałam wtedy, że może to jest właśnie to. Rodzina pod jednym dachem. Ktoś, kto w końcu zapyta, jak spałam. Ktoś, kto zauważy, że zrobiłam rosół. A działka? Przecież to tylko miejsce. Prawda?”.

Wszystko zaczęło się od tej rozmowy przy kuchennym stole. Na działce było cicho, pachniało ziemią i starymi książkami. Lubiłam ten zapach. Mój mały domek może i nie był z cegły, ale był z serca. Sama go urządzałam. Sama sadziłam wiśnie, które co roku rosły zuchwale, jakby nie wiedziały, że powinny już zwalniać. Samotność nie bolała, kiedy człowiek miał swoje miejsce. Swój rytm.
Ale Aneta, moja córka, miała inny rytm. Szybszy. Zegar jej życia zawsze tykał głośniej niż mój. Przyszła wtedy, zdyszana, z tym swoim notesem i oczami, które zawsze patrzyły o krok dalej.
– Mamo, nie wiem, jak ci to powiedzieć... – zaczęła i od razu wiedziałam, że to będzie coś, co zmieni wszystko.
Zamieszała w herbacie, choć już dawno nie było w niej cukru. Milczałam, bo wiedziałam, że jak się coś ważnego ma wydarzyć, to lepiej nie przeszkadzać.
– Paweł i ja... My chcemy kupić dom. Ale brakuje nam. Sporo. A twój grunt, no wiesz, na działce – powiedziała, jakby to była wzmianka o pogodzie – jest sporo wart.
Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam przez okno na moje stare krzesło ogrodowe, wyblakłe od słońca i wspomnień. I wtedy dodała:
– Oczywiście ty byś z nami zamieszkała. Zrobimy ci pokój, taki jak lubisz. Już nigdy nie będziesz sama, mamo.
– Ale na pewno? – zapytałam. Głos mi się zadrżał. – Nie chcę wam przeszkadzać.
– Mamo – złapała mnie za rękę. – Zawsze będziesz miała u nas swój kąt. Obiecuję.
Pomyślałam wtedy, że może to jest właśnie to. Rodzina pod jednym dachem. Ktoś, kto w końcu zapyta, jak spałam. Ktoś, kto zauważy, że zrobiłam rosół. A działka? Przecież to tylko miejsce. Prawda? Na pewno u Anety też zasadzimy wiśnie.
Dostałam pokój, albo przynajmniej coś podobnego...
Kiedy sprzedałam działkę, Aneta wreszcie miała fundusze na dom. Kupili budowę i zakończyli ją po swojemu. Ja dodatkowo wystawiłam moje mieszkanko na sprzedaż, by dołożyć się do remontu.
Wreszcie przyszedł czas przeprowadzki do córki i zięcia. Paweł nie pomógł mi wnieść walizek, tylko rzucił:
– Aaa, to już dzisiaj?
– Tak, mówiłam ci przecież... – odpowiedziała Aneta zniecierpliwionym tonem.
Zachowałam to dla siebie, ale już wtedy poczułam się... zbędna.
Dostałam pokój na poddaszu. Schody strome, poręcz jeszcze nie przykręcona. Wnętrze – gołe ściany, jedna szafa, łóżko z ikeowskim materacem, co się uginał pod kolanem.
– No, mamo, tu będziesz miała ciszę i spokój – powiedział Paweł i przytrzymał drzwi, jakby się bał, że zmienię zdanie.
– Dziękuję... tylko, może dałoby się tu jakoś... no nie wiem, zawiesić firankę? Trochę pusto...
Zszedł bez odpowiedzi.
Wieczorem usiadłam na brzegu łóżka i zadzwoniłam do Anety, która była w kuchni, bo... tak łatwiej się dziś rozmawia. Przez drzwi.
– Ten pokój… może się jeszcze coś da zrobić? Pomalować, dodać półki?
– Mamo, nie narzekaj, tu i tak masz najlepiej. Zresztą to tylko na chwilę.
Na chwilę? Nie pytałam, co to znaczy. Leżałam później w ciemności, wsłuchując się w kroki na dole. Śmiech dzieci, otwierane szafki, stukanie naczyń. Życie toczyło się piętro niżej. A ja... czułam się jak dodatek. Jak ktoś, kto wchodzi przez tylne drzwi i siada przy końcu stołu, choć sam kiedyś ten stół kupił. Zamknęłam oczy i próbowałam sobie przypomnieć zapach mojej działki.
Tego wieczoru, schodząc po kubek herbaty, usłyszałam rozmowę
Zaczęłam robić to, co umiałam najlepiej – starać się. Codziennie wstawałam wcześniej niż wszyscy, robiłam kawę, obierałam ziemniaki, ścierałam kurz z parapetów. Przyniosłam z targu doniczkę z pelargonią i postawiłam na parapecie w salonie. Chciałam, żeby było tu trochę bardziej... domowo. Tyle że nikt tego nie zauważał. Któregoś dnia przygotowałam zupę pomidorową, taką, jaką Aneta lubiła jako dziecko. Postawiłam garnek na kuchence, przykryłam pokrywką. Usłyszałam, jak wracają.
– Mamo, a co to? – zapytała, ale nie z entuzjazmem, tylko z cieniem zmęczenia.
– Pomyślałam, że może byście zjedli zupę, jak wrócicie.
– Aaa... Dobrze, dzięki – rzuciła. I poszła. Nie było „pachnie cudownie”, nie było „dziękuję, mamo”. Tylko „dzięki”.
Tego wieczoru, schodząc po kubek herbaty, usłyszałam rozmowę. Nie wołali mnie, ale drzwi były uchylone. Zatrzymałam się. I słuchałam.
– Paweł, nie zaczynaj znowu.
– Ale co? Przecież to ty powiedziałaś, że będzie inaczej.
– Bo myślałam, że będzie.
– Ona chyba myśli, że to jej dom. Gotuje, przestawia rzeczy... To nie miało tak wyglądać.
Zrobiło mi się gorąco. Serce waliło mi jak młot. Wróciłam do siebie bez herbaty. Zwinęłam się pod kocem jak dziecko i czekałam, aż coś się zmieni.
Następnego dnia spojrzałam Anecie w oczy.
– Słyszałam waszą rozmowę. Nie chcę nikomu przeszkadzać… może to był błąd. Może powinnam...
– Mamo, nie dramatyzuj. Paweł ma dużo stresu w pracy. To nie o ciebie chodzi.
A o kogo? Może tak się kończy bycie potrzebną – w momencie, gdy najbardziej potrzebujesz innych.
Jej oczy mówiły: jeśli musisz, to zostań
Długo się wahałam, zanim zadzwoniłam do Marka. Nie chciałam robić z siebie ofiary. Ale któregoś wieczoru siedziałam w swoim pokoju, patrzyłam na krzywe ściany i poczułam, że dłużej nie dam rady.
– Cześć, synku... Przeszkadzam?
– Mamo? Nie, co ty. Wszystko w porządku?
Milczałam chwilę. Potem powiedziałam to jednym tchem:
– Ja już nie wiem, gdzie moje miejsce.
Z drugiej strony była cisza. A potem ten jego ciepły głos:
– Mamo, przyjedź. Choćby na chwilę. U nas zawsze masz miejsce.
Płakałam po cichu. Pierwszy raz od dawna z ulgi.
Przyjechałam tydzień później. Marek odebrał mnie z dworca. Ścisnęłam jego dłoń tak mocno, jakbym chciała zostać w tym uścisku na zawsze.
Karolina otworzyła drzwi z uśmiechem. Uśmiechem, który był bardziej dla Marka niż dla mnie.
– Cześć, mamo. Rozgość się – powiedziała i wskazała pokój gościnny. Ładny. Jasny. Ale coś wisiało w powietrzu.
W nocy nie mogłam spać. Przez cienką ścianę usłyszałam rozmowę.
– Marek, ale na ile ona tu zostaje?
– Nie wiem. Potrzebuje spokoju.
– Spokoju? A ja? Dzieci? Praca? Nie chcę kolejnej osoby do opieki.
Milczałam. W głowie huczały mi słowa: kolejna osoba do opieki.
Rano Karolina zaparzyła mi herbatę i zapytała, czy wszystko w porządku.
– W porządku – skłamałam.
Po śniadaniu poszłam do niej do kuchni. Uśmiechnęła się, jakby nic się nie stało.
– Karolino... Ja nie chcę być ciężarem. Może lepiej, jak znajdę sobie jakieś miejsce dla starszych. Takie spokojne.
– Nie, no co ty, mamo – odpowiedziała. – Przecież możesz zostać. Naprawdę.
Ale jej oczy mówiły: jeśli musisz, to zostań. Ale nie za długo. A moje serce – już wiedziało.
Czas przestać się wpychać, gdzie mnie nie chcą
Tego dnia od rana lało. Deszcz bębnił w parapet, jakby chciał coś powiedzieć, ale mówił tylko do mnie. Marek z Karoliną byli zajęci – dzieci, szkoła, zakupy. Ja zostałam sama. I dobrze. Wyjęłam stary album. Taki, gdzie zdjęcia przyklejało się na czarne strony, a każde miało swój podpis, często koślawy, pisany moją ręką.
„Aneta, pierwszy dzień szkoły – 1989” – uśmiechnięta w za dużym plecaku.
„Marek w malinach – 1993” – całe usta czerwone.
„My z tatą, działka – 1996” – śmiejemy się oboje, a w tle rosną dopiero co posadzone śliwy.
Zakręciło mi się w głowie od tego wszystkiego. Jak bardzo można się cofnąć w myślach, kiedy nie ma się dokąd iść. Zadzwoniłam do Teresy. Nie rozmawiałyśmy od lat, ale numer miałam zapisany. Odbierała długo.
– Halo? – odezwał się znajomy głos.
– Tereniu... To ja, Alicja.
– Boże... Alicja! Jak dawno... Co u ciebie?
Zaczęłam mówić. A ona słuchała. Tak jak kiedyś.
– Wiesz, ja teraz mieszkam w takim domu. Dom spokojnej starości. Ale to nie to, co myślisz. Tu przynajmniej nikt nie patrzy na mnie jak na problem.
Zamilkłam.
– A... da się tam jeszcze jakoś zapisać?
– Pewnie. Chcesz, żebym zapytała?
– Może. Nie wiem jeszcze. Ale chyba już czas przestać się wpychać, gdzie mnie nie chcą.
Wieczorem znów spojrzałam w okno. Deszcz przestał padać, ale niebo nadal było ciężkie. I wtedy powiedziałam do siebie szeptem:
– Może to już nie jest czas, żeby szukać domu. Może trzeba szukać spokoju.
Aneta zadzwoniła trzy razy w ciągu pół roku
Wyprowadziłam się dwa tygodnie później. Spakowałam rzeczy bez rozgłosu – kilka ubrań, zdjęcia dzieci, album. Zostawiłam Anecie liścik. Nie chciałam kolejnej rozmowy, w której trzeba się tłumaczyć z tego, że się czuje zbyt dużo.
„Dziękuję, że próbowałaś. Przepraszam, że się nie udało. Będę tam, gdzie już nikomu nie zawadzam”.
Dom spokojnej starości okazał się cichym miejscem. Trochę zbyt cichym na początku. Ale nikt tu nie stawia mi filiżanki z miną, jakbym zabierała mu powietrze. Kiedy chcę się odezwać, zawsze ktoś odpowie. Kiedy milczę, nikt się nie obraża. Marek przyjechał raz. Przywiózł czekoladki. Karolina została w samochodzie. Aneta zadzwoniła trzy razy w ciągu pół roku. Zawsze w biegu. Ale to dobrze. Może tak właśnie ma być.
Czasem wychodzę na spacer. Siadam na ławce przy alei lip. Wtedy zamykam oczy i wyobrażam sobie moją działkę. Śliwy już pewnie dawno ścięte. Krzesło ogrodowe spróchniałe. Ale w mojej pamięci – wszystko żyje. Tam byłam u siebie. Teraz już wiem, że dom to nie ściany. Nie poddasze z oknem. Nie pokój gościnny ani fotel w kącie salonu. Dom to uczucie, że ktoś czeka, że ktoś chce, żebyś był. Bez przypominania o tym, co zrobiłeś, bez rozliczania z wdzięczności. Nie żałuję, że pomogłam Anecie. To była moja decyzja. Żałuję tylko, że zbyt długo wierzyłam, że za miłość trzeba płacić.
Alicja, 70 lat

