Reklama

Jeszcze kilka miesięcy temu uważałem się za szczęściarza. Miałem własną firmę, piękny dom z basenem, dwójkę dzieci w prywatnych szkołach i żonę, która z dumą woziła się po mieście nowym SUV-em. Pieniądze spływały szerokim strumieniem, a ja z radością spełniałem każdą zachciankę rodziny. Monika była ze mnie dumna – tak mówiła. Kochała mnie za zaradność, odwagę, sukces. Problem w tym, że miłość, którą czułem z jej strony, była chyba przywiązana do stanu konta. Gdy wszystko runęło, przekonałem się, jak mało warte są słowa składane w bogactwie i komforcie.

Złote życie na kredyt

Pamiętam ten dzień, gdy kupiłem Monice pierwszą torebkę od projektanta. Wtedy widziałem w jej oczach ten błysk – zachwyt, podziw i coś jeszcze. Może to była duma? Czułem się wtedy jak król. Nasze życie wyglądało jak z kolorowego magazynu: weekendy w spa, wakacje w ciepłych krajach, dzieci uczące się języków z native speakerami. Monika rozsmakowała się w tym luksusie błyskawicznie.

– Wiesz, że zasługuję na wszystko, co najlepsze – mówiła mi, przeglądając nowy katalog mebli do salonu.

– I właśnie dlatego to wszystko dla ciebie robię – odpowiadałem bez wahania.

Biznes budowlany kwitł. Braliśmy duże zlecenia, zatrudniałem ponad dwadzieścia osób. Czasem pracowałem po 14 godzin dziennie, ale nie narzekałem. Czułem się potrzebny. Monika też się nie skarżyła. Odwiedzała kosmetyczki, jeździła z koleżankami na zakupy, wracała z kolejną parą butów. Nawet nie pytała, ile możemy wydać. Bo mogliśmy wszystko.

Dom z basenem na kredyt? Oczywiście. BMW dla niej, audi dla mnie? Bez problemu. Przyszłość wydawała się usłana złotem. Wmawiałem sobie, że ciężką pracą zapewniam rodzinie wszystko, czego potrzebuje. Monika mówiła, że jestem jej bohaterem. A ja, głupi, wierzyłem, że to „na zawsze”.

Problem gonił problem

Często się tak zaczyna. Jeden klient opóźniał przelew, drugi nie zapłacił wszystkiego. W hurtowniach ceny materiałów rosły z dnia na dzień, a dobrzy pracownicy zaczęli uciekać za granicę. Początkowo bagatelizowałem sytuację. Myślałem, że to tylko chwilowy kryzys. W końcu przecież miałem renomę, doświadczenie i kontakty.

– Coś jesteś ostatnio spięty – zauważyła Monika, smarując twarz kremem za kilkaset złotych. – Może powinniśmy wyjechać na kilka dni, odpocząć?

– Jasne, zobaczymy – mruknąłem, choć dobrze wiedziałem, że żadnego wyjazdu nie będzie.

W nocy leżałem bezsennie, patrząc w sufit. Z konta firmowego znikały ostatnie rezerwy, a wpływów nie było. Zaczęły spływać pierwsze monity od dostawców. Zacząłem sprzedawać sprzęt, zwalniać ludzi. Nie chciałem przyznać się nikomu – nawet sobie – że wszystko wali się jak domek z kart.

Monika nie zauważyła niczego. Albo nie chciała zauważyć. Karta działała, więc było dobrze. Widywałem ją z torbami zakupów, uśmiechniętą i beztroską. A ja? Czułem się jak oszust. Wracałem do domu zmęczony, zły, zrezygnowany. Ale wciąż milczałem.

– Jak tam w pracy? – zapytała raz.

– Normalnie – skłamałem i pocałowałem ją w czoło.

Nie wiedziałem jeszcze, że to był początek końca. Że z dnia na dzień przestanę być jej bohaterem.

Domowa gra pozorów

Każdego ranka zakładałem maskę. Wkładałem koszulę, zabierałem aktówkę i wychodziłem do pracy, której już prawie nie było. Moja firma istniała tylko na papierze. Biuro opustoszało, telefony milczały. Przesiadywałem tam godzinami, próbując wymyślić, jak wyjść z tej matni. Po cichu sprzedałem ostatnie maszyny, które jeszcze coś były warte. Dni mijały, a ja udawałem, że wszystko gra. Wróciłem do starego passata, bo leasing na audi stał się nie do utrzymania. Monika zauważyła.

– A co się stało z audi? – zapytała podejrzliwie.

– Oddałem do serwisu, coś stukało – odpowiedziałem bez mrugnięcia okiem.

– Serio? Bo już miałam pytać, czy nam się pieniądze nie skończyły – zaśmiała się, nie wiedząc, jak blisko była prawdy.

Uśmiechnąłem się, ale w środku byłem już tylko strzępkiem człowieka. Gdy odbierałem listy ze skrzynki, ręce mi się trzęsły. Wezwania, ponaglenia, pismo od komornika. Schowałem wszystko pod kurtkę, żeby Monika nie widziała. Nie mogłem jej powiedzieć. Jeszcze nie. Wciąż żyliśmy jak dawniej. Monika robiła paznokcie u „tej najlepszej stylistki”, zamawiała catering na kolacje z koleżankami, planowała ferie dzieci w Alpach. A ja? Zamiast snu liczyłem, ile jeszcze mamy na koncie. Wiedziałem, że to kwestia dni. Że za chwilę wszystko się wyda.

I że nie wiem, czy ona wtedy przy mnie zostanie.

Nie chciała słyszeć prawdy

Zebrałem się w sobie któregoś wieczoru. Dzieci już spały, Monika siedziała w salonie z kieliszkiem wina i oglądała coś na tablecie. Usiadłem naprzeciwko, ciężko jakby to miał być mój ostatni ruch w tej partii życia.

– Muszę ci coś powiedzieć – zacząłem.

Podniosła wzrok, lekko zaniepokojona. Przez sekundę pomyślałem, że się domyśla. Ale nie. Ona naprawdę żyła w swojej bańce.

– Coś się stało?

– Firma... upadła. Jesteśmy zadłużeni. Nie mam pracy. Nie ma pieniędzy. Od miesięcy żyjemy z oszczędności.

Wpatrywała się we mnie przez chwilę, jakby nie mogła przetworzyć tych słów. A potem wybuchła śmiechem. Szybko, nerwowo.

– Przestań. To żart? Dobrze ci wyszło. Powiedz, że żartujesz.

– Nie żartuję.

I wtedy zobaczyłem to w jej oczach. Nie współczucie. Nie strach. Pogardę.

– Chcesz mi powiedzieć, że przez cały ten czas mnie okłamywałeś? Pozwoliłeś mi wydawać pieniądze, których nie mieliśmy? – jej głos się załamał, ale nie z żalu – ze złości.

Bałem się, że odejdziesz – powiedziałem szczerze.

Wstała bez słowa. Zostawiła kieliszek na stole, jakby bała się, że zaraz nim rzuci. Przeszła do sypialni. A ja zostałem sam, słuchając ciszy, która bolała bardziej niż krzyk.

Cios prosto w serce

Następnego dnia obudziłem się sam. Moniki nie było. Jej pościel była równo pościelona. Wyszedłem z sypialni z nadzieją, że może robi kawę, że może wszystko jakoś jeszcze się ułoży. Zamiast niej – na stole leżała kartka. Nie list. Zwykła kartka z lakonicznym napisem: „Muszę to przemyśleć. Zostaję u mamy”. Żadnego „kocham cię”, żadnego „będziemy razem przez to przechodzić”. Tylko pustka.

Dzieci zapytały, gdzie jest mama. Skłamałem, że musiała wyjechać na kilka dni. A sam próbowałem jakoś utrzymać resztki normalności. Rano robiłem im śniadanie, odwoziłem do szkoły, wieczorem udawałem, że wszystko jest w porządku. Ale nie było.

Monika zadzwoniła tylko raz – żeby zapytać, czy opłaciłem czesne za szkołę prywatną. Gdy odpowiedziałem, że nie mam z czego, rozłączyła się bez słowa. Tydzień później otrzymałem pismo od prawnika – pozew rozwodowy. Monika wnosiła o opiekę nad dziećmi i alimenty. Alimenty! W chwili, gdy ledwo miałem na chleb.

Nie miałem siły walczyć. Podpisałem wszystko. Straciłem nie tylko pracę, dom i godność. Straciłem też kobietę, która przysięgała mi miłość na dobre i na złe. Zostałem sam. Z winą, ze wstydem, z uczuciem, że wszystko, co budowałem przez lata, rozsypało się jak domek z kart – bo zabrakło pieniędzy.

Kochała moje pieniądze

Kiedyś myślałem, że pieniądze to środek do celu – że dzięki nim będę mógł dać rodzinie wszystko, co najlepsze: dom, bezpieczeństwo, wygodę. Naiwnie wierzyłem, że za tym pójdzie też miłość. Że będziemy silni i szczęśliwi, póki będziemy razem. Życie szybko zweryfikowało te złudzenia.

Monika odcięła się ode mnie. Dzieci, początkowo zdezorientowane, z czasem przywykły do nowej rzeczywistości. Przestały dopytywać, dlaczego tata już nie zabiera ich na lody, dlaczego nie mieszkamy razem. Monika zadbała o to, by ich życie było jak najmniej zależne ode mnie. Przestałem być potrzebny.

Dziś wynajmuję kawalerkę, pracuję dorywczo na budowie i uczę się żyć na nowo. Bez luksusów, bez wielkich planów. Bez niej. Zdarza mi się patrzeć wstecz i zastanawiać, czy gdybym wcześniej przyznał się do problemów, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale może to, co się stało, po prostu musiało się wydarzyć.

Zrozumiałem jedno: miłość, która zależy od stanu konta, to nie miłość. To transakcja. A ja byłem w niej tylko dostawcą – portfela, wygód, pozorów. Gdy wszystko to zniknęło, zniknąłem i ja. Teraz uczę się być sobą. Nie ideałem. Człowiekiem.

Łukasz, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama