„Dla ukochanego wnuka byliśmy tylko bankomatem. Straciliśmy oszczędności życia i resztki zaufania do ludzi”
„Dopiero po kilku minutach pukania i stukania usłyszeliśmy szuranie. W drzwiach stanął Tomek – zaspany, rozczochrany, w podkoszulku. Za nim – mieszkanie. Zwykłe, wynajmowane, żadnego lokalu, żadnych pieców, żadnych toreb z ziarnem. – Co wy tu robicie? – zapytał nieprzyjemnie”.

Z Władkiem jesteśmy razem od 45 lat. Tyle to już będzie, jak stanęliśmy na ślubnym kobiercu w kościele na wzgórzu, wśród wrzosów i zapachu świeżego chleba z piekarni obok. Dwoje dzieci, troje wnuków, jedno życie. Skromne, ale nasze. Nigdy nie byliśmy bogaci, ale wszystko, co mieliśmy, odkładaliśmy z myślą: „dla dzieci, dla rodziny”. Wakacje? Remont? Zawsze było coś ważniejszego – korepetycje dla syna, wózek dla wnuczki, studia dla Tomka.
Tomek… Nasz najstarszy wnuk. Syn naszej córki. Zawsze miał w sobie coś szczególnego. Bystrość w oczach, zadziorność w głosie, jakby chciał pochwycić życie w garść i wycisnąć z niego wszystko. Dla niego niebo mogło być niebieskie albo zielone – byle było po jego myśli. I choć czasem miałam ochotę go szturchnąć, by się zatrzymał, to serce miękło. Babcia, wiadomo. On też umiał to wykorzystać.
Na starość człowiek nie potrzebuje wiele. Ciepła herbaty, spokojnego snu, świadomości, że nie jest już nikomu ciężarem. Wierzyłam, że z Władkiem zasłużyliśmy na ten spokój. Że możemy usiąść razem na balkonie, popatrzeć na świat i powiedzieć: „Daliśmy radę”. Ale los – albo może ludzie – potrafią zadrwić z takich planów.
Marzenia Tomka stały się naszym celem
– Babciu, dziadku… mam do was sprawę – powiedział, siadając przy kuchennym stole, tym samym, przy którym kiedyś rozlewał kakao i układał puzzle z dinozaurami.
Zerknęliśmy na siebie z Władkiem, po czym skinęliśmy głowami.
– Chciałbym otworzyć coś swojego. Piekarnię, ale taką… nowoczesną. Z rzemieślniczym chlebem, kawiarnią w środku, może jakieś croissanty, kawa speciality, wiecie, takie modne rzeczy.
Mówił z błyskiem w oku, jakby już widział tłum klientów i zapach świeżego chleba unoszący się w powietrzu. Opowiadał o trendach, rynku, lokalizacji – znał każdy szczegół. Tylko jedno się nie zgadzało.
– Ależ Tomciu… to dużo pieniędzy… – westchnęłam.
– Wiem, babciu. Ale to inwestycja. Oddam wam wszystko z nawiązką, obiecuję. Bank mi nie da, bo nie mam jeszcze historii kredytowej. Ale wy… wy mnie znacie. Wiecie, że nie zawiodę.
Władek milczał, drapiąc się po brodzie. Ja już widziałam siebie, jak niosę mu zupę do piekarni i z dumą mówię klientom: „To mój wnuk. To jego miejsce”.
A jednak coś mnie ścisnęło w środku. Bo przecież nie jesteśmy młodzi. Bo to nasze ostatnie oszczędności. Bo już nie będzie kiedy nadrobić.
– Babciu… zróbmy to razem. Zawsze mówiłaś, że rodzina jest najważniejsza.
I miał rację. Mówiłam. I naprawdę chciałam wierzyć, że to będzie początek czegoś pięknego.
Władysław miał wątpliwości
– Zwariowałaś, Basia? – Władek trzasnął gazetą o stół, choć przecież wiedziałam, że jej nie czytał. – Przecież to nasze pieniądze! Na czarną godzinę!
– A jeśli to jest ta czarna godzina? – odpowiedziałam cicho. – Tomek ma szansę. Musimy mu pomóc.
W kuchni zapadła cisza, przerwana tylko odgłosem gotującej się zupy. Patrzyłam na niego, na te zmarszczki przy oczach, na dłonie, które tyle lat pracowały, a teraz drżały z bezsilności.
– Ja go kocham, Basieńka. Ale to są wszystkie nasze oszczędności. Jeśli on zawali… zostaniemy z niczym.
– A jeśli się uda? – położyłam mu dłoń na dłoni. – Zobacz, ile ludzi żyje tylko dla siebie. Myśmy zawsze chcieli inaczej.
– Może właśnie w tym problem – mruknął. – Że żyliśmy dla innych, a teraz nawet na porządne lekarstwa musimy się zastanawiać, czy kupić.
Milczałam. Bo wiedziałam, że ma rację. I jednocześnie wiedziałam, że nie umiem powiedzieć „nie” komuś, kto mówi do mnie „babciu” takim głosem, jakby właśnie od tego zależała jego przyszłość.
– Chcesz mu dać wszystko? – zapytał w końcu.
– Chcę… dać mu szansę. I sobie też. Może to ostatni raz, kiedy możemy coś naprawdę zmienić.
Westchnął. Przesunął dłonią po twarzy, po czym kiwnął głową.
– Róbmy, jak chcesz. Ale pamiętaj, że to nie tylko jego przyszłość stawiamy na szali.
I znów zapadła cisza, cięższa niż wcześniej.
Cisza i niepokój
Na początku Tomek dzwonił co kilka dni. „Babciu, wszystko idzie zgodnie z planem”, „Babciu, jutro spotkanie z dostawcą kawy”, „Babciu, remont już rusza”. Uśmiechałam się wtedy do słuchawki jak głupia i czułam, że jestem częścią czegoś wielkiego.
Ale potem… cisza.
Dwa tygodnie, trzy. Dzwoniłam. Najpierw odbierał rzadko. Potem wcale.
– Tomciu, wszystko w porządku? Czemu nie odbierasz? – zapytałam w końcu, kiedy po dziesiątym sygnale wreszcie podniósł słuchawkę.
– Babciu, jestem zajęty. Mnóstwo rzeczy na głowie. Przepraszam, oddzwonię później.
Nie oddzwonił.
Zaczęłam źle spać. Budziłam się w środku nocy i wpatrywałam w sufit. Zastanawiałam się, czy nie powinnam była go zatrzymać, zapytać o coś więcej. Władek udawał, że go to nie rusza, ale widziałam, jak spogląda w okno, jak przestaje mówić przy kolacji.
Aż któregoś wieczoru usłyszałam go w przedpokoju, jak rozmawia z sąsiadem.
– On nie otworzył żadnej piekarni – mówił Władek cicho, niemal szeptem. – Ktoś widział, jak kręci się z jakimiś typami… Może po prostu nas okłamał.
Zamarłam za drzwiami. Przypomniałam sobie błysk w oczach Tomka, jego słowa „zaufajcie mi”. I poczułam, jak w środku coś się we mnie kruszy. Jeszcze nie chciałam wierzyć. Ale cień podejrzenia padł i nie chciał odejść.
Konfrontacja z Tomkiem
Pojechaliśmy do niego bez zapowiedzi. Władek prowadził w milczeniu, zaciśnięte usta, wzrok wbity w drogę. Mnie ręce drżały od napięcia. Miałam nadzieję, że to tylko jakieś nieporozumienie. Że otworzy nam drzwi i powie: „Babciu, dziadku, już prawie otwieramy!”.
Nie otworzył nam w ogóle.
Dopiero po kilku minutach pukania i stukania usłyszeliśmy szuranie. W drzwiach stanął Tomek – zaspany, rozczochrany, w podkoszulku. Za nim – mieszkanie. Zwykłe, wynajmowane, żadnego lokalu, żadnych pieców, żadnych toreb z ziarnem.
– Co wy tu robicie? – zapytał nieprzyjemnie.
– Powiedz nam prawdę – powiedziałam. – Czy cokolwiek z tego, co mówiłeś, było prawdziwe?
Zamilkł. Oparł się o framugę i spuścił wzrok.
– Chciałem… chciałem dobrze. Naprawdę. Miałem plan. Ale… źle ulokowałem pieniądze. Piekarnia nie ruszyła. Wszystko poszło na zaliczki, na jakieś doradztwo. Oszukali mnie. Bałem się wam powiedzieć. Nie miałem odwagi.
– To nie pieniądze nas bolą – powiedziałam, czując, że głos mi się łamie. – To, że nas okłamałeś.
– Nie chciałem, żebyście się wstydzili… żebyś ty, babciu, myślała, że jestem nieudacznikiem.
Władek odwrócił się bez słowa i wyszedł. A ja? Ja stałam i patrzyłam, jak moje serce rozbija się o podłogę jego mieszkania.
Rozpad więzi
Od tamtej wizyty minęło kilka miesięcy. Tomek dzwonił raz, może dwa. Nie odebrałam. Nie miałam siły. Każde jego „babciu” dźwięczało mi w głowie jak echo z przeszłości, której już nie było.
Siedzieliśmy z Władkiem przy stole. Bez słów. Rosół stygnął, bo kto miał apetyt, kiedy wszystko w środku było puste?
– On nas zdradził – powiedział w końcu Władek. – Nie mam ochoty go więcej widzieć.
Patrzyłam na niego długo. Widziałam w jego oczach ten sam ból, który nosiłam w sobie. Ale u mnie ten ból mieszał się jeszcze z czymś innym. Z miłością, która nie chciała umrzeć.
– To nadal nasz wnuk – szepnęłam. – Ale już nigdy nie będę mu ufać.
Zamilkliśmy.
Wieczorami siedzę sama w fotelu. Przeglądam stare zdjęcia. Tomek jako mały chłopiec, Tomek z drewnianym mieczem, Tomek śpiący na moim ramieniu w pociągu do Wrocławia. A teraz?
Nie ma już tych rozmów, tych wspólnych herbat. Została tylko pustka.
Czasem myślę: może przesadziliśmy. Może za bardzo chcieliśmy, żeby był kimś wyjątkowym. Może to była nasza potrzeba, nie jego.
Ale potem przypominam sobie jego twarz, kiedy stanął w drzwiach i nawet nie zaprosił nas do środka. I wszystko we mnie znów twardnieje.
Z oszczędności nie zostało nic
Ostatnio coraz częściej zastanawiamy się z Władkiem, czy nie sprzedać mieszkania i nie przenieść się gdzieś mniejszego. Do tańszego bloku, może na parter, bo kolana coraz bardziej dają się we znaki. Ale prawda jest taka, że nie chodzi tylko o pieniądze. Po prostu… nie mamy już dla kogo trzymać tego miejsca. Nikt tu nie zagląda.
Z oszczędności nie zostało nic. Czasem musimy wybierać – leki dla mnie, czy dla Władka. W takich chwilach zaczynam cicho modlić się o zdrowie, bo bieda w chorobie boli podwójnie. I wstyd też – taki cichy, duszący, który nie daje spać.
Ale najbardziej boli ta myśl, która wraca wieczorami, kiedy gasimy światło: czy to wszystko miało sens?
Nie żałuję, że pomogliśmy. Żałuję tylko, że tak bardzo chcieliśmy wierzyć, że dla kogoś jeszcze jesteśmy potrzebni. Że ktoś, kogo kochaliśmy najbardziej na świecie, nie potraktuje nas jak bankomat, który się opróżnia i potem przestaje istnieć.
Basia, 70 lat
- „Mąż pracował za granicą, a ja samotność leczyłam u przystojnego sąsiada. On przynajmniej mnie zauważa”
- „Teściowa mi ciągle dogryzała. Nerwy puściły mi przy żurku w Wielkanoc, więc kolejną na pewno spędzimy osobno”
- „Byłam samotną matką i nie wiedziałam jak sobie poradzę. Szukałam oszczędności nawet na dziecięcym wózku”

