Reklama

Niektórzy uciekają z domu po to, by zaznać przygody. Ja uciekłam, żeby wreszcie przestać się bać. Miałam wtedy 26 lat i za sobą sześć lat lawirowania między studiami pielęgniarskimi, pracą w barze i codziennym udawaniem, że wszystko gra. Moja matka twierdziła, że zawsze coś udaję. A ojciec... On po prostu przestał się odzywać. Gdy w końcu odebrałam dyplom, nie miałam już do kogo wrócić. Miałam za to jedno postanowienie: nigdy więcej chaosu, krzyku, wiecznych niedomówień. Chciałam spokoju, ciepła. Kogoś, kto mnie zauważy.

Znalazłam tę ofertę pracy przypadkiem. Opieka nad mężczyzną po pogorszeniu stanu zdrowia. Czterdzieści godzin tygodniowo, wyżywienie, zakwaterowanie w ich domu pod miastem. Nazwisko nie mówiło mi wtedy nic. Dopiero później dowiedziałam się, że kiedyś był „człowiekiem, którego się słuchało”, jak to ujęła jedna z pielęgniarek. Że prowadził firmę, a potem coś się stało. Że zniknął. I że teraz wszystko trzyma w garści jego żona – Marta.

Gdy pierwszy raz weszłam do ich domu, z wrażenia przystanęłam w holu. Ściany w bieli i stali, chłód marmuru, rzeźby. A ona – Marta – zeszła po schodach w dopasowanej granatowej sukni, z tym wzrokiem, który sprawiał, że przez chwilę zapominasz, jak się mówi.

– Julia, prawda? – zapytała chłodno. – Zobaczymy, czy Andrzej cię polubi.

Nie wiedziałam wtedy, jak bardzo to zdanie wpłynie na całe moje życie.

To uczucie nie miało prawa istnieć

– Irytują mnie te zasłony – mruknął Andrzej, patrząc przez okno. – Są ciężkie. Tak jak ja.

Stałam przy jego fotelu, poprawiając poduszkę za karkiem. Był wtorek, ósma rano. Taki sam dzień jak wczoraj. A jednak inny.

– Zmienię je, jeśli pani Marta pozwoli – odpowiedziałam cicho.

– Marta pozwala na zmiany tylko wtedy, gdy coś nie ma znaczenia – jego głos był szorstki. – Ale ty... ty się jej nie boisz, prawda?

Znieruchomiałam.

– Dlaczego miałabym się bać?

– Bo wszyscy się boją.

Zacisnęłam dłonie na podłokietniku fotela. Od tygodni opowiadał mi o książkach, które czytał, o muzyce, której już nie słyszy, bo dźwięki teraz są dla niego jak przez szybę. Ale nigdy wcześniej nie mówił o niej. O Marcie.

– To pani Marta mnie zatrudniła. Jest... konkretna – uśmiechnęłam się, choć tego nie widział. Odwrócił wzrok.

– Jesteś pierwszą osobą, która się tu śmieje. Od miesięcy.

Milczeliśmy. A potem, nagle, bez zapowiedzi, powiedział:

– Czasem boję się, że gdy zamykam oczy, to nie śpię. Tylko umieram. I że nikt tego nie zauważy.

Poczułam, jak coś ściska mi gardło. Położyłam dłoń na jego dłoni. Nieruchomo. Na chwilę. Jakby dotyk miał nas ocalić. „Nie wolno ci tego czuć” – powtarzałam sobie w głowie. Ale serce i tak przyspieszyło. I tak się zaczęło.

Granice zostały przekroczone

Było późne popołudnie. Deszcz bębnił o szyby, a świat za oknem wyglądał jak rozmazany obraz. Andrzej siedział w swoim fotelu, patrząc w przestrzeń. Ja czytałam mu fragmenty „Mistrza i Małgorzaty”. Zawsze zatrzymywał mnie przy tych samych zdaniach.

– Jeszcze raz to zdanie – powiedział cicho. – To o tym, że tchórzostwo jest najgorszym grzechem.

„Największym grzechem jest tchórzostwo” – powtórzyłam.

Zamilkł na chwilę. A potem odwrócił głowę w moją stronę. Długo patrzył.

– A ty? Czego się boisz, Julia?

– Ja...? – zaskoczyło mnie pytanie. – Chyba samotności.

– A ja ciebie – szepnął. – Bo przypominasz mi mnie sprzed lat. I boję się, że to zniszczę.

Nie zdążyłam nic odpowiedzieć. Najpierw nachylił się powoli – ruch był niezdarny, ale zdecydowany. Poczułam jego usta na swoich. Chwilę trwało, zanim mózg dogonił serce.

Oddałam ten pocałunek. Delikatnie. Ostrożnie. Ale jednak. Kiedy się odsunęłam, oboje byliśmy zszokowani. Żadne z nas nie spodziewało się, że to się stanie tak... nagle. Tak naturalnie.

– Przepraszam – powiedział. – Nie powinienem...

– Ciii – uciszyłam go, ale sama nie wiedziałam, co robię.

Wieczorem, gdy Marta wróciła z firmy, zawołała mnie do jadalni.

– Napijesz się wina? – zapytała, nalewając tylko sobie.

– Nie, dziękuję.

Jak się dogadujesz z Andrzejem? – spytała, siadając naprzeciwko mnie.

– Bardzo dobrze.

– To dobrze. Musi ufać osobom, które są przy nim blisko.

Spojrzała mi prosto w oczy. Uśmiechnęła się. Usta się uśmiechały, ale oczy... oczy były lodowate.

– Pamiętaj, że w tym domu nic nie dzieje się bez mojego pozwolenia.

Poczułam zimny dreszcz na karku.

Ta propozycja zmieniła wszystko

Zaczęło się od szeptów. Przypadkowo uchylonych drzwi. Nie powinnam była podsłuchiwać – ale stałam w korytarzu, z tacą w rękach, i nie potrafiłam się cofnąć.

– Jest inna – powiedział Andrzej.

– Wiem – odpowiedziała Marta.

Ona mnie widzi takim, jakim byłem. Nie tylko tym, kim jestem teraz.

– Wiem – powtórzyła. Przerwała na chwilę. – Może... nie musimy tego kończyć.

Zamrugałam.

– Co to znaczy? – Andrzej był zaskoczony.

Może możemy się podzielić.

Zastygłam. Serce mi przyspieszyło. Oni rozmawiali o mnie. O nas.

Wieczorem Marta przyszła do mojego pokoju. Weszła bez pukania, jakby zawsze tu mieszkała.

– Wiem, że coś się między wami wydarzyło – powiedziała, stojąc nad moim łóżkiem. – Nie musisz nic mówić. I nie będę cię wyrzucać.

Słuchałam jej i nie odezwałam się ani słowem. Patrzyłam tylko na nią – pewną siebie, opanowaną. Była piękna w sposób, który mnie przerażał.

Zostań – powiedziała w końcu. – Dla niego. I dla mnie.

– Co...? – głos mi zadrżał.

– Może to będzie dziwne. Ale czy nie lepiej, żeby to było dziwne niż samotne?

Wyszła, nie czekając na odpowiedź.

W nocy nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, czując jak wszystko we mnie krzyczy „uciekaj”. Ale obok tego głosu był drugi – ten, który mówił „zostań... przecież go kochasz”.

Rankiem wróciłam do jego pokoju. Uśmiechnął się do mnie nieśmiało, z nadzieją. A ja usiadłam obok niego i ujęłam jego dłoń. Nie musieliśmy nic mówić. Układ został zawarty.

Układ idealny? Nie dla wszystkich

Z zewnątrz wyglądało to jak harmonia. Rano podawałam Andrzejowi leki i czytałam z nim poezję, po południu pomagałam Marcie przy projektach marketingowych – zaskakująco często prosiła mnie o opinię na temat nowych linii kosmetyków. Wieczorem jedliśmy razem kolacje.

– Dziś zrobiłam coś wyjątkowego – zapowiedziała Marta, stawiając na stole pieczone perliczki i karafkę czerwonego wina. – W końcu zasłużyliśmy na coś lepszego niż dieta szpitalna.

Andrzej uśmiechnął się do niej z wdzięcznością, ale jego dłoń niepostrzeżenie odnalazła moją pod stołem. Ścisnął ją lekko.

– Julia – zaczęła Marta z pozorną swobodą – a co robiłaś przed nami? Przed... tym wszystkim?

Zamarłam.

– Pracowałam w barze. I studiowałam.

– Tylko? – uśmiechnęła się, jakby wiedziała więcej. – Żadnych tajemnic?

Spojrzałam na nią, czując, że ten uśmiech to nie uśmiech, tylko ostrze. Jakby chciała sprawdzić, gdzie jestem najsłabsza.

Każdy coś ukrywa – powiedziała, zanim zdążyłam odpowiedzieć. – Ja też. Prawda, Andrzejku?

Andrzej odwrócił wzrok. Nagle cały jego blask przygasł.

Po kolacji Marta została przy stole, popijając wino. A ja poszłam z Andrzejem do jego pokoju. Gdy pomogłam mu się położyć, szepnął:

Ona wie, że cię kocham.

– A ty?

– Ja? – westchnął. – Nie wiem już, gdzie się kończę, a gdzie zaczyna jej plan.

Wyszłam stamtąd z dreszczem. Coraz bardziej miałam wrażenie, że w tym domu nic nie jest przypadkowe. A ja nie jestem kochanką. Jestem elementem układanki.

Oboje nas zamknęła w klatce

Zaczęło się od drobiazgów. Marta przyniosła mi nowy telefon, mówiąc, że „firma pokrywa wydatki pracownicze”. Stary aparat zniknął. Zniknął też mój laptop – „do aktualizacji”, której nigdy nie zakończono. Nawet moja torba została wymieniona na „bardziej elegancką”.

Pewnego popołudnia siedziałam na tarasie z Andrzejem, podając mu herbatę. Zza firanek obserwowała nas Marta.

– Czujesz się tu dobrze? – spytał nagle, wpatrując się w parujący kubek.

– Czasami... mam wrażenie, że to wszystko jest snem – uśmiechnęłam się słabo. – Albo pułapką.

– Może to jedno i drugie.

W nocy sen nie przychodził. Schodziłam po cichu do kuchni po wodę, gdy usłyszałam rozmowę.

– Wiem, co robiła. Wiem wszystko – mówiła Marta przez telefon. – Ona zawdzięcza mi wszystko. To, kim się stała, zawdzięcza temu domowi. Nie odejdzie.

Zamarłam. Nie słyszałam odpowiedzi rozmówcy, ale słowa Marty rozlewały się we mnie jak trucizna.

Następnego dnia próbowałam porozmawiać z Andrzejem.

Może... uciekniemy stąd? Możemy gdzieś pojechać. Gdziekolwiek.

Popatrzył na mnie z żalem. A potem z tym dobrze mi już znanym zrezygnowanym spokojem powiedział:

– Nie rozumiesz, Julia. Ja tu zostałem, bo nie mam już dokąd iść. I ty też nie.

– To nieprawda! – krzyknęłam, czując, że łzy same spływają mi po twarzy. – Ja nie należę do niej!

– Ale już jesteś jej częścią – szepnął. – Tak jak ja.

Kiedy wyszłam z jego pokoju, wiedziałam jedno: udaję, że żyję. I muszę się obudzić, zanim będzie za późno.

Musiałam stamtąd uciec

Spakowałam się o świcie. Powoli, bezgłośnie, jak złodziej. Zmieszczę tylko najważniejsze rzeczy – dokumenty, kilka ubrań, zeszyt z notatkami z rozmów z Andrzejem, parę zdjęć. Tyle wystarczy.

Dom był cichy. Nawet cichszy niż zwykle. Jakby wiedział.

Zeszłam po schodach, torba obijała mi się o biodro. Gdy dotknęłam klamki, usłyszałam jej głos.

– Naprawdę myślałaś, że wyjdziesz bez pożegnania?

Stała w cieniu korytarza, ubrana w ciemny jedwabny szlafrok. W ręku trzymała filiżankę z herbatą, jakby ta scena była zaplanowana.

Nie mogę tu zostać – odpowiedziałam twardo.

– Ale przecież już jesteś częścią tego domu, Julia. Tego układu.

– To był tylko układ dla ciebie. Dla mnie to był koszmar.

– Och, nie przesadzaj – uśmiechnęła się lekko. – Miałaś opiekę, uwagę, pieniądze, miłość.

– Miłość? – wybuchnęłam. – Sama go zniszczyłaś i teraz zrobiłaś z niego marionetkę. A mnie... mnie użyłaś, żeby to wyglądało na twoje dzieło z sercem!

Podniosła wzrok. Już się nie uśmiechała.

Nie ty pierwsza się w nim zakochałaś. Ale to ja zostałam. Ja go zbudowałam. Złożyłam go w całość.

Zadrżałam. Poczułam, że stoję naprzeciw kogoś, kto wie, jak ranić, ale nigdy nie daje się zranić.

Nie odpowiedziałam. Wyszłam. Po prostu. Zostawiłam wszystko, co nie należało do mnie – i jego, który nie potrafił się wyrwać. Nie obejrzałam się za siebie.

Wybrałam wolność, a nie miłość

Minęły cztery miesiące. Mieszkam teraz w Toruniu. Małe mieszkanie na trzecim piętrze w starej kamienicy, z kuchnią, która zawsze pachnie cynamonem. Pracuję w hospicjum dla dzieci. Każdego dnia uczę się, że życie jest zbyt kruche, by je poświęcać komuś, kto zamyka cię w złotej klatce.

Zdarza mi się myśleć o nim. Nie wiem, czy jeszcze żyje. Czy Marta pozwala mu oddychać, czy dalej trzyma go w swoim świecie. Nie próbowałam się dowiedzieć. Nie chcę. Wystarczy, że pamiętam.

Czasem łapię się na tym, że wyobrażam sobie alternatywną wersję siebie. Taką, która została. Może silniejszą. Może naiwniejszą. Ale wiem jedno – tamta Julia nie byłaby wolna. A ja... teraz oddycham inaczej. Głębiej.

Czy to była miłość? Nie potrafię odpowiedzieć. Może tak. Może to była miłość w najbardziej wypaczonej, dziwnej formie – jak roślina rosnąca w cieniu, która nie zna słońca, a mimo to chce żyć. Ale wiem jedno: nie można kochać, jeśli nie jesteś wolna. A ja wreszcie jestem.

Julia, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama