Reklama

Ludzie patrzą na mnie i myślą: „Ten to ma życie”. Dyrektor w renomowanej firmie doradczej, apartament z widokiem na miasto, zawsze nienagannie ubrany. Ale nikt nie widzi, że codziennie rano, gdy zakładam krawat, spinam się w sobie jak do walki. Nie dlatego, że się boję, tylko dlatego, że od dziecka uczono mnie, że emocje to słabość, a słabość – to porażka.

Nie doceniał mnie

Ojciec powtarzał:

– Mężczyzna ma być twardy. Żadnego użalania się nad sobą.

Nigdy nie powiedział: „Jestem z ciebie dumny”. Nawet kiedy obroniłem dyplom z wyróżnieniem, kiedy dostałem się do międzynarodowego programu, który przyjmował tylko pięćdziesiąt osób z całej Europy, ani gdy awansowałem na stanowisko, które jeszcze pięć lat temu było poza moim zasięgiem.

Zawsze to samo: wzruszenie ramion, chłodny komentarz albo obojętność. Jakby moje sukcesy były czymś naturalnym, jakby musiałem je osiągać, by w ogóle zasługiwać na jego uwagę.

Matka była jak cień – ciepła, ale milcząca. Nigdy nie sprzeciwiła się jego słowom. A przecież musiała widzieć, że jako dziecko zżerał mnie stres przed każdą rozmową z nim. Że próbowałem być kimś, kogo on w końcu doceni.

Czasem budzę się w nocy z pytaniem, które nie daje mi spokoju: czy całe moje życie to tylko jeden wielki egzamin, który próbuję zdać przed człowiekiem, którego w gruncie rzeczy nigdy nie obchodziłem? I co, jeśli wszystko, co osiągnąłem, było tylko próbą zdobycia pochwały, która nigdy nie padnie?

Miałem kompleksy

Zajechałem do domu rodziców tuż po pracy. Jeszcze w aucie przejrzałem się w lusterku i poprawiłem krawat. Mimo że był piątek i miałem za sobą długi tydzień, chciałem wyglądać jak człowiek sukcesu. Taki, jakiego ojciec może w końcu zaakceptuje.

W ręce trzymałem butelkę wina i czekoladki – jak zawsze, gdy przyjeżdżałem po dłuższej przerwie. Otworzyła mi matka. Przywitała mnie uśmiechem i objęła lekko, jakbym był ze szkła. Podczas kolacji opowiadałem o nowym awansie. Dyrektor operacyjny, własny zespół, strategiczne projekty. Głos mi się łamał od napięcia, bo wciąż czekałem na jakieś „brawo”, choćby skinienie głową. Ale ojciec tylko pokręcił głową.

– To nie jest prawdziwy sukces – mruknął, odkładając widelec. – Siedzenie za biurkiem to nie życie.

Odłożyłem nóż.

– Naprawdę tak uważasz? – zapytałem, chociaż znałem odpowiedź.

Spojrzał na mnie bez emocji.

– Oczywiście. Papierami nikt świata nie zmienił.

Był nieprzejednany

Patrzyłem mu prosto w oczy. Przez moment myślałem, że coś w nich zobaczę – cień wątpliwości, skruchę, cokolwiek. Ale nic. Tylko ta znajoma pustka.

– Wiesz co? Nic, co zrobię, nigdy nie będzie dla ciebie wystarczające – powiedziałem cicho.

Ojciec wzruszył ramionami. Znowu ta obojętność, jakbym mówił o pogodzie.

– Bo ty się nie starasz naprawdę – rzucił i wrócił do jedzenia.

Wstałem. Matka spojrzała na mnie z niepokojem, ale nic nie powiedziała.

– W takim razie nie ma to sensu – powiedziałem tylko i odsunąłem krzesło.

Zamknąłem za sobą drzwi i nie spojrzałem wstecz. Nie odebrałem już żadnego telefonu, który przychodził od mamy przez kolejne dni. Nie oddzwaniałem. Nie pisałem.

Minął tydzień. Potem miesiąc. W końcu rok. Życie nie stanęło w miejscu – praca jak zwykle wypełniała dni do granic możliwości. Nowe projekty, wyjazdy służbowe, spotkania z zarządem, prezentacje. Każdy dzień był zorganizowany jak harmonogram lotu. Wstawanie, kawa, metro, laptop, excele, tabelki, raporty, maile.

Oddaliłem się

Czasem kładłem się spać i nie wiedziałem, co właściwie robiłem przez ostatnich dwanaście godzin. Ale nie myślałem o nim. Przynajmniej nie świadomie. Po dwóch latach zobaczyłem na wyświetlaczu, że dzwoni matka. Odebrałem niechętnie.

– Kamil… – usłyszałem po drugiej stronie. – Twój ojciec jest w szpitalu.

Słowo „szpital” przebiło się przez szum codzienności jak nóż przez lód. Nie zapytałem o szczegóły. Ona mówiła spokojnie, jak zawsze. Potrzebna była operacja, a lekarze nie chcieli czekać. Mówiła, że może warto by było, gdybym przyjechał.

– Rozumiem – powiedziałem i rozłączyłem się.

Usiadłem na łóżku, telefon trzymając w dłoni. Przez chwilę wpatrywałem się w pusty ekran. Czekałem, aż coś poczuję, ale nie czułem nic. Tylko ciężar, jakby ktoś położył mi cegłę na klatce piersiowej.

W końcu podjąłem decyzję. Pojadę. Nie z nadzieją, nie z oczekiwaniem, nie z zamiarem pogodzenia się. Po prostu – pojadę, żeby zobaczyć człowieka, który przez trzydzieści lat był dla mnie ścianą. I niczego od tej ściany już nie chcę.

To był jego koniec

Zapach chloru i środków dezynfekujących uderzył mnie zaraz po przekroczeniu progu. Szedłem długim, pustym korytarzem, słysząc jedynie stukot własnych butów i cichy szmer z pokoju pielęgniarek. W rękach nie miałem kwiatów, nie przyniosłem niczego. Nie byłem tam w roli syna, który przyszedł z troską. Raczej jak ktoś, kto chce zamknąć sprawę.

Matka czekała pod salą. Wstała, kiedy mnie zobaczyła. Uśmiechnęła się słabo.

– Dobrze, że jesteś – powiedziała i spojrzała na drzwi. – Jest przytomny.

– Zostań tutaj – odparłem cicho.

Nie odpowiedziała, tylko kiwnęła głową i usiadła z powrotem na krzesełku, dłonie złożone jak do modlitwy. Wszedłem.

Leżał na łóżku, podłączony do kroplówki, w cieniu przesłoniętego okna. Skóra na twarzy była szara, oczy zamknięte. Kiedy usłyszał kroki, otworzył je powoli i spojrzał na mnie, jakby chciał ocenić, czy śnię mu się, czy naprawdę stoję przy jego łóżku.

– Przyszedłeś teraz, a nie rok temu – powiedział po chwili. Głos miał suchy, szorstki jak papier ścierny. – To mówi wszystko.

Miał pretensje

Zacisnąłem dłonie.

– Zawsze robiłem wszystko, żebyś był dumny – odpowiedziałem. – Każdy mój krok to było pytanie: czy teraz wystarczę?

Milczał. Tylko patrzył.

– Zawiodłeś mnie – powiedział.

W tym momencie coś we mnie się zatrzymało. Nie czułem już złości ani bólu, nie było rozczarowania, nie było nawet zawodu. Była pustka, tak głęboka, że aż spokojna. Nie powiedziałem nic. Wstałem, obróciłem się na pięcie i wyszedłem z sali bez słowa. Matka podniosła na mnie wzrok, ale nie spytała. Pokręciłem głową.

– Nie teraz – rzuciłem i minąłem ją, wychodząc na korytarz, który zdawał się dłuższy niż wcześniej.

Na zewnątrz było duszno, choć słońce chowało się za chmurami. Zatrzymałem się dopiero przy ławce na parkingu. Usiadłem. Właśnie usłyszałem najważniejsze zdanie swojego życia.

Nic nie czułem

Dwa dni po operacji zadzwoniła matka. Powiedziała tylko jedno zdanie: „Nie udało się”. Jej głos był zmęczony, bezbarwny. Nie zapytałem o szczegóły. Odparłem, że przyjadę na pogrzeb. I tyle.

Ceremonia była cicha, niemal techniczna. Zamiast żałoby – obowiązek. Stałem obok trumny, patrzyłem na tabliczkę z imieniem i nazwiskiem, i próbowałem coś poczuć. Ale nie było nic, tylko świadomość, że to już koniec. I że nie będzie żadnego „przepraszam”.

Po wszystkim zostaliśmy chwilę sami z matką.

– On cię kochał – powiedziała matka nagle, jakby musiała to z siebie wyrzucić. – Tylko nie umiał.

– Miłość, której się nie czuje, nie istnieje – odparłem.

Spojrzała na mnie z bólem.

– Chciał, żebyś był silny.

– A ja chciałem, żeby po prostu mnie kochał.

Pożegnałem się z nią krótko. Powiedziałem, że muszę wracać do pracy. Nie zaprotestowała. Znała mnie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że teraz potrzebuję przestrzeni. Albo po prostu nie miała już siły.

Kamil, 41 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama