„Dla ojca nie jestem prawdziwym facetem, bo pomagam żonie przy dziecku. Podobno mężczyźnie to nie przystoi”
„Mój ojciec obserwował moje zaangażowanie i nie omieszkał wyrazić swojej krytycznej opinii. – Po co tak kręcisz się wokół tego swojego Wiktora? To trochę nietypowe, żeby mężczyzna tak wyręczał kobietę w jej obowiązkach – odparł. – A ty w ogóle nie siadasz przy stole”.

- Listy do redakcji
W pokoleniu moich rodziców panował sztywny podział ról w domu. Męskie i żeńskie obowiązki były jasno określone, bez żadnych odstępstw. Wierzę, że aby być dobrym dziadkiem, należy najpierw być obecnym ojcem. Z tego powodu nie miałem wielkich oczekiwań wobec mojego ojca, gdy na świat miał przyjść mój syn. Dlaczego? Powód był prosty. Zawsze uważał, że opieka nad dziećmi to domena kobiet.
Nie interesował się mną
Kiedy byłem mały, cały ciężar mojego wychowania spoczywał na barkach matki. Ojciec nigdy nie zajmował się podstawowymi potrzebami dziecka – nie przewijał mnie, nie karmił, nie usypiał. Co więcej, w ogóle się ze mną nie bawił. Jego zaangażowanie ograniczało się do siedzenia obok i doglądania, kiedy na przykład bawiłem się klockami.
Nigdy nie zagrał ze mną w piłkę, nie puszczał latawca, ani nie rysował. Nauczył mnie jeździć na rowerze, to prawda, ale gdy tylko opanowałem tę umiejętność, uznał, że jego rola dobiegła końca. Nigdy później nie wybrał się ze mną na przejażdżkę – jeździłem sam lub z kolegami.
Mój tata miał swój własny, zamknięty świat. W tym świecie było miejsce na popołudniową gazetę, wygodny fotel, programy telewizyjne i wieczorne piwo. Nie żywiłem do niego urazy z tego powodu. Wyrosłem na dojrzałego człowieka, więc nie miałem powodu do żalu. W końcu zapewniał rodzinie byt. I kochał nas na swój własny, nieco zdystansowany sposób. Do dziś regularnie wypytuje mamę o mnie, czy wszystko u mnie w porządku, czy jestem szczęśliwy. Choć sam nigdy mnie o to nie zapyta… A ja, tak, jestem niezmiernie szczęśliwy.
Ponad rok temu powitaliśmy na świecie naszego synka, Wiktora. To największa radość mojego życia. Całkowicie zatraciłem się w miłości do niego i nie wyobrażam sobie, bym mógł zaniedbać jakąkolwiek z jego potrzeb. Chcę go przewijać, karmić, tulić do snu i zabierać na spacery.
W ogóle tego nie rozumiał
Mój ojciec obserwował moje zaangażowanie i nie omieszkał wyrazić swojej krytycznej opinii. Zagadnął mnie podczas pierwszych urodzin Wiktora. Siedział przy stole, obserwując, jak mama krząta się z jedzeniem, a ja poświęcam synowi całą swoją uwagę.
– Po co tak kręcisz się wokół tego swojego Wiktora? – zapytał mnie z autentycznym zdziwieniem.
Od razu zrozumiałem, co ma na myśli. Czułem, jak ciśnienie mi podskoczyło.
– A wokół kogo mam się kręcić? Wokół ciebie? – odciąłem się, wyraźnie zirytowany.
– O co ci chodzi? Po prostu się martwię.
– A niby dlaczego?
– To trochę nietypowe, żeby mężczyzna tak wyręczał kobietę w jej obowiązkach – odparł. – A ty w ogóle nie siadasz przy stole.
– Ja nikogo nie wyręczam. To też moje dziecko, nie zauważyłeś? – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
– Widzę, że nie znajdziemy wspólnego języka – prychnął.
– W tej kwestii z pewnością nie – warknąłem, zdenerwowany jego zaczepką.
Na tym skończyła się nasza rozmowa. Musiałem stłumić złość, ale widziałem, że i on skrywa irytację. Wieczorem opowiedziałem wszystko żonie, a ojciec zwierzył się matce. Ona jednak nie okazała mu zrozumienia.
Mama mocno to przeżywała
Jego słowa musiały poruszyć w niej głęboko ukrywaną urazę. Mama wywołała taką awanturę, że nie odzywali się do siebie przez tydzień. Tata rozwścieczył mamę, i wcale się jej nie dziwię. Nie dość, że kompletnie nie zajmował się mną w dzieciństwie, to jeszcze teraz próbował mnie przekonać do podobnego zachowania.
– Gdybym wtedy miała więcej rozsądku, na pewno nie pozwoliłabym mu się tak obijać. Nic przy tobie nie robił nic, absolutnie nic – żaliła mi się potem mama, a ja ją pocieszałem.
Wiedziałem, jak bardzo jest jej przykro. Ale mamę i tak dręczyły bolesne wspomnienia. Nie przypuszczałem, że to wciąż tak silnie ją rani. I że to tak głęboka, niezabliźniona rana… Temat powracał przez kolejne tygodnie, zatruwając małżeństwo rodziców niekończącymi się kłótniami. Sytuacja pewnie wyglądałaby inaczej, gdyby ojciec choć trochę dojrzał i chociaż odrobinę zajął się wnukiem. Ale tata nic się nie zmienił: uważał, że jego rolą jest kupowanie prezentów czy pogłaskanie małego po główce. Nic więcej. Nie wiem, jak to wszystko by się potoczyło, gdyby nie pewien kryzys.
Wiktor poszedł do żłobka, ponieważ moja żona chciała szybko wrócić do pracy. Co jakiś czas łapał infekcje, ale nigdy nic poważnego. Po kilku dniach domowej kuracji można go było z powrotem posłać do placówki. Jednak pewnego razu skończyło się to zapaleniem płuc. Dwa tygodnie leczenia, a potem kategoryczne zalecenie lekarza:
– Musi odbudować odporność przed powrotem do żłobka. Dobrze byłoby, gdyby został w domu jeszcze przez dwa tygodnie.
Znaleźliśmy się z żoną w kłopotliwej sytuacji, bo oboje wyczerpaliśmy już urlop, a branie kolejnego zwolnienia było dla nas krępujące. Moja mama również nie mogła zająć się Wiktorem, miała w pracy jakieś ważne kontrole. Po prostu nie mieliśmy z kim zostawić synka.
Ostatnia deska ratunku
– Słuchajcie, a może ojciec? – zapytała w pewnym momencie mama.
– Przecież on się nigdy nie zgodzi – machnąłem ręką z niedowierzaniem.
– Jak się nie zgodzi, to od niego odejdę – oznajmiła nam stanowczo mama.
– Nie żartuj sobie.
– Nie żartuję! Pozwólcie mi z nim porozmawiać. Jest już na emeryturze, całymi dniami siedzi przed telewizorem.
– Ale z nim nawet strach byłoby go zostawić… – wyrwało się mojej żonie.
– Wszystko mu przyszykujemy, są telefony, może dzwonić i pytać. Będzie dobrze”– mama wydawała się pewna swego.
I… namówiła ojca! Nie pytałem, jak jej się to udało, ale podejrzewałem, że doszło do poważnego szantażu. Ojciec stanął w drzwiach naszego mieszkania z miną przestraszonego ucznia w pierwszy dzień szkoły. Był wyraźnie zdenerwowany i niepewny. Przyniósł Wiktorowi misia, by przełamać lody, ale synek i tak płakał, gdy wychodziliśmy. Spojrzałem na ojca, gdy zamykaliśmy drzwi. Był blady jak ściana.
My również drżeliśmy o nasze dziecko. Zwłaszcza że pierwszy dzień był koszmarny. Ojciec dzwonił kilkanaście razy. Przede wszystkim pytał, dlaczego Wiktor płacze. Musiałem mu tłumaczyć, że trzeba dać mu smoczek, przytulić, rozśmieszyć, nakarmić. Żona rozpisała mu wszystko na kartce, ale był tak roztrzęsiony, że ledwo był w stanie ją odczytać. Bałem się, co zastaniemy w domu po powrocie, i sam co chwilę do niego dzwoniłem. Sprawdzałem, czy obaj jeszcze żyją.
– Tak, tak, wszystko w porządku – tata starał się zachować spokój, bo zawsze ukrywał swoje emocje, ale słyszałem w jego głosie zmęczenie, zniecierpliwienie i desperację.
Facet jednak może
Jednak ani jemu, ani Wiktorowi nic się nie stało. Gdy tylko przyszliśmy, synek wpadł nam w ramiona i nie chciał się od nas oderwać. Ojciec przeprosił za bałagan, zapytał, o której ma się stawić następnego dnia, i pospiesznie uciekł. Przestraszyliśmy się, że jeśli tak będą wyglądały kolejne dni, Wiktor nie wytrzyma z dziadkiem dwóch tygodni.
Drugi dzień był równie trudny jak pierwszy. Ale już trzeciego pojawiła się iskierka nadziei. Ojciec przez pierwszą godzinę w ogóle nie zadzwonił. To ja musiałem to zrobić, bo bałem się, że z nerwów dostał zawału. Tymczasem on odebrał telefon i powiedział spokojnym głosem:
– Dałem małemu mleko, przewinąłem po spaniu, przebrałem i teraz się bawimy.
– A syrop na odporność?
– Zapomniałem, już daję. Do usłyszenia.
Zadzwoniłem do żony i powiedziałem, że chyba jest lepiej. I miałem rację. Na koniec dnia ojciec nie był już tak wyczerpany. W piątek, czyli pod koniec pierwszego tygodnia, tata zadzwonił tylko dwa razy. Kiedy wróciliśmy do domu, ojciec promieniał dumą. Była ona wypisana na całej jego twarzy. Co więcej, Wiktor uściskał go na pożegnanie i powiedział „Dziadziu”. Pierwszy raz widziałem, żeby ojciec był tak wzruszony. Mama również była zadowolona.
Dziś mój ojciec jest wspaniałym dziadkiem, choć okazuje małemu uczucia tylko wtedy, gdy są sami. Ale bez żadnej prośby garnie się do opieki nad nim. Gdy spotykamy się w gronie rodzinnym, wstaje od stołu, żeby go przewinąć, i co chwilę wymyka się, żeby się z nim pobawić. Jest w nim zakochany i poświęca mu mnóstwo uwagi. Najwyraźniej do pełnego zaangażowania w miłość trzeba dojrzeć. Niektórym zajmuje to więcej czasu niż innym.
Marcin, 33 lata
Czytaj także:
- „Znalazłam miłość na kursie fotografii. Różniło nas wiele, ale ja oczami wyobraźni już widziałam zdjęcia z naszego ślubu"
- „Widok sąsiada na balkonie działał na mnie lepiej niż poranna kawa. Nasze uczucie rozkwitało jak czerwone pelargonie”
- „Na konferencji spotkałam dawną miłość. Miałam wygłosić mowę życia, ale na jego widok zabrakło mi słów”

