Reklama

Wigilia zawsze była dla mnie najważniejszym dniem w roku. Odkąd pamiętam, krzątałam się po kuchni, przygotowując kapustę z grzybami i lepiąc pierogi, choć palce bolały od mrozu wpadającego przez nieszczelne okno. Gdy Monika była mała, siedziała przy stole i kleiła papierowe łańcuchy na choinkę, a ja podśpiewywałam kolędy. Po śmierci męża te święta trzymały mnie przy życiu. Mimo samotności miałam nadzieję, że rodzina jest najważniejsza. W tym roku pierwszy raz zrozumiałam, że nie dla wszystkich. Czekałam, a córka nie zadzwoniła. Nie zaprosiła mnie.

Serce mi wtedy zamarło

Zaczęło się od drobiazgów. Monika przestawała oddzwaniać. Kiedyś codziennie słyszałam jej głos, opowiadała, co dzieci zrobiły w przedszkolu, co ugotowała na obiad, czasem po prostu narzekała na męża, a ja słuchałam i doradzałam, jak umiałam. Z biegiem miesięcy te rozmowy stawały się krótsze, rzadsze. Tłumaczyła się zmęczeniem, nadmiarem obowiązków, tym, że „za chwilkę zadzwoni, tylko ogarnie małego”. I nie dzwoniła.

Nie od razu czułam, że coś jest nie tak. Przecież każdy ma swoje życie. Jednak gdy w listopadzie zadzwoniłam z pytaniem, czy może w tym roku pomożemy sobie nawzajem z przygotowaniami do Wigilii, usłyszałam tylko:

— Mamo, w tym roku my robimy Święta u teściów. Już tak się umówiliśmy. Wiesz, tam będzie więcej miejsca, dzieci się pobawią…

Pokiwałam głową, jakby widziała. Nie chciałam robić sceny przez telefon. Usiadłam potem przy stole i przez godzinę gapiłam się na firankę. Oczy mi się zaszkliły, ale jeszcze wtedy miałam nadzieję, że coś się zmieni. Że może zadzwoni później, zaprosi chociaż na jeden dzień. Zrobi miejsce przy stole dla własnej matki.

W połowie grudnia wysłałam jej wiadomość: „Czy mogę wpaść z opłatkiem, zanim wyjedziecie?”. Nie odpowiedziała od razu. Dopiero po trzech dniach napisała krótko: „Nie wiem, czy się wyrobimy. Mamy dużo na głowie”. Serce mi wtedy zamarło. Czułam, że coś pękło, ale jeszcze próbowałam udawać, że to tylko przejściowe.

Nic nie napisałam

Kilka dni przed Wigilią wyszłam po makaron i margarynę. Mimo że w tym roku nie planowałam wielkich przygotowań, jakaś część mnie nie chciała całkiem odpuścić. Pomyślałam, że zrobię sobie chociaż kompot z suszu i ugotuję barszcz. Chodziłam po osiedlowym sklepie bez większego celu, aż zauważyłam znajomą sylwetkę przy półce z zabawkami. To była moja córka.

Stała z mężem i dziećmi, przymierzali świąteczne czapeczki, śmiali się, wybierali zestawy klocków. Byli tacy… radośni. Schowałam się między regałami z przyprawami. Nie wiem dlaczego. Może nie chciałam wyjść na żałosną staruszkę, która podgląda własną rodzinę. Słyszałam, jak Monika mówi:

— Weźmy jeszcze coś dla twojej mamy, a dla taty może ten koc?

Zamarłam. Nie padło żadne „A dla mojej mamy?”. Nie wspomniała o mnie ani słowem. Byłam niewidzialna, niezaproszona, niepotrzebna. Kiedy wychodzili, usunęłam się za lodówkę z mrożonkami. Stałam tam jeszcze chwilę, aż sklep opustoszał. Potem wyszłam bez zakupów. Nawet nie zauważyłam, że nie wzięłam margaryny. Po powrocie do domu długo siedziałam na kanapie. Przewracałam w dłoni telefon, patrzyłam na jej zdjęcie profilowe, na którym tuliła moje wnuki. Miałam ochotę napisać coś gorzkiego. Coś, co może wstrząsnęłoby nią na moment. Nic nie napisałam. Zaparzyłam herbatę i poszłam wcześniej spać.

Próbowałam mówić spokojnie

Dwa dni przed Wigilią nie wytrzymałam. Zadzwoniłam. Tym razem odebrała, choć w tle słyszałam gwar i dziecięce piski.

— Cześć, mamo. Co tam? — zapytała, jakby nic się nie działo.

— Wiesz, dzwonię, bo… bo chciałam zapytać, czy naprawdę nie znajdzie się dla mnie miejsce na Wigilii. Przecież to tylko jeden wieczór. Mogę nawet sama dojechać.

Z drugiej strony zapadła cisza. Po chwili powiedziała:

— Mamo, my już mamy pełen dom. Teściowie przyjeżdżają, siostra Marka z dziećmi… nie ma jak cię wcisnąć. Poza tym, nie chcę konfliktów. Wiesz, że z jego mamą się nie dogadujesz.

Poczułam, jak wszystko podchodzi mi do gardła. Przełknęłam ślinę i próbowałam mówić spokojnie:

— A ja to kto? Obca kobieta? Przecież jestem twoją matką.

— Nie zaczynaj, proszę. Nie chcę się kłócić. Przecież w zeszłym roku byłaś u nas.

— W zeszłym roku byłam, bo ci się opłacało. Przyniosłam pół stołu i jeszcze zajęłam się dziećmi — powiedziałam ostrzej, niż chciałam.

— Wiesz co, mamo… nie mam teraz siły. Muszę kończyć. Do zobaczenia kiedyś.

Rozłączyła się. Siedziałam z telefonem w dłoni, wpatrując się w wygaszony ekran, jakby mógł mi coś jeszcze powiedzieć. Czułam się tak głupio. Naiwnie. Jakbym się narzucała komuś, kto wcale mnie nie chce. To bolało bardziej niż słowa.

Odebrała miła kobieta

Dzień przed Wigilią wyszłam na spacer bez celu. Na każdym rogu migotały świąteczne lampki, w oknach stały udekorowane choinki, a z oddali dobiegały kolędy. Ludzie biegali z siatkami pełnymi prezentów i jedzenia. Śmiali się, całowali, żyli w świecie, do którego nagle przestałam pasować. Wróciłam do mieszkania. Stara bombka z lat 80. leżała na stole — nie miałam serca jej schować. Należała do czasów, kiedy córka kręciła się wokół choinki i czekała, aż „Mikołaj” zostawi prezenty pod drzewkiem.

Wzięłam koc, otuliłam się nim i usiadłam w fotelu. W telewizji leciał świąteczny program, który zwykle oglądałam razem z nią. Teraz dźwięk był tłem, które tylko potęgowało pustkę. Wtedy przypomniałam sobie ogłoszenie, które widziałam parę dni wcześniej w gablocie przy kościele. „Wigilia dla samotnych i potrzebujących – 24 grudnia, godz. 17:00, dom parafialny”. W pierwszym odruchu chciałam to zignorować. Wydawało mi się, że to dla „innych”. Że ja przecież mam rodzinę. Tyle że ta rodzina mnie nie chciała.

Zadzwoniłam do parafii. Odebrała miła kobieta, zapisała moje imię i powiedziała, że będą czekać. Głos mi się łamał, gdy dziękowałam. Wstydziłam się trochę, że muszę iść gdzieś, gdzie przyjmują z litości. Ale coś we mnie powiedziało: nie siedź sama. Nie w ten wieczór.

Ktoś mnie dostrzegł

Śnieg sypał leniwie, gdy wychodziłam z domu. Ubrałam się starannie — wyciągnęłam ciemnozielony sweter, który kiedyś dostałam od córki. Włosy spięłam w kok, jak zawsze na święta. Choć serce bolało, chciałam wyglądać godnie. Chciałam, żeby nikt nie zobaczył, jak bardzo jestem rozbita. Dom parafialny był ciepły i pachniał barszczem oraz piernikami. Przed wejściem stał mężczyzna z listą, który przywitał mnie z uśmiechem. Zaprowadził do sali pełnej stołów, ludzi i dzieci. Każdy z nas był tam z jakiegoś powodu. Samotność miała wiele twarzy.

Usiadłam obok starszej pani, która opowiadała o synu mieszkającym za granicą. Z drugiej strony siedział chłopak, który mówił, że jego matka nie żyje, a ojciec pije. Nikt się nie użalał, nikt nie płakał głośno, ale spojrzenia mówiły wszystko. Byliśmy wspólnotą niechcianych.

Kiedy ksiądz rozdawał opłatki, spojrzał mi w oczy i powiedział:

— Niech pani znajdzie dziś choć odrobinę spokoju.

Uśmiechnęłam się, choć w gardle znowu czułam ucisk. Podzieliliśmy się opłatkiem, składaliśmy sobie życzenia, zjedliśmy barszcz, pierogi, rybę. Prawdziwa Wigilia, choć nie taka, o jakiej marzyłam. W pewnym momencie ktoś włączył kolędy. Zaczęliśmy śpiewać, a ja poczułam, że choć moje miejsce przy rodzinnym stole zostało puste, tu – wśród tych wszystkich poranionych ludzi – jestem. Istnieję. I ktoś mnie dostrzegł.

Zasługuję na ciepło

Wróciłam do domu około dziewiątej wieczorem. W rękach trzymałam mały upominek — piernik w kształcie serca, który dostałam od wolontariuszki. Położyłam go na stole obok tej starej bombki. Przez chwilę stałam bez ruchu, patrząc na oba te przedmioty, jakby miały mi odpowiedzieć na pytanie, którego sama nie potrafiłam wypowiedzieć. Telefon milczał. Nie zadzwoniła ani nie napisała. Sprawdzałam kilka razy, odruchowo. I za każdym razem miałam nadzieję, że może jednak. Może się zreflektowała. Może dzieci zapytały, gdzie babcia.

Usiadłam przy stole, napiłam się herbaty i spojrzałam przez okno. W sąsiednim bloku ktoś odpalił świąteczne lampki na balkonie. Migotały wesoło, jakby nie wiedziały, że ktoś obok właśnie próbuje zrozumieć, co zrobił źle. W głowie wciąż powtarzałam sobie: To nie tak miało być. Przecież wychowałam ją z miłością. Byłam przy niej, gdy płakała po pierwszym rozstaniu. Pomagałam, gdy urodziła dzieci. Dbałam, dawałam z siebie wszystko. A teraz... teraz nie było dla mnie miejsca przy stole.

Nie wiem, czy to się kiedyś zmieni. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś usiądziemy razem przy choince. Przestałam się tego kurczowo trzymać. Może to była lekcja pokory. Może przypomnienie, że miłość, choć bezwarunkowa, nie zawsze wraca w tej samej formie. Tamtej nocy zasnęłam późno, ale spokojnie. Wiedziałam, że zasługuję na ciepło. Choćby miało przyjść od obcych.

Teresa, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama