„Dla moich teściów stanowię zbędny balast. Jestem tylko matką ich wnuków i dodatkiem do męża”
„Zawsze tak samo. Kiedy dzwoniłam albo przyjeżdżałam bez dzieci – czułam się jak intruz. Ale kiedy przywoziłam wnuki – byłam „potrzebna”, bo byłam nośnikiem ich radości. Pośrednikiem. Nie byłam matką, która też może się czasem ucieszyć z troski. Byłam dostawcą”.

- Redakcja
Nigdy nie sądziłam, że można tak bardzo należeć i jednocześnie być tak wyraźnie obcą. Zakochałam się w mężczyźnie, który miał rodzinę pełną tradycji, szacunku i przywiązania. Na pozór – bo szybko zrozumiałam, że ja w tym obrazku się nie mieszczę. Jestem żoną ich syna, matką ich wnuków, ale nie jestem ich „swoja”. Traktują mnie jak chwilowy dodatek do stabilnego życia ich pierworodnego. Cokolwiek bym nie zrobiła, zawsze pozostaję tą z zewnątrz. I choć udaję, że mnie to nie dotyka – boli mnie coraz bardziej.
To nie jest moja rodzina
– A ona to kto? – usłyszałam za plecami, ledwie przekroczyliśmy próg domu jego rodziców.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, mój ówczesny chłopak – a dziś mąż – uśmiechnął się do starszej pani i przedstawił mnie z nieco wymuszoną radością:
– Mamo, to Justyna. Moja dziewczyna.
– Aha – skwitowała jego matka i od razu odwróciła się na pięcie. Nawet nie podała mi ręki.
To był pierwszy raz, kiedy ich poznałam. Pomyślałam, że może była zmęczona, może zaskoczona, może to nie był dobry moment. Chciałam dać jej czas. Ale czas mijał, a nic się nie zmieniało. Nawet gdy się zaręczyliśmy, nie usłyszałam gratulacji. Teść powiedział tylko:
– Obyście się dogadali.
Zamieszkaliśmy razem, a po ślubie zaczęliśmy odwiedzać jego rodzinę częściej. Miałam nadzieję, że teraz, jako jego żona, zostanę potraktowana inaczej. Ale nie zostałam. Zawsze byłam „ona”, „żona Patryka”, czasem „matka dzieci”. Nigdy Justyna. Nigdy osoba. Zawsze funkcja.
Siedząc z nimi przy stole, czułam się jak mebel. Rozmawiali o wszystkim, co ich łączyło – wspomnienia, znajomi, anegdoty z dzieciństwa Patryka. A ja? Nawet nikt nie zapytał, jak mi minął tydzień.
– Może kawa? – zapytałam kiedyś niepewnie, czując, że cisza przy stole robi się niezręczna.
– Jeśli już tak chcesz, to zrób – powiedziała teściowa. – My z Patrykiem wolimy herbatę, jak zwykle.
A ja poszłam do kuchni, zastanawiając się, jak można czuć się tak bardzo sama pośród tylu ludzi.
Traktowali mnie jak obcą
– Dzień dobry – powiedziałam z uśmiechem, wchodząc do ich mieszkania. W jednej ręce trzymałam ciasto, które sama upiekłam, w drugiej dzieci.
– O, dzień dobry – odburknęła teściowa, nie ruszając się z fotela. – Patryk w pracy?
– Tak, przyjechałam z dziećmi wcześniej, bo on musi jeszcze po drodze do mechanika zajechać – tłumaczyłam.
– No to dobrze, dobrze... – mruknęła i skupiła się z powrotem na programie w telewizji.
Weszłam dalej, postawiłam torbę w przedpokoju, zdjęłam buty dzieciom. Czułam się jak nieproszony gość, chociaż to był „rodzinny” dom. Teść zerknął znad gazety i kiwnął głową na powitanie. Kiedy dzieci podbiegły do niego z rysunkami, pokiwał głową bez słowa, po czym z powrotem zanurzył się w artykule o polityce. Usiadłam w kuchni i zaczęłam kroić ciasto. Myślałam, że może porozmawiam z teściową, zapytam, co u niej, czy potrzebuje czegoś. Ale zanim zdążyłam otworzyć usta, usłyszałam:
– Justyna, jakbyś mogła, to powycieraj ten stół, bo dzieci pobrudziły. I te okruchy pozbieraj z podłogi.
Zrobiłam to. Umyłam też naczynia po obiedzie, który przygotowała. Bez słowa podziękowania. Bez gestu.
– A Patryk to pewnie znów nie zdążył zjeść porządnie, co? – rzuciła oskarżycielskim tonem.
– Zjadł, tylko dzisiaj mieli w pracy lunch firmowy – odpowiedziałam spokojnie.
– Mhm – mruknęła. – No, ale i tak dobrze, że dzieci przywiozłaś. Dla nich zawsze drzwi są otwarte.
Dla dzieci. Dla mnie – tylko uchylone. I z trudem.
Czy ja mogę być sobą?
– Justyna, a czemu ty tak cicho siedzisz? – zapytała kiedyś teściowa podczas rodzinnego obiadu.
Podniosłam wzrok znad talerza. Wokół stołu było gwarno – brat Patryka opowiadał jakiś żart, dzieci biegały po pokoju, jego kuzynka śmiała się głośno z każdej anegdoty. Ja tylko uśmiechałam się uprzejmie, próbując się nie wychylać.
– Po prostu słucham. Nie chcę przeszkadzać – powiedziałam.
– No ale tak cały czas w ciszy to jakby cię nie było – skwitowała i wzruszyła ramionami.
A ja naprawdę próbowałam. Na początku przynosiłam swoje ciasta, organizowałam gry dla dzieci, włączałam się do rozmów. Ale nikt mnie nie słuchał. Gdy coś mówiłam, nagle komuś przypominała się inna historia. Kiedy opowiadałam o swojej pracy, nikt nie pytał, co dokładnie robię. Kiedy przyznałam, że czegoś nie wiem – spojrzenia mówiły wszystko: „No tak, nie wiesz”.
Patryk tego nie zauważał. Albo nie chciał zauważyć. Gdy mówiłam mu w domu, że czuję się pomijana, niepotrzebna, że mnie ranią...
– Oj, znowu przesadzasz. Moja mama po prostu taka jest. Ale przecież cię lubi.
– Lubi? – powtórzyłam, czując ścisk w żołądku. – Patryk, ona mnie nie zna. Ona zna matkę twoich dzieci. Ale nie zna mnie. Justyny. Tego, co lubię. Co myślę. Co mnie boli.
On milczał. I to bolało jeszcze bardziej. Chciałam tam być sobą. Ale zrozumiałam, że żeby mnie zaakceptowali, musiałabym stać się kimś innym. A na to – nie byłam gotowa.
Dla nich jestem nikim
– A gdzie dzieciaki? – spytała teściowa, ledwie odebrała telefon.
– W przedszkolu – odpowiedziałam. – Dzwoniłam tak po prostu. Chciałam zapytać, co u was.
– Aaa... no dobrze. Myślałam, że może przywieziecie dzieci na weekend.
Zawsze tak samo. Kiedy dzwoniłam albo przyjeżdżałam bez dzieci – czułam się jak intruz. Ale kiedy przywoziłam wnuki – byłam „potrzebna”, bo byłam nośnikiem ich radości. Pośrednikiem. Nie byłam matką, która też może się czasem ucieszyć z troski. Byłam dostawcą.
– Justyna, nie chcemy się wtrącać, ale Hania chyba potrzebuje więcej warzyw. Zrobiła się taka... pulchniutka – rzuciła teściowa któregoś dnia, kiedy dziewczynka bawiła się w drugim pokoju.
Zacisnęłam zęby.
– Jest zdrowa. Lekarka nic nie mówiła. Poza tym dzieci czasem mają różne fazy wzrostu.
– No ale wiadomo, u was to się zawsze bardziej słodkie rzeczy je – dodała z uśmieszkiem.
U nas. Czyli u mnie. I znów byłam tą, która robi coś nie tak. Tą, która „karmi niezdrowo”, która „nie nauczyła dobrze siedzieć przy stole”, która „za mało pilnuje bajek”. Ale kiedy Hania przyniosła własnoręcznie zrobiony rysunek, narysowała całą rodzinę, a na środku mnie – nikt nie pochwalił.
– O, pięknie narysowała dziadka! – zachwycał się teść.
Ja byłam tam tylko dodatkiem. Z kolanami jak kółka i bez twarzy. Bo dzieci były wszystkim. A ja – tylko ich opiekunką. Nawet jeśli byłam ich mamą.
Miłość pośród obojętności
– Nie rozumiem, dlaczego tak ci to przeszkadza – powiedział Patryk, kiedy wracaliśmy od jego rodziców. Dzieci spały na tylnym siedzeniu, a ja walczyłam ze łzami.
– Bo przez całe spotkanie nie padło ani jedno pytanie do mnie. Ani jedno. A do ciebie dziesięć. O pracę, o samochód, o plany na wakacje. A ja? Ja mogłabym tam nie być.
– Przesadzasz. Przecież moja mama cię częstowała sernikiem.
Spojrzałam przez szybę na rozmazane światła miasta i poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie o sernik chodziło. Chodziło o to, że nie istniałam dla nich jako osoba, tylko jako „dołączona funkcja” do ich syna. Miłość Patryka nie wystarczała, by wypełnić tę pustkę, którą zostawiało jego milczenie, jego bierna zgoda.
Czasem łapałam się na tym, że wolałabym nie jechać do nich wcale. Ale potem patrzyłam na dzieci, jak się cieszą, jak biegną do dziadków – i godziłam się. Udawałam, że wszystko jest dobrze. W końcu miłość polega też na poświęceniu, prawda? Tylko że ja się poświęcałam nie dla miłości. Dla spokoju. Dla dzieci. Dla iluzji, że mamy „pełną” rodzinę.
– Kocham cię – powiedział Patryk wieczorem, kiedy kładliśmy się spać. – Nawet jeśli czasem nie potrafię tego dobrze pokazać.
– Wiem – odpowiedziałam cicho. – Ale czasem mam wrażenie, że muszę walczyć o twoją uwagę. Tak samo jak o ich.
Nie odpowiedział. Odwrócił się na bok i zasnął. A ja zostałam z uczuciem, że nawet miłość potrafi być samotna, jeśli otoczona jest obojętnością.
Mam swoje uczucia
Czasem miałam ochotę powiedzieć im to wprost. Że nie jestem dekoracją, którą się stawia na półce, gdy pasuje do wnętrza. Że nie jestem porcelanową filiżanką do herbaty, z której pije się tylko w święta, a później chowa z powrotem do kredensu. Jestem człowiekiem. Kobietą. Matką. Ich synową, ale przede wszystkim – Justyną.
Nie zrobiłam tego. Nie powiedziałam im tego w oczy. Ale przestałam walczyć o coś, czego nie dostanę. Przestałam zabiegać o uwagę i próbować zasłużyć na akceptację. Jeśli mają mnie nie widzieć – trudno. Nie będę się więcej przeglądać w ich oczach.
Zaczęłam dbać o siebie. Spotykać się z ludźmi, przy których nie muszę udawać. Przestałam jeździć na każde ich zawołanie. A kiedy teściowa zapytała, czy w niedzielę znowu wpadniemy z dziećmi, odpowiedziałam:
– Patryk przyjedzie z nimi. Ja mam inne plany.
Nie skomentowała. Może w końcu coś poczuła. Może nie. Patryk zrozumiał. Choć zajęło mu to dużo czasu. Ale zaczął pytać, słuchać. Zaczął być ze mną, nie obok. Nie chcę już być dodatkiem. Ani pomocą domową. Ani wyciszoną wersją samej siebie, która nikomu nie wadzi. Nie mam siły na rolę, która mnie umniejsza. Mam prawo do miejsca. Do słów. Do obecności. Nie jestem z porcelany. Jestem z krwi i kości. Z dumy, z ran, z czułości. I nie muszę być przez nich lubiana, żeby istnieć naprawdę.
Justyna, 35 lat
Czytaj także:
- „Chciałam odbudować relację z tatą, więc w Dzień Ojca zaprosiłam go na obiad. Bardziej interesowała go jednak kelnerka”
- „Mój tata załamał się, gdy oznajmiłem mu, że ma wnuczkę. Wściekł się, bo dziewczynka nie przedłuży jego rodu”
- „Los rozdzielił nas na 30 lat, ale naszego uczucia nie dało się przerwać. Stara miłość nie rdzewieje”

