Reklama

Kiedy miałam dwadzieścia trzy lata, uważałam, że życie poukładało się idealnie. Skończyłam prawo, obroniłam się z wyróżnieniem. Trochę pracowałam. Miałam propozycję aplikacji w jednej z lepszych kancelarii w mieście. Ale wtedy pojawił się Adam. Wysoki, przystojny, pewny siebie. Mówił, że podziwia moją ambicję i że świat prawniczy tylko czeka na takie kobiety jak ja. A ja mu wierzyłam.

Adam też był na starcie – pracował w firmie informatycznej, ale zawsze mówił, że chce coś stworzyć własnego. Kiedy się pobraliśmy, to on pierwszy zaczął robić karierę. Ja – zakochana do szaleństwa – stwierdziłam, że ktoś musi trzymać dom w ryzach. Że mogę poczekać z aplikacją, z karierą. A potem zaszłam w ciążę. Najpierw z Martą, potem z Maćkiem. I tak mijały lata. Aplikacja? Kancelaria? Zostały w teczce w szufladzie, razem z moim dyplomem.

Zawsze mówiłam sobie, że robię to z miłości. Dla nas. Dla dzieci. Dla niego. Adam rozwijał firmę, ja opiekowałam się domem. Prasowałam jego koszule, dbałam, by dzieci miały wszystko, robiłam mu kawę do pracy i słuchałam z uwielbieniem, gdy opowiadał o nowych projektach. A potem przestał opowiadać. Przestał dziękować. Przestał mnie widzieć.

W końcu dzieci podrosły, wyjechały na studia. A ja zostałam z Adamem – w tym samym domu, przy tym samym stole. Ale już nie potrafiłam z nim rozmawiać. Milczenie było gęste, jakby każdy z nas bał się wypowiedzieć to, co naprawdę myśli. I wtedy, któregoś poniedziałku, między jedną kawą a drugą, mój świat runął.

Mąż mnie zaskoczył

– Muszę ci coś powiedzieć – powiedział Adam, siadając naprzeciwko mnie przy stole.

Była sobota rano, z kuchni pachniało świeżo zmieloną kawą i cynamonowymi bułkami. Przez chwilę myślałam, że powie coś miłego. Może zaproponuje wspólny spacer? Kino?

– Mów – odparłam, uśmiechając się lekko.

– Wyprowadzam się – powiedział cicho, ale wyraźnie.

Zamarłam z kubkiem w dłoni.

– Co proszę? – usiłowałam się zaśmiać, jakby to był jakiś głupi żart.

Spakowałem już część rzeczy. Mam gdzie mieszkać.

– Adam, co ty gadasz?! – odsunęłam krzesło i wstałam gwałtownie. – To jakieś nieporozumienie?

Nie odpowiedział od razu. Patrzył na mnie tym swoim obojętnym wzrokiem, który od miesięcy doprowadzał mnie do szału.

– Zmieniłem się, Aśka. Dojrzałem do innego życia z kimś innym.

– Innego życia?! – powtórzyłam z drżeniem głosu. – Czyli co? Tamto, które miałeś ze mną, było niedojrzałe?

– Było… innym etapem – odparł bez emocji.

Wtedy coś we mnie pękło.

– Aha. Czyli całe moje życie, moje poświęcenie, rezygnacja z kariery – to był „etap”? Taki przystanek przed twoją wersją „lepszego życia”? – głos mi się łamał, a on nawet nie spuścił wzroku.

– Joanna, proszę… – westchnął. – Nie chcę się kłócić.

– Nie chcesz się kłócić?! To trzeba było nie zdradzać swojej żony!

Zamilkł. I wtedy wiedziałam. Ta jego „dojrzałość” miała imię. Była młodsza. I nie pachniała kawą z cynamonem, tylko nowością i przygodą.

Córka była w szoku

– Mamo? Co się dzieje? – zapytała Marta, gdy tylko odebrała telefon. Nie dzwoniłam do niej o tej porze bez powodu. Czuła to.

– Twój ojciec... wyprowadził się – powiedziałam.

Zapadła cisza. W tle słyszałam tylko stukot klawiatury – pewnie siedziała w pracy.

– Co? Kiedy? Jak to…?

– Dzisiaj rano. Powiedział, że „dojrzał do zmiany” – próbowałam zadrwić, ale zabrzmiało to żałośnie.

– Mamo, ja zaraz przyjadę – usłyszałam. – Wezmę wolne.

– Nie trzeba, naprawdę. Nie jestem dzieckiem.

Ale Marta i tak się uparła. Pojawiła się wieczorem z siatką pełną jedzenia, którego i tak nie miałam siły ruszyć.

Mamo, on... miał kogoś? – zapytała ostrożnie, siadając obok mnie na kanapie.

Wzruszyłam ramionami. Zawsze była bystra. Domyśliła się szybciej niż ja.

– Myślisz, że odszedł tylko dlatego, że nagle „dojrzał”?

Zacisnęła usta. Przez chwilę nie mówiła nic.

– Wiesz… ja się zawsze zastanawiałam, czy jesteś szczęśliwa – powiedziała nagle. – Odkąd pamiętam, byłaś obok. Dla taty, dla mnie, dla Maćka. Ale czy dla siebie?

Spojrzałam na nią zaskoczona. Mówiła spokojnie, ale z cieniem bólu.

– To nie tak, Marta…

– Może i nie. Ale ja nie chcę żyć tak jak ty, mamo. Nie chcę poświęcać się bez końca, żeby potem zostać z niczym.

Zabolało. Ale wiedziałam, że ma rację. Córka odbijała mi w twarz wszystkie moje przemilczenia.

Już nie miałam złudzeń

Nie chciałam tego robić. Naprawdę. Ale coś mnie tknęło, gdy wróciłam do pustego domu. Adam zostawił w sypialni starego laptopa. Tego, którego używał tylko w domu. Był niezabezpieczony hasłem. Jakby chciał, żebym zajrzała. Z drżeniem rąk otworzyłam przeglądarkę. Mail był otwarty.

Pierwszy temat: „Nie mogę się doczekać, aż zamieszkamy razem”*. Serce zaczęło mi walić jak szalone.

Kliknęłam.

„Dziś jej powiedziałem. Patrzyła na mnie tak, jakbym zabił jej psa. Nie zniosłaby prawdy o nas. Ale wiesz co? Czuję się wolny. Czuję, że żyję. Ciebie chcę. Z tobą chcę planować przyszłość.”

Poczułam, jak coś mnie dusi od środka. Dalej były zdjęcia. Ona – młoda, ładna, w czerwonej sukience podobnej do tej, którą kiedyś ja miałam na naszą rocznicę. Tylko że wtedy Adam nie robił mi zdjęć z takim błyskiem w oku.

Wybrałam jego numer. Odebrał po kilku sygnałach.

– Joanna?

– Tak. Otworzyłam twój laptop. Znalazłam maile.

Cisza.

– Joanna... posłuchaj...

– Nie. To ty posłuchaj. Wiesz, co najbardziej boli? Że piszesz do niej rzeczy, których nie słyszałam od ciebie od lat.

– Takie rzeczy się zdarzają. Ludzie się zmieniają – odpowiedział. Ton miał zimny jak lód.

– Ty się nie zmieniłeś. Ty po prostu znalazłeś nową zabawkę.

Rozłączyłam się. I przez chwilę siedziałam w ciszy, której nie przerywał już nawet tykanie zegara. Pomyślałam: czy ja naprawdę tak bardzo się zestarzałam, że nie zasługuję już na miłość?

Spotkałam koleżankę

Z Magdą nie widziałyśmy się od lat. Kiedyś razem studiowałyśmy, potem przez chwilę pracowałyśmy w tej samej kancelarii. Ja odeszłam, ona została. Zrobiła karierę. A ja... zostałam żoną Adama.

Spotkałyśmy się przypadkiem – w kawiarni, do której weszłam, żeby nie zwariować w czterech ścianach. Siedziała sama, w idealnie skrojonym płaszczu, z laptopem i kawą bez mleka.

– Joasia?! – zawołała i wstała. – Boże, ile my się nie widziałyśmy!

Uścisk był ciepły, szczery, ale zaraz poczułam ukłucie niepokoju. W niej wszystko pachniało sukcesem.

– Co u ciebie? Nadal w zawodzie? – zapytała.

Zawahałam się. Tego pytania bałam się najbardziej.

– Nie... zrezygnowałam. Dzieci, dom, wiesz jak to jest...

– Nie wiem – odpowiedziała szczerze. – Nie mam dzieci. Ale... rozumiem.

Rozmawiałyśmy przez godzinę. Mówiła o sprawach sądowych, konferencjach, o tym, że właśnie kupiła drugie mieszkanie, „żeby pieniądz nie leżał”. A ja kiwałam głową i uśmiechałam się uprzejmie, jak ktoś, kto zjadł za dużo słodkiego i nie ma odwagi powiedzieć „dość”. W końcu zapytała:

A ty jesteś szczęśliwa?

Nie umiałam odpowiedzieć. Wzięłam łyk zimnej już kawy i wzruszyłam ramionami.

– Myślałam, że tak. Ale Adam mnie zostawił. Dla młodszej.

Zamarła. W jej oczach pojawiło się coś pomiędzy współczuciem a zdumieniem.

– Joasia… – zaczęła, ale nie dokończyła. Bo co można powiedzieć komuś, kto przez pół życia trzymał komuś parasol, a teraz został sam w deszczu?

– Wiesz, Magda, czasem się zastanawiam… co by było, gdybym wtedy nie odeszła z kancelarii.

– Może byś teraz miała wszystko. A może też nic. Ale na pewno coś innego – powiedziała cicho.

I to był pierwszy raz, kiedy pomyślałam, że może jeszcze coś mogę.

Chciałam się trochę rozerwać

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby pójść. Może to była nuda, może samotność. A może zwykła potrzeba bycia wśród ludzi, choćby obcych. Sąsiadka z góry – pani Hania – obchodziła urodziny. Rozwiesiła na klatce schodowej karteczkę: „Wpadajcie o 18:00 na ciasto i winko! Bez butów, ale z dobrym humorem”

Stwierdziłam, że i tak nie mam nic do roboty. Włożyłam sukienkę, której nie nosiłam od lat. Czarna, prosta, z kieszeniami – kiedyś była „wyjściowa”. Dziś po prostu czysta.

W mieszkaniu Hani było gwarno i ciepło. Na stole stały sałatki, półmiski z wędliną, dwie blachy ciasta i kilka butelek taniego wina. Ludzie śmiali się, tańczyli, ktoś grał coś na ukulele. A ja stałam w kącie, trzymając kieliszek i czując się jak ktoś z innego świata.

I wtedy on podszedł.

– Pierwszy raz panią tu widzę – powiedział mężczyzna w bordowym swetrze. Miał może pięćdziesiąt lat, siwe skronie i najłagodniejsze oczy, jakie widziałam od dawna.

– Joanna – przedstawiłam się, a głos mi się załamał przy ostatniej sylabie.

– Robert. Przyszedłem z siostrą.

Rozmawialiśmy długo. O książkach, których nie kończyliśmy, o filmach, które nas rozczarowały, i o życiu, które – jak się okazuje – potrafi zaskoczyć, nawet po czterdziestce.

Nie myślałem, że jeszcze kiedyś z kimś tak pogadam – przyznał, a ja tylko skinęłam głową.

Po powrocie do domu przez długi czas stałam w łazience i patrzyłam w lustro. Twarz była ta sama, ale coś w oczach się zmieniło. Może cień błysku. Może pierwszy od lat cień nadziei.

Muszę jakoś żyć

To było w piątek. Zimny, szary poranek, jak każdy inny. Ale coś we mnie kliknęło. Może to była cisza w mieszkaniu, może kolejne powiadomienie z aplikacji bankowej, które przypominało, że świat się nie zatrzymał. A może po prostu miałam już dość bycia nikim.

Włączyłam komputer. Przewijałam oferty, czytałam wymagania i po raz pierwszy od dawna... nie czułam się wykluczona. Po południu zadzwoniła Marta.

– Mamo, jak się dziś czujesz?

Wysłałam trzy CV – odpowiedziałam krótko.

Zamilkła. Po chwili usłyszałam:

– Serio?

– Serio – powiedziałam. – Nie wiem, czy mnie ktoś zaprosi na rozmowę. Ale... już nie chcę siedzieć i czekać.

Po rozmowie wyszłam na spacer. Było zimno, wiało, ale nie obchodziło mnie to. Szłam prosto, szybko, jakby każdy krok coś znaczył. I może właśnie wtedy – na chodniku między parkiem a pocztą – poczułam, że odzyskuję grunt pod nogami. Nie wszystko. Ale siebie. Po kawałku.

Joanna, 55 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama