Reklama

Kiedyś liczyłem na to, że wyprowadzę się z domu zaraz po studiach. Że znajdę mieszkanie z widokiem na coś więcej niż ścianę sąsiada, że będzie tam cisza i nikt nie będzie mnie prosił o „dychę na zakupy”. Ale życie ma inne plany.

Wciąż mieszkam z matką. Mam 28 lat. Dzielimy rachunki na pół. Pracuję zdalnie jako grafik, więc technicznie rzecz biorąc – mogę siedzieć wszędzie. Ale siedzę w pokoju, który kiedyś był dziecinny, teraz jest zagracony i pachnie kurzem.

Z matką… nigdy nie było mi łatwo. Jej świat zawsze kończył się na własnej kuchni i własnym żołądku. Ma swoje rytuały – poranna kawa w starym kubku z kotem, „Klan” o siedemnastej, długie rozmowy telefoniczne z ciotką Haliną, podczas których dowiaduję się o sąsiedzkich tragediach, zdradach i pogrzebach. A ja? Ja robię swoje. W słuchawkach, przy komputerze, z kawą, którą ukradkiem robię sobie sam, bo matka nie znosi, gdy „ktoś jej grzebie po szafkach”.

Pieniądze? Temat grząski. Mama jest na emeryturze z tych „najniższych, co nie wystarczają nawet na witaminy”, jak mawia. Więc co jakiś czas wpada do mojego pokoju, niby mimochodem, i rzuca:

– Masz może dychę, Jareczku?

Za pierwszym razem myślałem, że faktycznie coś się kończy – chleb, mleko, ser. Ale z czasem zrozumiałem, że to nawyk. Że mama nie pyta, tylko bierze. A ja, jak ten głupek, daję. Bo co? Bo matka. Bo głupio odmówić. Bo nie chce mi się słuchać westchnień, że „syn to jednak tylko do dawania, a nie do pomagania”. Czasem to dycha, czasem dwie. Zdarzyło się i pięćdziesiąt – bo trzeba było „wykupić receptę”. Zdarzyło się i sto – bo „pani Jadzia miała urodziny, a głupio iść z pustymi rękami”.

Parę dni temu zrobiłem sobie arkusz w Excelu. Policzyłem wszystko. Sześćset osiemdziesiąt cztery złote. W ciągu dwóch miesięcy. Drobne. Takie „na chleb”.

Nie powiedziałem jej jeszcze, ale coś we mnie zaczęło się zmieniać. Bo nie chodzi o pieniądze. Chodzi o to, że czuję się jak bankomat z funkcją: „wypłać i milcz”.

Odmówiłem po raz pierwszy

– Jareczku, masz może dwadzieścia złotych? Muszę iść do apteki i... – zaczęła, jak zwykle z progu pokoju, gdzie siedziałem przy komputerze.

Odwróciłem się powoli, nie przerywając pracy.

Nie mam, mamo – odpowiedziałem spokojnie, ale stanowczo.

Zamilkła. Zmrużyła oczy, jakby próbowała sprawdzić, czy żartuję.

– Jak to nie masz? Przecież pracujesz. Ciągle siedzisz przy tym komputerze.

– Pracuję, ale to nie znaczy, że wszystko mogę rozdawać. Wiesz, że w ostatnich dwóch miesiącach dałem ci prawie siedem stów?

Zrobiła krok w tył, jakby ją poparzyło. Twarz jej stężała, w oczach pojawił się cień urażonej dumy.

– Aha… Czyli teraz już wszystko liczysz. No dobrze. Przepraszam, że prosiłam.

I wyszła. Zostawiła za sobą ciszę, która przez kolejne dni była gęsta jak zupa. Nie było obiadu. Nie było rozmów. Tylko stukot naczyń i trzask drzwi od łazienki. Demonstracja.

Mimo wszystko poczułem ulgę. I jednocześnie winę. Jakby mnie ktoś rozdwoił – jedna część mówiła: dobrze, wreszcie postawiłeś granicę, a druga: co z ciebie za syn, że nie dasz matce nawet na lekarstwa?

W nocy długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, a z kuchni dobiegło szuranie krzesła. Wiedziałem, że siedzi tam sama. Może płacze. Może patrzy w okno i myśli, że wychowała niewdzięcznika.

Ale ja też miałem dość. Chciałem, żeby ktoś zapytał, czy ja czegoś potrzebuję. Czy mam z czego żyć. Czy się nie duszę.

Próbowałem jej wytłumaczyć

Trzeciego dnia tej cichej wojny nie wytrzymałem. Zszedłem do kuchni, gdzie siedziała z gazetą, udając, że mnie nie widzi.

– Mamo, możemy pogadać?

Nie odpowiedziała. Przewróciła stronę. Westchnęła głośno, teatralnie.

– Mamo… – powtórzyłem, siadając naprzeciwko. – Nie chcę, żebyśmy się tak mijali. Po prostu… musiałem odmówić. To już nie była jedna dycha, tylko prawie siedemset złotych. Ja też muszę mieć za co żyć.

Spojrzała na mnie lodowato.

– No tak. Już nawet szkoda ci dychy na własną matkę. Żebym wiedziała, że cię wychowam na sknerę, to bym...

– Mamo! Przestań. Przecież nie jestem sknerą. Po prostu nie chcę czuć się jak sponsor. Ja też mam wydatki. Pracuję na kruchej umowie, nie mam stałych dochodów.

Spojrzała na mnie spod byka.

A co mnie to obchodzi? – warknęła, rzucając gazetę na stół. – Ja ci wszystko dałam! Pamiętasz, jak miałeś gorączkę i całą noc przy tobie siedziałam? Jak kupowałam ci zeszyty, chociaż nie miałam na rachunki?

– Ale to nie znaczy, że masz mnie teraz szantażować emocjonalnie – powiedziałem cicho. Głos mi zadrżał.

– Ja cię nie szantażuję. Po prostu... boli mnie, że własny syn mi odmawia. Wiesz, jak przez to się czuję? Jakbym była niepotrzebna.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Bo nie byłem pewien, czy nie o to właśnie chodziło – żeby mnie wpędzić w to poczucie winy. I, jak zwykle, zadziałało.

Tego już nie wytrzymałem

Wieczorem siedziałem w pokoju z słuchawkami na uszach, próbując skończyć zlecenie. Nagle muzyka umilkła, a ja usłyszałem jej głos – nie mówiła do mnie, tylko do telefonu, ale każde słowo wbijało się jak szpilka.

On teraz wszystko mi wypomina… Jakby się mnie wstydził. Jakby miał za złe, że go wychowałam. Już nie jestem potrzebna, tylko przeszkadzam.

Zadrżałem. Poczułem, jak narasta we mnie coś, co przez lata nosiłem pod skórą. Wstałem, wyszedłem z pokoju. Stała przy oknie, z telefonem przy uchu. Gdy mnie zobaczyła, zamarła.

– Naprawdę tak o mnie mówisz? – zapytałem.

– Ja wcale… to nie tak…

– A jak?! Że jestem niewdzięcznym bucem? Że ci nie daję w kółko pieniędzy, więc jestem złym synem?

– Jarek, nie podnoś głosu.

Nie jestem twoim mężem, żeby sponsorować ci życie. Jestem twoim synem! I chcę się czuć bezpiecznie w tym domu, a nie jak portfel!

Milczała przez chwilę, a potem… zaczęła płakać.

To idź sobie, jak ci tak źle! Ja nikogo nie potrzebuję!

Patrzyliśmy na siebie przez sekundę, może dwie, ale miałem wrażenie, że czas stanął. Wszystko było na wierzchu – jej ból, mój gniew, wspólna bezsilność.

Odwróciłem się i wróciłem do pokoju. Zatrzasnąłem drzwi. Nie potrafiłem już pracować, nie potrafiłem nawet myśleć. Leżałem na łóżku i czułem, że coś się definitywnie skończyło.

Ojciec dał mi dobrą radę

– To ty, Jarek? O tej porze? – Ojciec wyglądał na zaskoczonego, ale od razu zrobił mi miejsce w progu. – Co się stało?

Nie odpowiedziałem od razu. Zdjąłem buty i usiadłem przy kuchennym stole. Zegar tykał głośniej niż zwykle, a ojciec nalał nam po piwie.

Pokłóciłem się z mamą. Tak naprawdę. Na ostro – powiedziałem w końcu.

– O co?

O pieniądze. O wszystko. O to, że ona mnie… dławi. Że traktuje mnie jak bankomat.

Ojciec milczał. Patrzył w blat, jakby widział tam coś więcej niż okruchy po chlebie. Był rozwiedziony z mamą od kilku lat.

– Nie zdziwiło mnie to – odezwał się w końcu. – Znam ją. Zawsze brała więcej, niż dawała. Ale miała sposób, żeby człowiek się czuł, jakby sam to proponował. Jakby to był obowiązek.

– Ja się czuję jak dzieciak, który nie umie postawić granicy. I jak świnia, bo jej odmówiłem. Ale też jak więzień. Bez wyroku, bez klucza.

Ojciec napił się piwa i spojrzał na mnie uważnie.

– Dopóki z nią mieszkasz, tak będzie. Ona nie odpuści. Nie zna innej wersji świata niż taka, w której ty jesteś dla niej. Cały. Z pieniędzmi, uwagą i winą.

– To co mam zrobić?

Wyprowadź się. Choćby do klitki z grzybem na ścianie. Ale takiej, w której nikt ci nie powie, że kolejna dycha to dowód miłości.

Nie odpowiedziałem. Ale w głowie usłyszałem zgrzyt przekręcanego klucza.

Próbowałem dać nam szansę

Wróciłem po dwóch dniach. Klucze w kieszeni brzmiały jak wyrok. W przedpokoju pachniało smażonymi ziemniakami – jej ulubiona forma „obiadu pokutnego”. Cisza w mieszkaniu była bardziej wymowna niż krzyk.

W kuchni siedziała przy stole, w szlafroku, z herbatą, jakby nic się nie stało. Ale oczy miała podkrążone, a palce nerwowo bębniły w uchwyt kubka.

– Mamo... – zacząłem spokojnie. – Nie chcę, żeby tak wyglądało nasze życie.

Nie odpowiedziała.

Potrzebuję granic. Potrzebuję, żebyśmy się dogadali jak dorośli. Nie chcę być twoim źródłem dochodu. Chcę być synem. Twoim, ale wolnym.

Zamilkłem, czekając.

– Chcesz budżetu? Będziemy robić tabelki? Sprawozdania? Będę ci się tłumaczyć z każdej złotówki? – jej głos był ostry, ale drżał.

– Nie. Chcę, żebyśmy ustalili zasady. Ile możemy wydać. Na co. Wspólnie. Bez obrażania się.

Ja nie będę się nikomu tłumaczyć – powiedziała cicho, ale stanowczo.

Westchnąłem.

– To zostaje nam ostatnia opcja.

– Jaka?

Muszę się wyprowadzić. Jeśli nie możemy być razem bez ciągłych gierek, to wolę być sam.

Spojrzała na mnie. Oczy miała suche, ale spojrzenie tak puste, że aż ścisnęło mnie w środku.

– No to się wyprowadź. Wreszcie będę miała spokój.

Chciałem coś powiedzieć. Ale zabrakło słów.

Musiałem to zrobić

Kilka dni później wynająłem pokój – kawalerkę na parterze z odpadającą farbą w łazience i kuchnią, która mieściła się w jednym rogu pokoju. Nie było wielkiej euforii. Raczej coś w rodzaju odrętwienia.

Z matką nie rozmawialiśmy od mojego wyjścia. Nie zadzwoniła. Ja też nie. Coś we mnie się skończyło, ale nie w dramatycznym stylu. To było raczej jak cicha rysa na szybie, która z dnia na dzień robi się większa, aż w końcu cała szyba się rozsypuje.

W nowym mieszkaniu było pusto, ale dziwnie... spokojnie. Nie musiałem niczego udawać. Nie musiałem się tłumaczyć. Nie było dźwięku kroków w kapciach i szeptów do telefonu, że jestem niewdzięczny. Była cisza i spokój.

Czasem chciałem zadzwonić. Powiedzieć: „Mamo, żyjesz? Zjadłaś coś?”. Ale zaraz potem przypominałem sobie jej słowa: „Wreszcie będę miała spokój”. No to ma.

Nie wiem, czy zrobiłem dobrze. Może powinienem dać jeszcze jedną szansę, jeszcze raz spróbować rozmowy. Ale ile razy można próbować zbudować coś, co ciągle się wali?

Nie ma szczęśliwego zakończenia. Nie pojedziemy razem nad morze. Nie będzie wspólnych obiadów. Ale jest coś innego. Oddech. Mój własny rytm. Pierwszy raz od lat. I mimo że jest gorzko – jest też lekko. Tak po prostu.

Jarek, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama