„Daliśmy synowej mieszkanie i 500 tysięcy, a jej nadal mało. Razem z naszym synem ciągle wyciągają ręce po więcej”
„Patrzyłam za nią z gorzkim uczuciem. To był ten moment, w którym coś zrozumiałam. Przestałam wierzyć w ich dobre intencje. Zrozumiałam, że ta „firma” to tylko przykrywka. Pretekst do wyciągania pieniędzy”.

- Redakcja
Nie byliśmy bogaci, ale przez całe życie ciężko pracowaliśmy, by naszym dzieciom niczego nie brakowało. Kiedy syn się ożenił, chcieliśmy, by młodzi mieli dobry start. Kupiliśmy im mieszkanie i dołożyliśmy pięćset tysięcy na urządzenie się i rozwój ich firmy. Myśleliśmy, że to wystarczy. Że będą nam wdzięczni. Niestety, okazało się, że w oczach synowej – i naszego własnego syna – wszystko, co robimy, to za mało. Nie minęło wiele czasu, a oni znowu prosili o więcej. Aż w końcu zaczęli wymuszać. To bolało, bo przecież kochaliśmy ich oboje. Teraz już nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy.
Mieszkanie daliśmy w prezencie
– Naprawdę nie musicie, damy sobie radę – mówiła wtedy nasza przyszła synowa, z lekkim rumieńcem zakłopotania na policzkach.
Siedzieliśmy we czwórkę przy naszym kuchennym stole. My – rodzice z trzydziestoletnim małżeńskim stażem, i oni – młodzi, zakochani, na progu wspólnego życia. Paweł wydawał się szczęśliwy, mówił, że wreszcie spotkał kobietę, z którą chce się zestarzeć. A nam nie trzeba było nic więcej. Chcieliśmy, żeby im było łatwiej, lżej. Żeby nie musieli się martwić tym, czym my się martwiliśmy, gdy zaczynaliśmy.
– Zosia, to dla nas żadna łaska – uśmiechnęłam się do niej wtedy ciepło. – My nie mieliśmy szans na pomoc od nikogo. Wy możecie zacząć inaczej. Lepiej.
Kupiliśmy im trzypokojowe mieszkanie w spokojnej dzielnicy. Słoneczne, z balkonem i widokiem na park. Paweł był wniebowzięty. Zosia też – choć po jej oczach widziałam, że ma już konkretne wizje, jak wszystko urządzić „po swojemu”. Daliśmy im klucze, urządziliśmy kameralną kolację na parapetówkę. Śmiali się, dziękowali, ściskali nas z wdzięcznością. Tak przynajmniej wtedy sądziliśmy.
Po miesiącu poprosili nas o kolejną pomoc – 500 tysięcy na „rozruch firmy”. Zosia miała zająć się sprzedażą w internecie, Paweł miał załatwiać logistykę. Uwierzyliśmy, że to inwestycja w ich przyszłość. Zleciliśmy przelew. Nawet nie zapytali, czy to darowizna, czy pożyczka. A ja… byłam wtedy po prostu szczęśliwa, że mogę coś dać. Nie przeczuwałam, że to był dopiero początek.
Pożyczka bez zwrotu
Pół roku po przelaniu pieniędzy na ich konto zapytałam Pawła mimochodem, jak im idzie biznes. Spojrzał na mnie jakby nie rozumiał pytania.
– No... w porządku, rozkręcamy się – odburknął, zerkając nerwowo na telefon. – Teraz dużo inwestujemy. Musi się kręcić kapitał.
Zosia nie powiedziała nic. Uśmiechnęła się tylko, jak zawsze sztucznie, i szybko zmieniła temat. O tym, co się naprawdę działo z firmą, dowiedzieliśmy się od sąsiadki. Miała znajomą w urzędzie skarbowym. Firma istniała – ale tylko na papierze. Faktycznie nie było żadnych obrotów, tylko koszty. A wszystkie pieniądze z naszej „inwestycji” poszły na nowy samochód, drogie wakacje i urządzanie mieszkania. Wszystko „na bogato”.
– Nie chce mi się wierzyć – mówił mój mąż, patrząc w przestrzeń, jakby szukał jakiegoś sensu. – Nasz syn tak się zmienił... A może zawsze taki był, tylko nie chcieliśmy tego widzieć?
Widziałam, jak go to boli. Mnie też. Zadzwoniłam do Pawła wieczorem, zapytałam wprost:
– Kiedy zaczniecie nam oddawać pieniądze?
Milczenie po drugiej stronie trwało długo.
– Mamo, przecież mówiliście, że to prezent. A teraz robicie z tego problem? Zosia mówiła, że nie można przyjmować czegoś z sercem, a potem tego żądać z powrotem. To nieładne.
Tego wieczoru płakałam. Nie nad pieniędzmi – nad tym, co stało się z naszym dzieckiem.
Ciągle chciał więcej
Od tamtej rozmowy minęło kilka tygodni. Paweł i Zosia przestali się odzywać. Żadnych odwiedzin, żadnych telefonów. Cisza. Nawet na święta nie przyjechali – pierwszy raz od lat. Przysłali tylko kartkę i życzenia... podpisane suchym „Zosia i Paweł”. Jakbyśmy byli obcymi ludźmi, nie rodzicami, którzy oddali im pół życia.
Wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, ale nie mieliśmy jak tego potwierdzić. Aż pewnego dnia przypadkiem spotkałam Zosię w centrum handlowym. Szła z koleżanką, obie obładowane torbami z luksusowych butików. Kiedy mnie zobaczyła, na chwilę zamarła.
– O, dzień dobry... – wymamrotała, wyraźnie zmieszana.
– Widzę, że interes się jednak udał? – zapytałam chłodno, nie kryjąc sarkazmu.
– No... jakoś się kręci – odparła i uciekła wzrokiem. – Musimy lecieć, jesteśmy umówione u kosmetyczki.
Patrzyłam za nią z gorzkim uczuciem. To był ten moment, w którym coś zrozumiałam. Przestałam wierzyć w ich dobre intencje. Zrozumiałam, że ta „firma” to tylko przykrywka. Pretekst do wyciągania pieniędzy.
Kilka dni później Paweł przyszedł sam. Zjawił się wieczorem, z miną skruszonego syna.
– Mamo, potrzebujemy jeszcze stu tysięcy. Kończy nam się płynność, a jak nie opłacimy faktur, to wszystko się posypie.
Zamarłam. Nie zdążyłam nic powiedzieć, bo wszedł mój mąż.
– Ani grosza więcej – powiedział twardo, patrząc synowi prosto w oczy. – Nie damy się więcej wykorzystywać.
To był pierwszy raz, kiedy Paweł nie odezwał się ani słowem. Po prostu wyszedł.
Postawili na szantaż emocjonalny
Po tamtej rozmowie zapanowała między nami głucha cisza. Przez dwa miesiące nie widzieliśmy ani Pawła, ani Zosi. Nawet nie zapytali, czy żyjemy, czy jesteśmy zdrowi. W naszym domu zrobiło się pusto jak nigdy. Mąż chodził zamyślony, ja łapałam się na tym, że ciągle patrzę na telefon. Bez sensu. W końcu zadzwonił.
– Mamo, musimy porozmawiać. Zosia jest w ciąży.
Zamarłam. Coś we mnie drgnęło, może matczyna nadzieja. Może głupia wiara, że dziecko ich zmieni.
– To dobrze, synku. Gratuluję.
– Ale mamy problemy. Duże. I nie wiem, jak sobie poradzimy bez waszej pomocy.
Zaczęło się. Znów. Tym razem inaczej – pod płaszczykiem „dla dobra dziecka”, „dla wnuka”. Zosia też do mnie zadzwoniła. Płakała.
– Czy chcecie, żeby nasze dziecko urodziło się w biedzie? Czy naprawdę nie możecie nam pomóc? Tyle razy mówiliście, że rodzina jest najważniejsza. A teraz co?
Byłam rozdarta. Z jednej strony wiedziałam, że oni manipulują. Z drugiej – serce pękało na myśl o niewinnym dziecku. Mój mąż nie miał żadnych wątpliwości.
– Oni używają tej ciąży jak karty przetargowej. To szantaż, Haniu. I nie możemy mu ulec. Inaczej nigdy się to nie skończy.
Miał rację. Ale nocami płakałam. Bo nawet jeśli miał rację, to przecież to był nasz syn. A ja nie umiałam przestać go kochać.
Granice, które musieliśmy postawić
Nie oddzwoniliśmy. Nie odpisaliśmy. Pierwszy raz od wielu lat postanowiliśmy milczeć. Nie z braku miłości – z potrzeby ochrony samych siebie. Bo nasze serca były już rozdrapane do krwi. Wiedzieliśmy, że jeśli się teraz ugnę, wszystko zacznie się od nowa. Paweł przyszedł niespodziewanie. Stał w progu, z przekrwionymi oczami i jakimś dziwnym grymasem na twarzy, który próbował udawać uśmiech.
– Tato, mamo... ja wiem, że może przesadziłem. Ale możecie chociaż Zosi pomóc. Ona się tak denerwuje. I dla dziecka to niebezpieczne.
– I co, znowu przelew? – zapytał mój mąż spokojnie, ale twardo. – Synu, zrozum, my już nie mamy więcej. I nawet jeśli byśmy mieli, nie chcemy dawać.
Paweł zbladł. Nie spodziewał się, że tym razem nie ulegniemy. Wyjął z kieszeni dokumenty.
– Tu jest umowa najmu, tu kosztorys wyprawki, tu potwierdzenie zadłużenia... Mamo, to nie są żarty. Jak się nie uda, będziemy musieli sprzedać mieszkanie.
– Sprzedajcie – odpowiedziałam cicho. – To wasze życie. My już swoje oddaliśmy.
Było w nim coś nowego. Nie gniew, nie rozżalenie. Raczej rozczarowanie. Ale nie nami. Sobą. Wyszedł powoli. Nie trzaskał drzwiami, nie rzucał oskarżeń. I to bolało bardziej niż cokolwiek, co padło wcześniej. Wtedy poczuliśmy, że mimo bólu – dobrze zrobiliśmy. Postawiliśmy granicę, której już nigdy nie zamierzaliśmy przekroczyć.
Dzieci nie zawsze są wdzięczne
Od tamtej rozmowy minęło ponad pół roku. Nie odezwali się ani razu. Wnuka nie widzieliśmy, nie wiemy nawet, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Zosia wrzuca jakieś zdjęcia na media społecznościowe, ale mnie nie ma już wśród jej znajomych. Paweł też zniknął. Tak jakby odciął nas nożem, raz i na zawsze.
Czasem myślę, że może to wszystko rzeczywiście nasza wina. Może za dużo dawaliśmy, za mało wymagaliśmy. Może zbudowaliśmy w Pawle przekonanie, że wszystko mu się należy. Że miłość rodziców to nie dar, ale obowiązek. Że wdzięczność to luksus, nie standard. Ale potem przypominam sobie, ile razy ostrzegał nas rozsądek. Ile razy miałam w sercu wątpliwości, które zagłuszała potrzeba bycia dobrą matką. Ile razy mąż mówił: „Zostaw, niech sam zarobi”, a ja go zbywałam.
I teraz siedzimy we dwoje w naszym spokojnym domu, w którym kiedyś roiło się od życia. Mamy siebie. I to też coś. Dużo, nawet bardzo. Bo choć nasze dziecko od nas odeszło, my nadal trwamy. Razem. Nie wiem, czy Paweł kiedyś wróci. Czy zrozumie. Czy przyprowadzi wnuka, żeby go poznać. Ale jeśli nawet nie – muszę się z tym pogodzić. Zrobiliśmy, co mogliśmy. Kochaliśmy najmocniej, jak się dało. Oddaliśmy niemal wszystko. A resztę muszą dopisać już oni.
Halina, 64 lata
Czytaj także:
- „Zamieniłam się z córką na mieszkania, by miała więcej miejsca. Teraz w jej domu czuję się jak w trumnie”
- „Narzeczony mówił, że mnie kocha, ale nie umiał być obok, gdy naprawdę go potrzebowałam. Mogłam liczyć tylko na 1 osobę”
- „Znalazłam okazyjną ofertę na wakacje i nikomu się nie przyznałam. Nie dość, że wypoczęłam, to jeszcze zarobiłam”

