Reklama

Wychowałem ją sam po śmierci żony. Zawsze była moją małą córeczką, oczkiem w głowie. Kiedy powiedziała, że marzy o własnym biznesie, nawet przez moment nie wątpiłem, że da sobie radę. Miałem oszczędności – 200 tysięcy złotych – i uznałem, że kto, jak nie ona, powinien je dostać. Uwielbiałem patrzeć, jak się cieszy. Obiecywała, że rozwinie markę kosmetyczną, że będzie niezależna i dumna. Uwierzcie, nie minęło pół roku, a z firmy nie zostało nic. Ani produktów, ani planów, ani nawet konta firmowego. Były za to zdjęcia z Ibizy i rachunki z butików.

Ufałem jej jak nikomu

– Tato, ja naprawdę to czuję. Mam plan, mam pomysł, mam zapał – mówiła z błyskiem w oku, który tak dobrze znałem.

Zosia od zawsze była ambitna. Nie z tych, co się poddają. Kiedy inni uciekali z lekcji matematyki, ona zakładała kółko samopomocy. Gdy w liceum rzuciła się w wir ekologii, zaczęła w domu robić mydło z oleju kokosowego. Pachniało dziwnie, ale miałem podziw. I tak samo spojrzałem na nią wtedy, gdy opowiadała o własnej marce kosmetycznej.

– Naturalne, wegańskie, produkowane lokalnie. I wszystko z moim logo – tłumaczyła, rozkładając mi na stole wydrukowane mockupy opakowań. – Wiesz, że ja to sprzedam. Znam dziewczyny, które zbudowały biznes od zera, z samym Instagramem.

– Ale Zosiu, 200 tysięcy to dużo. To moje oszczędności na emeryturę, wiesz? – powiedziałem z wahaniem.

– Tato, ja ci to oddam z nawiązką. Daj mi tylko spróbować. Nie chcę siedzieć w czyimś biurze i klepać tabelki za trzy tysiące. Chcę czegoś więcej.

Podrapałem się po brodzie. Byłem wdowcem od dekady. Zosia była moją jedyną rodziną. Gdy patrzyłem na jej zapał, czułem, że nie mam prawa tego zgasić. Że jeśli nie ja, to kto w nią uwierzy? Przelałem jej całą kwotę dwa dni później. Bez umowy. Bez znajomości warunków.

– Zaczynaj, córeczko. Tylko obiecaj mi jedno… – zawiesiłem głos.

Że cię nie zawiodę? Obiecuję.

Chciałem wierzyć, że naprawdę tak będzie.

Pierwsze rozczarowanie

Zaczęło się niepozornie. Najpierw nieodebrane połączenia. Potem krótkie, zdawkowe wiadomości. Kiedy pytałem, jak idzie, odpowiadała:

– Spoko, wszystko pod kontrolą. Za dużo pracy, za mało snu, wiesz jak jest.

Z początku wierzyłem. Widziałem zdjęcia próbek kosmetyków – kremy, hydrolaty, balsamy w minimalistycznych słoiczkach. Projekt opakowań wyglądał profesjonalnie, a Zosia chwaliła się, że zatrudniła grafika i kupiła kurs online z marketingu. Na Instagramie założyła profil firmowy, wrzucała stories z hasztagiem #girlboss. Ale coś mi nie grało. Po miesiącu zapytałem:

– A jak sprzedaż? Ile już poszło?

Zamilkła na chwilę, potem wybuchła śmiechem.

– Tato, spokojnie! Nie wszystko od razu. Najpierw trzeba zbudować markę. Wiesz, że ludzie kupują od tych, którym ufają. To proces.

– Ale jak wygląda konto? Koszty? Zysk? Prowadzisz księgowość?

– No coś ty! Mam Excela, ogarniam. A księgowa? Może później. Teraz inwestuję. Trzeba wydać, żeby zarobić.

Zacisnąłem zęby. Nie chciałem być czarnowidzem, ale gdzieś w środku coś mnie ścisnęło. Przecież jej entuzjazm był piękny, ale… pusty. Zero konkretów, same „plany”, „strategie” i „zasięgi”. Tydzień później zauważyłem, że firmowy profil na Instagramie zamilkł. Przez dwa dni – nic. W końcu zadzwoniłem. Odebrała po kilku sygnałach, rozdrażniona.

– Tato, mogę oddzwonić? Jestem na spotkaniu.

Nie oddzwoniła. Zamiast tego, godzinę później, wrzuciła zdjęcie do relacji: kieliszek prosecco, klub, tłum dziewczyn. Hashtag: #BossLife. Siedziałem wtedy w kuchni, gapiąc się w telefon. Wtedy poczułem, że coś poszło nie tak.

Imprezy ją wciągnęły

Gdy w końcu zaproponowałem, że może wpadnę do niej do mieszkania i zobaczę, jak jej idzie, odpowiedziała wymijająco:

– Eee, lepiej nie. Mam wszędzie kartony, bałagan, ciągle coś się dzieje. Lepiej jak się spotkamy na kawie, okej?

Zgodziłem się. Czekałem w kawiarni na Mokotowie, drogiej, z modnym neonem i ścianą z żywych roślin. Weszła kwadrans spóźniona, z telefonem przyklejonym do ucha i wielką torbą z logo luksusowej marki.

– Tatuś! – rzuciła radośnie, cmokając mnie w policzek. – Cudownie cię widzieć. Muszę tylko szybko ogarnąć jedno zamówienie, okej?

Zamówienie? A więc jednak coś się dzieje?

– Jasne, załatw – powiedziałem, ale patrzyłem uważnie. Pisała szybko, zerkając na mnie co chwilę. W końcu schowała telefon i uśmiechnęła się szeroko.

– No, już. Tak to jest w moim świecie. Wiesz, negocjacje, influencerki, kampanie. Jutro lecę do Barcelony. Networking.

Zamilkłem.

– Do Barcelony? Firmowo?

– No jak? Oczywiście! Influencerski event, beauty start-upy, sami swoi.

Nie miałem pojęcia, co powiedzieć. Coś mi zgrzytało. Przecież jeszcze miesiąc temu mówiła, że nie starcza jej na pakowanie paczek i sama wszystko ogarnia. Skąd teraz pieniądze na bilety, hotel, torebki?

– A produkty? Gdzie je trzymasz?

– Tato, wszystko mam w dropshippingu. Teraz tak się robi! Wiesz, zero magazynów, tylko reklama i kontakt z klientem.

Miałem wrażenie, że mówi o firmie tylko po to, by coś mówić. Coraz mniej było konkretów, a coraz więcej blichtru. Wróciłem do domu z ciężarem w żołądku, jakby ta kawa kosztowała mnie więcej, niż powinno.

Wszystko na pokaz

Zosia błyszczała w sieci. Z każdym tygodniem miała więcej zdjęć w drogich lokalach, więcej relacji z imprez, więcej zdjęć z podróży. Barcelona, potem Ibiza, potem Londyn. Żadnego śladu po kosmetykach. Zapytałem wprost:

– Zosiu, co z firmą? Nie widzę żadnych nowości, nic się nie dzieje.

Wzruszyła ramionami.

– Trochę przystopowałam. Rynek się zmienia. Muszę przemyśleć kierunek. Ale spokojnie, wszystko jest pod kontrolą.

– Masz jeszcze coś z tych pieniędzy?

Tu zawahała się dłużej.

– Tato, ja nie przepuściłam tego wszystkiego! Część poszła na inwestycje, część na branding, marketing, szkolenia…

– I imprezy?

Zerknęła na mnie z irytacją.

– Serio? Teraz będziesz mnie rozliczał z każdego drinka? Przecież to moja firma. Chciałeś, żebym była niezależna, to pozwól mi nią zarządzać.

Miała rację – pozwoliłem. Tylko że to nie była jej kasa. To były moje oszczędności, które miały jej pomóc, a nie zniknąć w klubach i butikach. Kilka dni później znajomy księgowy, którego poprosiłem o sprawdzenie, rzucił mi prosto:

– Ta firma nie istnieje. Nie ma żadnej działalności gospodarczej. Nigdy nie została zarejestrowana.

Poczułem, jak zalewa mnie zimno. Zadzwoniłem do Zosi.

– Spotkajmy się. Musimy pogadać.

Wyszła z auta przed restauracją w nowej sukience. Uśmiechnięta, opalona, jakby nigdy nic.

– No co takiego się stało? – zapytała beztrosko.

Nie wiedziałem, jak jej to powiedzieć. Albo – jak zapytać, co się właściwie stało z moimi dwustoma tysiącami.

Zderzenie z rzeczywistością

– Zosia, powiedziałaś, że zakładasz firmę. Że to będzie twoje marzenie, że… – zająknąłem się – …że mnie nie zawiedziesz.

Usiadła, skrzyżowała nogi i przewróciła oczami.

– No i? Muszę mieć działalność na papierze, żeby coś stworzyć?

– Tak, jeśli dostajesz 200 tysięcy złotych i mówisz, że to na firmę!

Spuściła wzrok. Milczała przez chwilę, a potem zaczęła:

– Tato, nie wiedziałam, że to wszystko będzie takie trudne. Że konkurencja taka duża, że produkcja tyle kosztuje, że ludzie wolą kupować znane marki… Próbowałam, serio. Ale potem… potem się pogubiłam.

– Pogubiłaś się na Ibizie? – rzuciłem gorzko. – W butiku z torebkami? Na brunchu z influencerami?

– Przestań, błagam! – zawołała. – Nie rozumiesz… Wszyscy tak robią! Wszystko musi wyglądać idealnie. Jak nie wyglądasz na człowieka sukcesu, nikt ci nie ufa. Myślałam, że jak pokażę ten styl życia, to ludzie uwierzą w markę. Ale nie wyszło.

Zatkało mnie. Nie dlatego, że mówiła coś nowego. Po prostu nie sądziłem, że tak łatwo się podda. Że nawet nie spróbuje powiedzieć: „Pomyliłam się, przepraszam”.

– A pieniądze?

– Nie ma. Zostało może kilka tysięcy. Ale spróbuję coś odrobić. Wezmę fuchy przy eventach, wrócę do pracy kelnerki, może jakiś marketing…

– Nie chodzi o marketing, Zosia. Chodzi o uczciwość. I o to, że mnie zawiodłaś.

Patrzyła na mnie bez słowa. I wtedy pierwszy raz poczułem, że nie jest już moją małą dziewczynką, tylko dorosłą kobietą, która właśnie zderzyła się z konsekwencjami.

Ależ byłem naiwny

Nie odzyskałem tych pieniędzy. I nie oczekuję, że je odzyskam. Minęło półtora roku. Zosia wynajęła pokój z koleżanką, wróciła do pracy w gastronomii, podobno rozważa studia podyplomowe z marketingu. Nie mówię jej już, co ma robić. Ale też nie pytam, jak jej idzie. Przestaliśmy rozmawiać o „biznesie”, „projektach”, „markach” – to był świat złudzeń, który połknął więcej niż tylko oszczędności.

Ona się uczy – ja też. Uczę się, że czasem dając wszystko, nie pomagasz, tylko odbierasz szansę na dojrzałość. Że pieniądze nie są dowodem miłości. Że czasem lepiej pomóc małym krokiem, niż wręczyć bilet na skróty. I że moje zaufanie – tak pełne nadziei – stało się dla niej ciężarem, który ją przerósł.

Kiedyś powiedziała do mnie po cichu:

– Tato… ja się naprawdę bałam, że cię zawiodę. I może dlatego wolałam udawać, że wszystko działa.

To zdanie bolało bardziej niż cała ta strata. Bo uświadomiło mi, że to nie tylko jej wina. Ja też coś zawaliłem – oczekiwałem sukcesu, nie pozwalając jej popełnić błędów po swojemu, stopniowo. Rzuciłem ją na głęboką wodę, dając motorówkę bez instrukcji. Dziś nie mamy już między sobą tych 200 tysięcy. Ale mamy coś innego – trudne zaufanie odbudowane z ciszy i milczenia. Bez słów. Bez rachunków. Bez udawania. I może to właśnie teraz jest początek czegoś prawdziwego.

Janusz, 61 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama