„Dałam wnuczce na komunię 500 zł. Córka miała pretensje, bo jako bogata emerytka powinnam bardziej sypnąć kasą”
„– Kasiu… uważasz, że to za mało? – spytałam. – Mamo, ty masz dwa mieszkania, oszczędności, a dajesz mniej niż kuzyn, który ledwo wiąże koniec z końcem? Zatkało mnie. Przez sekundę myślałam, że żartuje”.

Z emeryturą jest jak z pogodą – niby wiesz, że będzie skromnie, ale czasem zaskakuje cię miły dzień. Pracowałam całe życie. Nie dorobiłam się fortuny, ale jestem typem oszczędnej kobiety. Mam lokatę, trochę papierów wartościowych, do tego dwa mieszkania – jedno wynajmuję. Nie jestem bogaczką, ale też nie muszę liczyć każdego grosza.
Od kiedy urodziła się Anielka – moja wnuczka – coś się we mnie odmieniło. Wcześniej byłam twarda jak skała. Teraz – rozklejam się przy reklamach, wzruszam na szkolnych występach, wciąż chcę dawać. Na Komunię postanowiłam dać jej 500 zł – uznałam, że to porządna suma, symboliczna i konkretna. Umieściłam pieniądze w ładnej kopercie z białym aniołkiem, przewiązałam srebrną wstążką i schowałam do torebki.
– Pięćset złotych? – zdziwiła się Jadzia, sąsiadka z trzeciego piętra, gdy jej powiedziałam. – Nie boisz się, że córka się obrazi? Teraz to tysiąc to minimum, mówią...
– Co za bzdury – machnęłam ręką. – Nie robimy przecież zawodów na portfel. To nie wesele, tylko Komunia. Chcę, żeby Anielka poczuła gest od serca.
Byłam z siebie dumna. Naprawdę.
Córka nie była zadowolona
Uroczystość była piękna. Anielka wyglądała jak z obrazka – w białej sukience, z delikatnym wiankiem we włosach. Uśmiechała się nieśmiało, a ja patrzyłam na nią z taką czułością, jakiej nie czułam od lat. Gdy podeszłam z kopertą, uściskała mnie mocno.
– Dziękuję, babciu – szepnęła. – Kocham cię.
To mi wystarczyło. Naprawdę. Usiadłam potem przy stole, obok starego wuja Rysia i kuzynki Marylki. Obgadywaliśmy, kto przytył, kto się rozwiódł, kto jeszcze pije. Wszystko jak zawsze. Pomyślałam wtedy: Jak dobrze, że chociaż ta Komunia idzie normalnie, bez spięć. Ale wieczorem, już po deserze, gdy goście się rozchodzili, Kasia – moja córka – podeszła do mnie z zaciśniętymi ustami.
– Mamo, możemy na chwilę?
Wyszłyśmy na ganek. Zimny wiatr smagnął mnie po karku.
– Pięćset złotych? – zaczęła, patrząc na mnie jak na obcą. – Serio?
– Kasiu… uważasz, że to za mało?
– Mamo, ty masz dwa mieszkania, oszczędności, a dajesz mniej niż kuzyn, który ledwo wiąże koniec z końcem?
Zatkało mnie. Przez sekundę myślałam, że żartuje.
– To nie konkurs, Kasiu. To prezent dla dziecka.
– Ale ty całe życie jesteś taka… oszczędna. Nawet wobec własnej wnuczki. Wszystko liczysz. Wszystko kalkulujesz.
Zrobiło mi się zimno. Ale nie z powodu wiatru.
– Nie sądziłam, że będziesz mnie rozliczać z miłości – wyszeptałam.
– To nie o miłość chodzi, mamo. Tylko o to, co się ludziom należy.
Nie odpowiedziałam. Odwróciłam się i wróciłam do domu. Chciałam płakać. Ale nie mogłam – bo przecież wszystko było jak zawsze.
Czułam żal
Wieczorem, w domu, cisza była aż gęsta. Zdjęłam płaszcz, zaparzyłam sobie melisę, ale ręce drżały mi tak, że kilka kropel rozlało się na blat. Usiadłam w fotelu i wpatrywałam się w pusty ekran telewizora. Nagle w głowie zaczęły się tłuc te słowa Kasi: "wszystko liczysz", "to nie konkurs", "co się ludziom należy".
A co się mnie należało, Kasiu? Kiedy siedziałam z tobą całymi nocami, bo miałaś astmę? Gdy zarywałam noce, sprawdzając wypracowania, a potem rano biegłam do pracy, byś miała co jeść i w co się ubrać? Gdy tata od nas odszedł i wszystko spadło na mnie?
Zadzwoniłam do Bożeny, mojej przyjaciółki od ponad czterdziestu lat. Zawsze miała trzeźwe spojrzenie.
– Skakaliście sobie do gardeł? – zapytała prosto z mostu, gdy usłyszała, że dzwonię po komunii.
– Nie... Nie krzyczałyśmy. Ale... to bolało, Bożenka. Jakby mnie ktoś oskarżył o bycie złym człowiekiem. O bycie zimną matką.
– Ona nie wie, ile cię to wszystko kosztowało. Wychowałaś ją w cieple, ale bez zbędnych luksusów. Niektórym to później przeszkadza, wiesz?
– Ale przecież… ona wszystko miała.
– Może właśnie to „wszystko” teraz przelicza na złotówki.
Zamilkłam. Bożena miała rację. Tylko że nie chciałam wierzyć, że moja córka widzi mnie jak bankomat. A może widziała mnie tak od dawna?
Powodów do kłótni było więcej
Przyszłam do nich dzień po Komunii. Z albumem, z ciastem. Zwyczajnie. Chciałam pogadać, rozejrzeć się po ich domu, może wypić z Kasią herbatę jak kiedyś. Ale od wejścia czułam, że coś wisi w powietrzu. Marek przywitał się uprzejmie, Anielka uśmiechnęła się spod książki, a Kasia… spojrzała tylko chłodno znad telefonu.
– Możemy porozmawiać? – zapytała, jakby załatwiała sprawę z urzędu.
Usiadłyśmy w kuchni. Bez herbaty. Bez słowa więcej.
– Mamo – zaczęła – powiedz mi szczerze: czemu tylko 500 zł?
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
– Kasiu… przecież to prezent. Dla dziecka. To nie licytacja, kto da więcej.
– Nie o licytację chodzi! – warknęła. – Tylko o to, że masz dwa mieszkania, żyjesz sobie wygodnie, a dajesz mniej niż biedny kuzyn Rafał, który ma trójkę dzieci i kredyt!
Zatkało mnie.
– Myślałam, że ważniejsze jest to, że w ogóle jestem. Że jestem dla Anielki.
– Ale ty zawsze jesteś „wystarczająco”. Nigdy nie dasz więcej. Emocji też. Nigdy nie płakałaś na mojej maturze. Nigdy nie przytuliłaś mnie. Ale potrafiłaś zapisać każdą wydaną złotówkę, prawda?
– Nie rób ze mnie potwora.
– Nie muszę. Ty zawsze wszystko kontrolowałaś. Dzieciństwo było jak wojsko. Zero luzu, zero ciepła. I teraz znów to samo. Masz pieniądze, ale jak przychodzi moment, żeby się naprawdę wykazać, to ci szkoda!
Patrzyłam na nią. Moja własna córka. Mówiła, jakby miała pięć lat i właśnie zabrałam jej ulubioną zabawkę.
– Może po prostu nigdy nie byłam taka matką, jakiej chciałaś – wyszeptałam.
Milczała. I wtedy zrozumiałam – to nie chodziło o te 500 zł.
Miałam mętlik w głowie
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. W głowie tłukły się zdania Kasi – oskarżenia, wyrzuty, cała ta frustracja, która przez lata w niej narastała, a ja jej nie widziałam… albo nie chciałam widzieć. Położyłam się w łóżku, patrzyłam w sufit i cofnęłam się myślami do tamtych dni, kiedy miała cztery lata, a ja zostałam sama z kredytem, dzieckiem i torbą problemów.
Pamiętam ten jeden styczniowy wieczór. Kaloryfery grzały słabo, miała gorączkę, a ja liczyłam monety na aptekę. W portfelu miałam 2o złotych. Kupiłam syrop i bułkę, dla niej. Dla siebie nic. Jadłam powietrze i dumę.
I może właśnie wtedy nauczyłam się, że dawać można tylko wtedy, gdy masz pewność, że jutro się nie zawali. Że nikt ci tego nie odbierze. Każda złotówka, którą udało się odłożyć, była jak cegiełka mojego spokoju. To nie było skąpstwo. To było przetrwanie.
Może tego Kasia nigdy nie zrozumiała. Bo zrobiłam wszystko, by nie musiała żyć tak jak ja. Może za dobrze to ukryłam – że miałam ręce popękane od mycia w zimnej wodzie, że płakałam w łazience, kiedy nie mogłam jej kupić nowej kurtki. Zawsze byłam "ta silna". Zawsze kontrolująca. Ale przecież kochałam. Tak, jak umiałam.
I wtedy, nagle, poczułam złość. Nie na Kasię. Na siebie. Że nigdy nie powiedziałam jej, ile mnie to wszystko kosztowało. Że dałam jej dom, bezpieczeństwo, a nie dałam... siebie. Może naprawdę nauczyła się patrzeć na mnie przez pryzmat konta, bo ja nigdy nie pokazałam jej swojego serca.
I teraz, po tylu latach, nie wiem, jak je otworzyć.
Może jeszcze to naprawimy
Zadzwoniła w sobotę rano.
– Mamo, mogę wpaść?
Jej głos był suchy, rzeczowy. Jakby chciała załatwić sprawę, nie rozmowę. Zgodziłam się, choć serce biło mi jak szalone. Usiadłam w kuchni, jakbym czekała na egzaminatora. Przyszła bez Anielki. Usiadła naprzeciwko mnie. Milczałyśmy chwilę, słyszałam tylko, jak zegar nad lodówką tyka jak bomba.
– Przepraszam, jeśli cię uraziłam – powiedziała w końcu. – Nie powinnam była mówić tego wszystkiego. Tak ostro.
– Mówiłaś to, co naprawdę myślisz – odparłam spokojnie. – Może dobrze, że w końcu to powiedziałaś.
Spuściła wzrok.
– Wiesz… czasem myślę, że jesteśmy jak dwie kobiety, które się znają, ale się nie rozumieją.
– Może dlatego, że za mało rozmawiałyśmy – powiedziałam. – A jak już, to nie o tym, co ważne.
Zamilkła. Przez chwilę myślałam, że wstanie i wyjdzie. Ale została. Popatrzyła na zdjęcie Anielki stojące na półce.
– Dla niej… chciałabym, żeby było inaczej. Żeby czuła, że miłość to nie tylko troska. Że to też czułość. Bliskość.
– Dla niej mogę spróbować to zmienić – powiedziałam. – Ale ty też musisz mi pomóc.
Spojrzała na mnie z lekkim niedowierzaniem. A potem skinęła głową.
– Spróbujmy, mamo.
Po jej wyjściu długo siedziałam w kuchni. Patrzyłam na kubek, z którego piła herbatę – zostawiła ślad pomadki na brzegu. Taki drobiazg, a poruszył we mnie coś miękkiego. Może dlatego, że przez lata nie zostawiała po sobie żadnych śladów u mnie w domu. Wpadała, wychodziła. Jak listonosz, który dostarcza wiadomość i znika.
Zrozumiałam jedno – nie cofnę czasu. Nie zmienię przeszłości, nie powiem „kocham cię” małej Kasi, która czekała pod drzwiami łazienki, gdy ja płakałam w środku w milczeniu. Ale mogę powiedzieć coś dziś. I mogę być lepsza jutro.
Nie wiem, czy relacja z Kasią się odbuduje. Może tak. Może trochę. Ale wiem, że coś pękło – ta skorupa niewypowiedzianych żalów, tych wszystkich „nigdy nie mówiłam ci, ale…” – i z tej szczeliny w końcu mogło wypłynąć coś prawdziwego.
Czasem myślę, że największym błędem nie jest to, ile dajesz – 500 zł czy 1000 – ale to, czego nie dajesz, gdy trzeba: słowa, gestu, obecności. A potem się dziwimy, że dzieci patrzą na nas przez pryzmat rachunków.
Anna, 67 lat
Czytaj także:
- „Kochałam szwagra, ale on wybrał moją siostrę. Po latach zasiane niegdyś nasionko zakiełkowało”
- „Siostra chciała zgarnąć całą ojcowiznę, a mnie traktowała jak intruza. Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada”
- „Zamieniłam garnki na pędzle, bo dobijało mnie bycie gosposią dla męża. Zamiast płótna wymalowałam sobie rozwód”

