Reklama

Nie jestem z tych babć, co na stare lata siedzą w internecie albo biegają po sanatoriach. Mnie wystarcza mój ogródek, dwie grządki marchewki, kółko różańcowe i Julka – moja wnuczka, mój cały świat. Mam emeryturę, taką jak wszyscy – skromną. Starcza na rachunki, coś do garnka i czasem na cukierki dla Julki. Kiedy dowiedziałam się, że moja wnusia ma iść do komunii, serce mi zabiło mocniej. Oczy mi się zaszkliły – taka już jestem, uczuciowa.

Kupiłam kartkę z aniołkiem i wypisałam życzenia starannie, jak za dawnych lat, piórem. W kopertę włożyłam dwie stówki – nie mam więcej, ale to uczciwa suma, prawda? Sama kiedyś dostałam obrazek święty i białą kokardkę. Nie o pieniądze przecież chodzi. Ubrałam się, jak umiałam najlepiej – granatowa spódnica i biała bluzka, taka „na wyjścia”.

Na przyjęciu czułam się trochę nie na miejscu. Wszyscy młodzi, wystrojeni, słychać było rozmowy o kredytach, wakacjach za granicą. Beata, moja córka, była sztywna. Andrzej jak zwykle milczący. Tylko Julka przytuliła się do mnie mocno. Myślałam, że wszystko było dobrze. Dopóki nie zadzwoniłam dwa dni później…

Tego się nie spodziewałam

– No cześć, Beatko – powiedziałam przez telefon, z lekkim uśmiechem. – Dzwonię tylko zapytać, czy Julce się podobało. I czy była zadowolona z prezentów.

– Była, mamo – odparła chłodno. – Wszystko było w porządku.

Zamilkłam na chwilę, zbierając odwagę.

– Bo wiesz… ja się starałam, chciałam, żeby miała pamiątkę. Te dwie stówki… No, może nie tyle, co niektórzy, ale...

– Wiesz, mamo – przerwała mi – tylko powiem ci tak... Za sam talerzyk płaciliśmy 250 zł.

Poczułam, jakby ktoś mnie trzepnął ścierką po twarzy. Milczałam, bo co miałam powiedzieć?

– No ale przecież… nie przyszłam tam jeść, tylko być z Julką – bąknęłam w końcu.

– Nie chodzi o jedzenie – Beata podniosła głos. – Po prostu, nie wiem… Spodziewałam się czegoś więcej. To ważna uroczystość. A ty dałaś dwie marne stówki. Trochę wstyd.

– Ale to wszystko, na co mnie stać – wyszeptałam, czując, że zaraz się rozpłaczę.

– Nieważne, mamo. Zostawmy to. Już po wszystkim.

Rozmowa się urwała. Nawet się nie pożegnałyśmy. W sercu czułam coś ciężkiego.

Chciałam to wyjaśnić

Po trzech dniach nie wytrzymałam. Wsiadłam w autobus, wysiadłam dwa przystanki wcześniej, żeby się trochę uspokoić. W ręce trzymałam słoik ogórków – bo tak mnie wychowano, że się nie idzie z pustymi rękami, nawet jak człowiek idzie się kłócić.

Beata otworzyła drzwi z chłodnym wyrazem twarzy.

– Cześć, mamo – powiedziała tonem, jakbyśmy się wczoraj nie pokłóciły.

– Julka jest? – zapytałam, rozglądając się.

– Pojechała do koleżanki. Wejdź, jak chcesz.

W kuchni zapach kawy. Siadłyśmy naprzeciwko siebie. Ja z tym słoikiem ogórków, ona z rękami splecionymi jak do modlitwy, tylko że bardziej spiętymi.

– Beata… Nie mogę spać po tej naszej rozmowie – zaczęłam. – Co ja takiego zrobiłam?

– Mamo, to nie chodzi o te dwieście złotych – powiedziała, patrząc mi w oczy. – Chodzi o zasady. O gest. O to, że zawsze jest „jakoś”. Nigdy nie możesz po prostu dać z serca, bez liczenia.

– Z serca?! – prawie krzyknęłam. – Przecież wszystko, co mam, to serce! Nigdy ci niczego nie odmówiłam!

– Może, ale nigdy mnie nie zrozumiałaś. Nigdy nie byłaś obecna tak, jak chciałam.

Zamilkłam. W gardle ściskało.

– To ja już chyba nic nie rozumiem... – szepnęłam.

– Tak. Nigdy niczego nie rozumiałaś.

Wstałam. Nie chciałam płakać przy niej.

– Zostawię ci te ogórki. Julka lubi.

I wyszłam, zanim łzy zdążyły popłynąć. Trzasnęłam drzwiami, chociaż nigdy nie byłam tą, co trzaska.

Wnuczka nie jest zepsuta

Przyszła sama, w niedzielę po południu. Wbiegła do mieszkania z rozwianymi włosami, jakby się spieszyła do mnie przez pół miasta.

– Babciu! – rzuciła się na szyję. – Mama mówiła, że jesteś smutna.

Objęłam ją mocno, przytrzymałam dłużej niż zwykle. Pachniała wanilią i dzieciństwem. Usiadłyśmy na tapczanie, a ona nagle wyciągnęła coś z kieszeni.

– Mam twoją kartkę. Trzymam ją w sekrecie. Nie powiem mamie.

Spojrzałam na nią zaskoczona.

– Dlaczego w sekrecie, kochanie?

– Bo mama mówiła, że się pokłóciłyście przez pieniądze. Ale ja nie chciałam pieniążków. Ja się cieszyłam, że byłaś.

Patrzyłam na nią i czułam, jak serce mi mięknie. Wzięłam kartkę do rąk, przeczytałam własne życzenia – z tym „niech cię Bóg prowadzi przez życie” – i nagle poczułam, że mimo wszystko warto było.

– Julciu… ja tylko chciałam, żebyście mnie nie zapomnieli. Żebym coś znaczyła. Nawet jak nie mam tyle, co inni.

– Ty wszystko znaczysz – odpowiedziała poważnie. – Ja najbardziej się cieszyłam, że byłaś. I że się do mnie uśmiechałaś.

Pocałowałam ją w czoło. W oczach stanęły mi łzy. Gdy wyszła, usiadłam w ciszy.

Nasza relacja była napięta

Nie sądziłam, że jeszcze się spotkamy tak szybko. A jednak Beata przyszła tydzień później. Bez zapowiedzi. Weszła, jakby to było jej mieszkanie, a nie moje dwa pokoje z kuchnią na czwartym piętrze bez windy.

– Musimy pogadać – rzuciła z progu. – Sama z siebie nie zadzwonisz, wiem to.

Usiadła przy stole, gdzie właśnie obierałam ziemniaki. Zostawiłam nóż, otarłam dłonie o fartuch.

– Dobrze. Mów.

Patrzyła chwilę, jakby się zbierała do skoku. A potem wypaliła:

– Ty zawsze wszystko robisz po swojemu. Nie rozumiesz, że wstydzę się czasem, jak przychodzisz w tej swojej starej spódnicy, dajesz Julce cukierki z Biedronki i jeszcze myślisz, że wszystko jest okej.

Zaniemówiłam.

Wstydzisz się… mnie?

– Nie o to chodzi. Po prostu... my żyjemy inaczej. Mamy inne tempo, inne priorytety, status społeczny. Ty się zatrzymałaś w innym świecie, a ja... muszę funkcjonować w tym.

– Czyli twoja matka nie pasuje ci do stylu życia? – powiedziałam powoli. – Może trzeba było mnie zostawić na tym dawnym świecie i nie ciągnąć do komunii, gdzie ludzie szacują cię po kopercie.

– Mamo… – westchnęła. – Nie chcę być dla ciebie zła. Ale... czasem mam wrażenie, że nie potrafisz nadążyć. Że nie chcesz.

– Nie mam czym nadążać, Beatko. Ja nie mam pieniędzy. To nie wybór.

Siedziałyśmy w ciszy. Ja z bólem serca. Ona z czymś, co wyglądało jak żal, ale nie wiem – może tylko z ulgą, że w końcu to powiedziała.

To mnie bolało

Po tamtej wizycie Beaty czułam się jak niepotrzebna kartka – zgnieciona i rzucona gdzieś w kąt. Chodziłam po mieszkaniu i nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Otwierałam lodówkę bez potrzeby, poprawiałam firanki, podlewałam już wilgotne pelargonie.

Wieczorem usiadłam z zeszytem. Takim starym, jeszcze z czasów pracy w szkolnej stołówce. Pisałam tam różne rzeczy – listy zakupów, modlitwy, czasem żale, których nikomu nie umiałam wypowiedzieć.

"Moja córka woli kopertę niż słowo. Nie chce mnie, chce symbol. Taki, na który nie stać mnie. Czy to znaczy, że już nic nie znaczą moje obecności, moje ogórki, moje ciepłe ręce?"

Zamknęłam zeszyt. Serce mi ciężko biło. Następnego dnia, w sklepie, spotkałam znajomą – panią Wandzię z czwartego piętra.

– I jak tam komunia, Helenko? – zapytała z uśmiechem.

– Ładnie było. Bogato. Ale... jakoś nie dla mnie.

– Teraz to wszystko jak wesele. A dziecko potem nawet nie wie, kto co dał.

– Ale matka wie – rzuciłam gorzko. – I nie przebaczy, jak za mało.

Pani Wandzia pokiwała głową. Milczałyśmy chwilę przy półce z kawą.

– Wiesz, ja już nie nadążam za tym światem – szepnęłam. – Może to i dobrze. Bo jeśli bliskość i uczucie się mierzy złotówkami… to ja wolę zostać w swoim.

Helena, 70 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama