„Dałam synowej nauczkę, bo przez 10 lat traktowała mnie jak śmiecia. Teraz będzie mi się kłaniała w pas”
„– Wiem. I dlatego to robię – odpowiedziałam. – Nie chcę, żeby twoja żona rozporządzała moim życiem, moją własnością i moim wysiłkiem. Bo przez dziesięć lat patrzyłam, jak na mnie pluje, a ty udawałeś, że pada deszcz”.

Przez dziesięć długich lat znosiłam jej złośliwości, spojrzenia pełne pogardy i komentarze rzucane półgębkiem, jakbym była powietrzem. Moja synowa robiła wszystko, by dać mi do zrozumienia, że jestem tylko zbędnym dodatkiem do jej idealnego życia. Nie szanowała mnie, nie liczyła się z moim zdaniem, a moją obecność traktowała jak przykry obowiązek. Milczałam długo, dla dobra syna i wnuków, ale każda cierpliwość ma swój kres. Nie planowałam zemsty, ale los sam podsunął mi okazję. I kiedy już ją wykorzystałam, poczułam coś, czego nie czułam od lat – spokój i satysfakcję.
Powitałam ją w rodzinie
Pamiętam dzień, w którym mój syn przyprowadził ją po raz pierwszy do domu. Uśmiechała się z przesadną słodyczą, a ja już wtedy poczułam niepokój w sercu. Zbyt pewna siebie, zbyt roszczeniowa jak na kogoś, kto dopiero co wkraczał do naszej rodziny. Uścisk ręki miała jakby od niechcenia, spojrzenie chłodne, ledwo skinęła mi głową na powitanie.
– To jest moja mama – powiedział syn, patrząc na nią z dumą.
– Miło mi – odpowiedziała, ale zabrzmiało to tak, jakby mówiła „niech będzie”.
Od tamtego dnia wiedziałam, że łatwo nie będzie. Myślałam jednak naiwnie, że z czasem się dotrzemy. Że pokażę jej, że nie jestem wścibską teściową, a kobietą, która ma dobre intencje. Głupia ja. Z biegiem miesięcy dawała mi do zrozumienia, że nie jestem mile widziana. Przestawiała mi rzeczy w moim własnym domu, kiedy wpadali z wizytą. Krytykowała potrawy, które robiłam na święta, mówiąc niby żartem:
– Ach, ja to bym tak nie przyprawiła, ale może to kwestia pokolenia.
Syn śmiał się wtedy, jakby nie słyszał, jak mnie obraża. A ja, żeby nie robić mu wstydu, łykałam te docinki jak gorzką herbatę. Dla dobra rodziny, powtarzałam sobie. Jednak uż wtedy zaczęłam zapisywać te wszystkie momenty w pamięci. Nie po to, by się użalać – tylko po to, by kiedyś… oddać.
W każde święta to samo
Boże Narodzenie. Czas rodzinnej bliskości, miłości i ciepła. Przynajmniej w teorii. U nas to zawsze był teatr pozorów. Ja szykowałam wszystko tygodniami – pierogi, bigos, serniki – żeby dla dzieci i wnuków było jak najlepiej. Ona przychodziła w ostatniej chwili, pachnąca drogimi perfumami, niosąc jedno ciasto ze sklepu i wiecznie z nosem zadartym do góry.
– Ojej, pierogi z kapustą? Ja robię z kaczką i pomarańczą. Mój Filip za nimi przepada – rzuciła raz, kręcąc nosem nad tym, co kochał mój syn od dziecka.
A mój Filip? Uśmiechał się nerwowo, próbując udobruchać żonę. Mnie nie bronił. Nie raz patrzyłam, jak spuszcza wzrok, kiedy ona mnie poniżała. Gdy poprosiłam, żeby dzieci usiadły spokojnie przy stole, przewróciła oczami:
– No tak, w tym domu wszystko musi być po staremu, jak w muzeum.
Te słowa bolały, ale zaciskałam zęby. Nie chciałam wybuchać przy wnukach. Potem siedziała z telefonem przy stole, odpowiadała półsłówkami, ignorowała moje pytania. A gdy wnuki podziękowały mi za prezenty, prychnęła pod nosem:
– No tak, babcia znów przesadziła, jak co roku.
Święta, zamiast być radością, stały się dla mnie koszmarem. Po każdym takim spotkaniu zamykałam się w swoim pokoju i obiecywałam sobie, że następnym razem już się nie dam, że coś powiem i się postawię. Ale znów przychodził Filip z wnukami… i znów milczałam.
Patrzyłam i milczałam
Nie byłam ślepa, choć oni najwyraźniej myśleli inaczej. Siedziałam sobie cicho, podawałam talerze, wycierałam buźki wnuków, ale obserwowałam. Widzi się więcej, kiedy się nie mówi. I ja widziałam. Jak ona pogardliwie patrzyła na moją starą kuchnię, jak wzdychała teatralnie, kiedy wspominałam coś z młodości, jak wciąż porównywała mnie do swojej matki.
– U mojej mamusi to się wszystko błyszczy – rzuciła kiedyś, patrząc na moje firanki. – A jak piecze, to dom cały pachnie cynamonem, nie jakimś... no... – nie dokończyła, ale jej mina powiedziała wszystko.
Nie byłam jej równa. Nie miałam nowoczesnego domu, nie jeździłam co roku na urlopy do Grecji. Nie miałam Instagramu ani samochodu z automatyczną skrzynią. Miałam tylko wspomnienia, wartości, które wpoiłam synowi i miłość do wnuków. I to próbowała mi odebrać. Coraz rzadziej pozwalała dzieciom do mnie przychodzić. Raz usłyszałam, jak mówiła do starszego wnuka:
– Babcia to już nie ta liga, kochanie. Lepiej idźmy na pizzę, niż masz tam siedzieć i słuchać o tym, jak było „kiedyś”.
Wciąż siedziałam cicho. Bo Filip był zakochany, bo dzieci nie chciałam w to mieszać, bo jeszcze miałam nadzieję, że z wiekiem jej przejdzie. Aż pewnego dnia, siedząc wieczorem przy herbacie, uświadomiłam sobie coś prostego i bolesnego: nie przejdzie. Ona mnie nie szanuje, bo myśli, że nie musi. Bo wie, że nigdy nie postawiłam granic. Tego wieczoru podjęłam decyzję. Cicho, bez świadków. Że jeśli kiedyś los da mi szansę, nie zawaham się.
Nie mogłam zmarnować szansy
Wszystko zaczęło się niewinnie. Filip przyszedł sam, co już samo w sobie było podejrzane. Bez niej, bez dzieci, bez pośpiechu. Usiadł w kuchni, jak za dawnych lat, i spojrzał na mnie tak, jakby znowu miał piętnaście lat i zbił szybę u sąsiadki.
– Mamo, mam do ciebie sprawę – zaczął i napił się herbaty. – Potrzebuję pomocy.
Okazało się, że ona wpadła na kolejny „genialny” pomysł – chcą kupić większe mieszkanie. Ich wymarzone „M” kosztuje jednak więcej, niż dostali z banku. Brakuje im kilkudziesięciu tysięcy. Wpadli więc na pomysł, żeby sprzedać moją działkę. Tę, którą zapisał mi mój tata, i którą przez całe życie pielęgnowałam. Nie uprawiałam tam już warzyw, ale ziemia była moja. Mój spokój, moje miejsce.
– Tylko przepisz ją na mnie, mamo. To formalność. Wszystko załatwię – mówił łagodnie. – Zależy nam.
Nie powiedziałam od razu „nie”. Uśmiechnęłam się, podałam ciasto, zapytałam o dzieci. A w głowie miałam jedną myśl: to jest właśnie ta chwila. Następnego dnia umówiłam się z notariuszem. Nie po to, by przepisać działkę na syna. Po to, by zabezpieczyć ją na wypadek, gdyby coś mi się stało. I żeby to nie Filip ani jego żona ją dostali – tylko moje wnuki. Dzieci, które niczemu nie były winne.
O wszystkim powiedziałam im tydzień później, patrząc im prosto w oczy.
– Działka zostaje w rodzinie, ale nie w waszych rękach.
Widziałam, jak zbielał. I wiedziałam, że to dopiero początek.
Czas na moją zemstę
Nie podnosiłam głosu. Nie płakałam. Siedziałam przy stole i spokojnie patrzyłam, jak Filip próbuje przetrawić to, co właśnie usłyszał. Że działka, którą miał już w głowie przekształconą na złotówki, została zapisana moim wnukom – z klauzulą, że nikt poza nimi nie może jej sprzedać.
– Mamo, ale przecież... ja jestem twoim synem! – zająknął się.
– Wiem. I dlatego to robię – odpowiedziałam. – Nie chcę, żeby twoja żona rozporządzała moim życiem, moją własnością i moim wysiłkiem. Bo przez dziesięć lat patrzyłam, jak na mnie pluje, a ty udawałeś, że pada deszcz.
Tego dnia wyszli jak zbite psy. A trzy dni później do drzwi zapukała ona. Bez dzieci. W płaszczu, z miną, jakby wreszcie zrozumiała, że nie jestem staruszką od ciasta i opowieści, tylko kobietą, która zna swoją wartość.
– Może byśmy porozmawiały? – zapytała, wciskając się do przedpokoju. – Źle zaczęłyśmy, ale...
– Dziesięć lat to nie jest „zły początek” – przerwałam jej. – To cały rozdział. I ja właśnie napisałam zakończenie.
– Przecież to tylko działka! – syknęła.
– Dla ciebie może. Dla mnie to pamięć po ojcu, po mężu, po pracy moich rąk. I właśnie pokazałam ci, że nie jestem tą, z którą można pogrywać.
Wyszła szybciej, niż przyszła. Od tamtej pory, kiedy się widzimy, mówi do mnie „pani Zosiu”. Oferuje pomoc przy zakupach. Przynosi dzieci pod sam próg, a nie każe im „lecieć do babci”. A ja? Wreszcie czuję się jak matka i babcia z szacunkiem, na jaki zasługuję.
Teraz role się odwróciły
Nie musiałam się mścić, nie musiałam krzyczeć ani wywoływać afer. Wystarczyło raz, ale zdecydowanie, postawić granicę. Pokazać, że mam godność i siłę, choć długo siedziałam cicho. To była najcichsza, a zarazem najgłośniejsza odpowiedź, jaką mogłam im dać. Po tej sprawie nasza relacja się zmieniła. Nie stałyśmy się przyjaciółkami – i nie chcę tego. Zbyt dużo upokorzenia musiałam przełknąć. Teraz, gdy się spotykamy, moja synowa nie odzywa się tonem protekcjonalnym. Nie wchodzi bez pukania do mojej kuchni, nie przestawia moich rzeczy. Mówi „dzień dobry” i „dziękuję”. Patrzy mi w oczy.
Filip też się zmienił. Chyba zrozumiał, jak bardzo mnie zawiódł przez te lata. Zaczął dzwonić bez jej wiedzy. Zaprasza mnie na spacery z wnukami. Na imieniny przyszedł sam, z bukietem, jak kiedyś, gdy był jeszcze chłopcem. Nie, nie zrobiłam tego dla pieniędzy. Działka została zapisana wnukom nie po to, by ich skłócić z rodzicami, ale po to, by w rodzinie ktoś wreszcie uszanował moje wartości. Moje życie, mój trud, moją obecność.
Nie żałuję ani jednej decyzji. Czasem trzeba po prostu przestać być miłą, żeby zacząć być zauważaną. I dziś, gdy odbieram telefon, a moja synowa mówi do mnie:
– Dzień dobry, pani Zosiu, jak się pani czuje? – tylko się uśmiecham.
Ona dobrze wie, że już nigdy mnie nie zlekceważy.
Zofia, 66 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa oczernia mnie przed dziećmi, udając wrażliwą babcię. Nie musimy się tolerować, ale na to już nie pozwolę”
- „Gdy rodzice sprzedali dom, liczyłam, że i mi coś skapnie. Uznali jednak, że mam radzić sobie sama”
- „W mojej pracy harowałam za dwoje, a nikt tego nie doceniał. Patrzyłam, jak innych klepią po plecach za moje wysiłki”

