Reklama

Z sąsiadką przez lata żyłyśmy dobrze. Nie jakoś bardzo serdecznie, ale poprawnie – ot, zamienić słowo na klatce, pożyczyć cukier, ponarzekać wspólnie na windy. Dlatego, gdy któregoś dnia zapytała mnie o przepis na chleb, od razu powiedziałam, że jej dam zakwas. Nie ma to, jak prawdziwy, domowy, sprawdzony – sama piekłam na nim od dawna. Słoik zaniosłam jej jeszcze tego samego dnia. Ucieszyła się, to było widać. I ja też się cieszyłam, choć pewien mały, zupełnie nieistotny szczegół umknął mi w tej całej sąsiedzkiej uprzejmości. Ot, drobiazg. Nic, co – wydawałoby się – mogłoby wywołać cichą wojnę na klatce schodowej.

Coś mnie tknęło

– To prawda, że pieczesz sama chleb? – zapytała sąsiadka, opierając się o framugę drzwi, gdy wracałam z zakupami.

– Pewnie! Od lat. Najlepszy wychodzi mi żytni. Taki z chrupiącą skórką, co pachnie w całym mieszkaniu – uśmiechnęłam się, bo lubię, jak ludzie doceniają rzeczy, które robię.

– A zakwas? Też sama robisz?

– Tak, chcesz, to dam ci trochę swojego. Używam go od lat.

– Serio? Byłoby super! – oczy jej rozbłysły jak u dziecka, które dostało obiecaną zabawkę.

Kwadrans później stałam u niej w kuchni, trzymając słoik z gęstą, pachnącą masą.

– No i co teraz? – zapytała, patrząc na zawartość z niepewnością.

– Zrób ciasto na chleb wieczorem, rano upieczesz. Zrobisz raz i przepadniesz – powiedziałam z uśmiechem.

– A jaki przepis?

– Weź dwie szklanki mąki, szklankę wody i kilka łyżek tego zakwasu. Wymieszaj, dodaj sól, co chcesz – pestki, siemię, co tam lubisz.

 I to wszystko?

– W zasadzie tak.

Zostawiłam ją podekscytowaną, a przez kilka dni nie myślałam o tej rozmowie. Do czasu. Kilka dni później natknęłam się na nią przy śmietniku. Spojrzała na mnie tak, jakbym jej kota przejechała.

– Coś nie tak? – zapytałam, marszcząc brwi.

– Ten twój zakwas. Myślałam, że jest „do użytku”, a on po kilku dniach był do wyrzucenia.

– Ojej... – wydusiłam. I wtedy mnie tknęło. O matko. Przecież ja jej nie powiedziałam.

Była na mnie wściekła

– Nie powiedziałaś, że to coś trzeba karmić! – syknęła, ściskając plastikowy worek z odpadkami.

– No… bo myślałam, że wiesz – bąknęłam, zbita z tropu. – W sensie… każdy zakwas trzeba co jakiś czas…

– A ja co, piekarz zawodowy? – przerwała mi, a jej brwi uniosły się jak skrzydła czapli w locie. – Myślałam, że jak coś dajesz, to dajesz gotowe, nie jakieś półprodukty do hodowania!

– No przepraszam… – powiedziałam.

– Dzień po tym, jak go dostałam, wyglądał jeszcze normalnie. Ale potem zaczął bulgotać, pryskać i śmierdzieć jakby ktoś zdechłego jeża włożył do słoika. Dzieci myślały, że eksperyment robię! – syczała.

– To był bardzo dobry zakwas… – próbowałam się bronić. – Tylko jak się nie karmi, to...

– A jak się karmi? – parsknęła z ironią. – Zupką jak bobasa?

– Mąką i wodą. Tyle. Rano albo wieczorem. Taka łyżka stołowa raz na jakiś czas.

– To może trzeba było to od razu powiedzieć? – spojrzała na mnie z góry, choć była przynajmniej dziesięć centymetrów niższa. – Bo teraz czuję się, jakbym od ciebie kota w worku dostała.

– Ale przecież… to tylko zakwas…

– A no właśnie. „Tylko” zakwas. A przez ten „tylko” mój dom śmierdział przez dwa dni jak piwnica w starym bloku.

Odstawiła worek na ziemię i zatrzasnęła pokrywę śmietnika z takim impetem, jakby chciała zamknąć temat raz na zawsze.

Wyciągnęłam rękę na zgodę

Po tamtej rozmowie sąsiadka udawała, że mnie nie zna. Mijałyśmy się na klatce, a ona patrzyła gdzieś ponad moim ramieniem, jakby nagle na ścianie ktoś namalował fresk z Kaplicy Sykstyńskiej. Irytowało mnie to. Bo przecież nie zrobiłam tego specjalnie. W piątek wieczorem, kiedy wracałam z warzywniaka, zobaczyłam, że drzwi do jej mieszkania są uchylone. Na progu leżał ten sam słoik, w którym dałam jej zakwas – pusty, z osadem na ściankach, jakby przeżył apokalipsę. Zadzwoniłam dzwonkiem. Raz.

– Nie ma mnie – krzyknęła z głębi mieszkania.

– Wiem, że jesteś – odpowiedziałam cierpko. – Przyszłam z odsieczą.

– Z czym?

– Z drugim słoikiem zakwasu. Tym razem z instrukcją.

Drzwi otworzyły się niepewnie. Stała w dresie, z włosami spiętymi byle jak.

 Drugi raz nie wchodzę w to bagno – mruknęła.

– Nie bagno, tylko fermentacja – poprawiłam ją. – To jak z ludźmi. Jak się nie dba, to dziczeją.

Popatrzyła na mnie jak na kogoś, kto właśnie porównał relacje sąsiedzkie do zupy ogórkowej.

– Nie przyszłam się kłócić. Pomyślałam, że może dam ci drugą szansę. Znaczy... zakwasowi.

– A on się nie mści? – uniosła brew. – Nie wybuchnie, nie zacznie pełzać po blacie?

– Nie, jeśli go pokochasz.

Parsknęła. I to był pierwszy raz od tygodnia, kiedy usłyszałam w jej głosie coś innego niż wyrzut.

– No dobra – westchnęła. – Ale ty go dokarmiasz w poniedziałki.

– Zgoda.

Podałam jej słoik.

Zachichotałyśmy obie

W poniedziałek zapukała do moich drzwi. W jednej ręce trzymała słoik, w drugiej notatnik z pytaniami wypisanymi jak do egzaminu.

– To teraz to dokarmianie. Pokaż mi krok po kroku, bo nie chcę znów mieć w kuchni demolki – mruknęła, wchodząc bez zaproszenia.

– Spokojnie, to tylko zakwas. A właściwie to już twój zakwas – poprawiłam ją.

– Mój? Oj, nie czuj się taka hojna. Na razie to nasze wspólne dziecko.

Zaniosłam słoik do kuchni. Otworzyłam go, zamieszałam i wskazałam mąkę stojącą na blacie.

– Tu masz żytnią. Dodajesz łyżkę. Potem wodę – mniej więcej tyle samo. Mieszasz i zostawiasz pod przykryciem, ale nie zakręcaj. On musi oddychać.

– Oddychać? – spojrzała na mnie podejrzliwie. – A może ja też powinnam z nim pogadać?

– Nie zaszkodzi. Zakwas lubi dobrą energię.

– To niech lepiej nie słyszy, co o nim myślę.

Zachichotałyśmy obie, co było nowością.

– A co potem? Jak długo trzeba go trzymać?

– Minimum kilka godzin. Możesz zostawić na noc. Rano robisz ciasto. To już ten etap, gdzie można się poczuć jak wiedźma z kotłem.

– No pięknie. Czyli pieczenie chleba to rodzaj magii?

– A jakże. Tylko bez miotły – mrugnęłam.

Spojrzała na słoik z lekko zmrużonymi oczami.

– Wygląda niepozornie.

– Tak jak niektóre sąsiadki.

– No wiesz…?

– Żartuję – poklepałam ją po ramieniu.

Wyjaśniłam jej wszystko

Tydzień później stanęła pod moimi drzwiami z czymś, co przypominało bochenek chleba… przynajmniej w teorii.

– Nie śmiej się – uprzedziła mnie, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. – To miał być chleb. Żytni. Według twojego przepisu.

– Okej – powiedziałam ostrożnie, przyglądając się wypiekowi. – Wygląda trochę jak meteoryt, ale... pachnie cudnie.

– Nie wiem, co zrobiłam źle. Skórka twarda jak skorupa żółwia, środek jakby niedopieczony. Ale zakwas się ruszał jak szalony.

– Pokaż, jak wyrabiałaś ciasto – poprosiłam.

Przy kuchennym stole zademonstrowała mi ruchy, które bardziej przypominały walkę z betonem niż wyrabianie chleba.

– No nie dziwię się, że bochenek wygląda, jakby przeszedł przez pole bitwy – zaśmiałam się. – Za mało wody, za dużo stresu.

– Naprawdę? – spojrzała na mnie poważnie.

– Pieczenie to nie tylko technika. To też trochę zaufania. Do siebie, do zakwasu, do tego, że z mąki, wody i cierpliwości coś dobrego się urodzi.

– Filozofka się znalazła – mruknęła, ale bez złości. – Czyli co? Mam próbować dalej?

– Zdecydowanie. Jednak tym razem zrobimy to razem.

– Co?

– Upieczemy chleb. Dzisiaj wieczorem. Twój zakwas, moja mąka, nasz przepis. Zobaczymy, czy dwie kobiety i jeden słoik mogą stworzyć coś jadalnego.

Patrzyła na mnie przez moment, po czym się uśmiechnęła.

– No dobra. Jak znowu wyjdzie mi cegła, to robisz mi kolację.

– Umowa stoi.

Przestała się na mnie dąsać

Chleb wyszedł cudowny. Chrupiący, pachnący, z lekko kwaśnym miąższem i złotą skórką, którą z dumą przecięłyśmy razem. Oczy sąsiadki się zaszkliły, ale udawała, że to przez gorąco z piekarnika. Ja też nie komentowałam.

– Naprawdę to zrobiłam? – spytała, trzymając kromkę jak relikwię.

– Zrobiłyśmy – poprawiłam. – Ale zakwas był twój.

 A ja chciałam go wyrzucić… – pokręciła głową z niedowierzaniem.

– W sumie wyrzuciłaś. Pierwszy.

– Teraz nie dam rady. Nazwałam go Stefan.

– Stefan?

– No co, trzeba mu było dać imię. Żeby się bardziej starał.

Parsknęłam śmiechem. Ona też. I wtedy jakoś tak… przestałyśmy się dąsać. To znaczy – ona przestała, ja nigdy nie zaczęłam. Od tamtej pory czasem pieczemy razem. A czasem po prostu wpadamy do siebie z kromką i masłem, żeby podzielić się efektem. Nie jest między nami sielankowo. Dalej czasem mruknie coś pod nosem, a ja przewrócę oczami. Jednak już się nie omijamy na schodach. Kilka dni temu zostawiła pod moimi drzwiami kartkę: „Stefan się rozszalał. Mam dwa słoiki – chcesz?” I dodała uśmiechniętą buźkę. Odpisałam: „Jasne. Mam świeżą mąkę. Przyjdź wieczorem”. Bo wbrew pozorom, czasem jedna łyżka mąki może zamieszać w relacjach więcej, niż się człowiek spodziewa. A może też coś zakwasić na dobre. I to całkiem smacznie.

Izabella, 66 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama