Reklama

Macierzyństwo to taka dziwna rzecz. Człowiek myśli, że już się na wszystkim poznał, że dzieci wyrosły, usamodzielniły się, mają własne życie… A potem przychodzi moment, który podważa wszystko, co dotąd uważałam za pewne. I choć mam już swoje lata, wciąż łapię się na tym, że serce matki nie wie, co to rozsądek. Bo jak nie pomóc własnemu dziecku, kiedy siedzi naprzeciwko, oczy ma czerwone od płaczu, a głos drży tak, że trudno go słuchać? Jak nie wyciągnąć ręki, gdy prosi o pomoc. Zawsze znajdowałam dla niej wytłumaczenie. Zawsze. Tylko że czasem pomoc, która miała coś naprawić, nie przynosiła ulgi.

Wtedy nie wiedziałam, że gest dobrej woli sprawi, że poznam nieprzyjemną prawdę, o której wolałabym nigdy się nie dowiedzieć.

Spojrzała na mnie błagalnie

– Mamo… mogę na chwilę? – córka zapytała cicho, jakby nie była pewna, czy może mi przerywać.

Właśnie odlewałam rosół, ale kiedy usłyszałam jej głos, od razu postawiłam garnek na kuchence.

– Co się stało?

Usiadła przy stole. Ramiona miała skulone, jakby ją przygniotło coś ciężkiego. W palcach obracała paczkę chusteczek, jakby nie mogła się zdecydować, czy płakać, czy udawać, że wszystko jest w porządku.

– Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale ja naprawdę nie wiem, co mam robić. Już nie daję rady – wyszeptała, a głos jej się załamał.

Podeszłam i usiadłam obok. Spojrzała na mnie błagalnie, oczami pełnymi łez. Dawno jej takiej nie widziałam. Zawsze silna, wygadana, zadziorna. A tu nagle – jak dziecko.

– Co się stało? Spokojnie, opowiedz po kolei.

Wszystko się sypie. Rachunki, czynsz, telefon mi odcięli… Nie ogarniam. Myślałam, że jakoś się odbiję, ale nie daję rady. Mamo, ja… Ja się boję – i wtedy się rozpłakała.

Objęłam ją ramieniem, choć w środku coś mnie ukuło. Już raz jej pomagałam. I drugi. Ale wtedy nic nie powiedziałam. Bo przecież „to córka”.

Ile ci brakuje?

– Nie wiem… może z tysiąc pięćset. Może dwa. Ja ci oddam, mamo. Obiecuję. Tylko teraz… teraz nie mam nikogo, do kogo mogłabym pójść.

Pokiwałam głową i wstałam bez słowa. Z szafy w sypialni wyjęłam kopertę. Ostatnie odłożone pieniądze. Wróciłam do kuchni.

– Masz. Tylko zrób z nimi coś mądrego.

Uśmiechnęła się przez łzy.

– Dziękuję. Jesteś najlepsza.

Serce mi stanęło

Minęły dwa dni. Odkąd wręczyłam jej kopertę, nie zadzwoniła ani razu. W sumie to się nie dziwiłam – pewnie biegała, załatwiała, płaciła zaległości. Tak przynajmniej sobie tłumaczyłam. Aż do popołudnia, gdy weszłam przypadkiem na jej profil w internecie. Zdjęcie z salonu kosmetycznego. Ujęcie dłoni z perfekcyjnie zrobionym manicure. Serce mi stanęło.

– Boże Święty… – szepnęłam do siebie.

Zdjęcie było z dzisiaj. W tym samym czasie, kiedy ja piekłam pasztet i zastanawiałam się, czy wystarczy mi na leki. Zadzwoniłam. Odbierała dopiero po czwartym sygnale.

– Hej, mamo. Wszystko dobrze?

– Wszystko dobrze? – powtórzyłam wolno. – Czy ja dobrze widzę? Ty… byłaś dzisiaj u kosmetyczki?

– No… tak. Czemu pytasz?

– Bo dwa dni temu dałam ci pieniądze na rachunki, nie na paznokcie! – głos mi się podniósł mimo woli.

– Mamo, nie przesadzaj. To tylko hybrydy. Siedem dych. Musiałam się jakoś ogarnąć, bo się psychicznie rozsypuję!

– Myślisz, że pieniądze rosną na drzewach?

– Przestań, błagam. Chcesz mi wyliczać każdy grosz?

– Nie, chcę tylko wiedzieć, czy chociaż część z tego, co ci dałam, poszła na to, co mówiłaś.

Nie muszę się tłumaczyć. Przecież mówiłam, że oddam. Chyba mam prawo poczuć się kobieco!

Zaniemówiłam.

– Nie wiem już, jak mam do ciebie mówić – wyszeptałam i się rozłączyłam.

Poczułam się jak frajerka

Noc była ciężka. Przewracałam się z boku na bok, ściskając róg poduszki. Nie chodziło nawet o te pieniądze. Chodziło o to, że poczułam się… jak frajerka. Że znów dałam się podejść, znów uwierzyłam w łzy, które może nawet nie były prawdziwe. Rano wypiłam zimną herbatę i poszłam na spacer. Musiałam się przewietrzyć, ochłonąć. I wtedy, na rogu ulicy, zobaczyłam córkę. Stała z koleżanką, śmiały się, pokazywały sobie coś w telefonie.

– Marta! – zawołałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Odwróciła się speszona. Koleżanka natychmiast się oddaliła.

– Mamo… nie sądziłam, że… – zaczęła.

– Nie sądziłaś, że cię zobaczę, tak? Cała na błysk, z nową torebką i fryzurą za stówkę?

Nie rób scen, proszę. Ludzie patrzą…

– A co mnie obchodzą ludzie?! Ty mnie powinnaś obchodzić! A dokładniej – twoje sumienie. Powiedz mi jedno: czy ty naprawdę nie widzisz w tym nic złego?

– Mamo, naprawdę miałam dość. Wiesz, co to znaczy żyć w ciągłym stresie? Wiem, że ci trudno zrozumieć…

– Trudno? Po śmierci ojca twojego codziennie robiłam nadgodziny w zakładzie! Nie miałam czasu nawet na herbatę, nie mówiąc o paznokciach!

– Ale to inne czasy. Teraz ludzie inaczej żyją. Nie możesz mnie oceniać twoją miarą!

– To może mnie też nie oceniaj, jak któregoś dnia nie będę miała na lekarstwa, bo ci dałam, co miałam…

Popatrzyła na mnie. I pierwszy raz nie miała gotowej odpowiedzi.

Zawiodłam się na niej

Wróciłam do domu jak w transie. Usiadłam przy stole, patrzyłam na obrus i próbowałam zrozumieć, gdzie popełniłam błąd. Bo to musiał być mój błąd, prawda? Źle ją wychowałam. Za dużo dawałam. Za mało wymagałam. Po południu zadzwoniła.

– Mamo, przepraszam. Możemy pogadać?

Nie odpowiedziałam od razu.

– Czego chcesz?

– Chcę… naprawić to. Przemyślałam sobie wszystko. Przegięłam, wiem. Tylko proszę cię, nie zamykaj się teraz na mnie. Bo jak ty się odwrócisz, to już naprawdę nie mam nikogo.

– Nie zostawię. Tylko że czasem... nie wiem, czy ty mnie w ogóle słuchasz. Już nie mam siły cię ciągle ratować.

– Mamo… – głos jej zadrżał – naprawdę nie chciałam cię skrzywdzić. Ale czuję się taka... samotna. Nic mi nie wychodzi. Praca, związki, życie. Jak dostałam te pieniądze, to chciałam poczuć się choć przez chwilę normalnie. Jak dziewczyna, która ma wszystko pod kontrolą. Głupio wyszło, wiem. Ale to nie było tak, że się śmiałam z ciebie. Przysięgam.

Zamilkłam. A potem westchnęłam ciężko.

– Ja nie chcę, żebyś była idealna. Chcę, żebyś była uczciwa. I żebyś pamiętała, że ktoś, kto cię kocha, nie jest skarbonką.

Oddam ci wszystko. Co do grosza. Nawet jeśli zajmie mi to pół roku.

– To nie chodzi o pieniądze.

– Wiem. Ale chcę, żebyś uwierzyła, że się staram.

Spojrzała na mnie z boku

Marta przyszła do mnie tydzień później. Bez makijażu, w spranej bluzie. Weszła cicho, jakby się bała, że ją wyrzucę. Zamiast słów – podała mi kopertę.

– To… na razie czterysta. Resztę będę ci przynosić w ratach. Słowo.

Wzięłam kopertę do ręki. Była ciepła – chyba mocno ją ściskała po drodze.

– Dziękuję – powiedziałam cicho. – Ale wiesz, że nie o to chodzi.

Usiadła naprzeciwko. Popatrzyła na mnie. Nie było w tym spojrzeniu żadnej pozy. Tylko zmęczenie. I coś jeszcze – może wstyd?

– Zrozumiałam jedno, mamo. Że czasem myślałam, że skoro jesteś zawsze, to możesz być zawsze. I że nie muszę się starać, żebyś mnie kochała.

– Bo nie musisz. Ja cię kocham. Ale… kochać to nie znaczy zawsze wszystko wybaczać bez słowa.

– Wiem. I teraz mi głupio. Bo jak pomyślę, że mogłaś iść do apteki z pustym portfelem, a ja siedziałam w salonie z lampą nad rękami…

Zamilkła. Ja też. W tej ciszy było więcej niż w całym naszym poprzednim tygodniu.

– Może zrobimy kawy? – zapytałam, wstając.

– A może ci pomogę? – odparła i pierwszy raz od dawna się uśmiechnęła.

Kiedy nalewałyśmy wodę do czajnika, zapytałam:

Jak to się stało, że tak się pogubiłaś?

Spojrzała na mnie z boku.

– Sama nie wiem, mamo. Może od tego, że za bardzo chciałam udawać, że wszystko jest okej. Nawet przed samą sobą.

Byłam z niej dumna

Dni wracały do normy, chociaż między nami coś się zmieniło. Jakby ten rozdział zostawił rysę, której nie dało się już spolerować. Nie złościłam się. Ale też nie byłam już naiwną matką. Nauczyłam się ostrożności – wobec niej i wobec własnego serca. Któregoś dnia zadzwoniła wieczorem.

– Mamo, jesteś?

– Jestem. Co się dzieje?

Nic się nie dzieje. Po prostu… chciałam pogadać.

– No to mów.

Zamilkła na chwilę.

– Tak sobie myślałam… że może chcesz jutro wyjść gdzieś na spacer? Pójdziemy na lody?

Zaskoczyła mnie. Nie pytała o pieniądze. Nie mówiła o problemach. Po prostu – chciała być.

– A co, już nie wstyd chodzić z matką po mieście?

– Wstyd. Ale tylko jak głośno chrupiesz wafelka – odparła i zaśmiałyśmy się razem.

Było w tym coś dziwnie kojącego. Bo choć nie zapomniałam, nie trzymałam w sobie złości. Wybaczenie nie przyszło od razu. Ale przyszło.

– To, o której jutro?

– Może po czternastej? Wezmę dzień wolny. Chciałabym po prostu... pobyć. Bez żadnego „muszę”.

– Dobrze, Martusiu. To do jutra.

Odłożyłam słuchawkę i spojrzałam na kuchenny zegar.

Bożena, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama