Reklama

Zawsze stałem w cieniu innych, trzymałem się z boku. Byłem kimś, kogo się zaprasza, gdy ktoś inny wypadnie. Albo się go nie zaprasza wcale, ale dobrze, żeby był pod telefonem, „w razie czego”. W tym roku miało być inaczej. Po raz pierwszy od dawna zaplanowałem święta w górach. Bez rodziny, bez stołu, przy którym ciotki pytają, czemu wciąż jestem kawalerem. Bez tłumaczenia się, dlaczego nadal jestem sam. Zarezerwowałem miejsce w pensjonacie w Białce Tatrzańskiej. Miało być aktywnie, zimowo, wesoło – w większym gronie. Miało być... No właśnie.

Zwróciłem na nią uwagę

– Stary, muszę odwołać, sorry, brat z Niemiec przyleciał, w ostatniej chwili – napisał Szymon.

– Nie dam rady, dzieciaki się pochorowały, może w przyszłym roku – rzuciła Anka.

Kamil w ogóle nie odpisał. Nawet nie udawał, że mu przykro. I tak zostałem sam. Ale nie odwołałem wyjazdu. Święta w górach, w teorii brzmiało super. Widziałem siebie siedzącego z książką przy kominku, w tle mrugają lampki, a na stole kubek grzańca. Ale prawda była taka, że ten kominek cuchnął dymem, a w kubku była tylko rozpuszczalna herbata z dozownika.

Spacerowałem po pustym szlaku. Tylko ślady butów w śniegu świadczyły o tym, że ktoś tędy niedawno szedł. Może jakaś para. A może ktoś samotny jak ja. Wiatr cicho szumiał w świerkach. Niósł ze sobą echo śmiechu z innego pensjonatu, gdzie ktoś bawił się lepiej niż ja.

Pensjonat „Jagoda” był stary, ale czysty, obsługa była miła. W jadalni pachniało bigosem. Zająłem stolik przy oknie. Lubiłem patrzeć, jak świat znika we mgle. Wpatrywałem się w biel, gdy kątem oka zauważyłem ją. Siedziała sama, kilka stolików dalej. Ciemne włosy, książka w rękach, okulary na czubku nosa. Nie wyglądała na turystkę. Raczej jakby tu przyjechała… żeby uciec? Milczała. I to milczenie było znajome. Nasze spojrzenia się spotkały. Skinąłem głową, a ona odpowiedziała tak samo.

Nie wiedziałem jeszcze, jak ma na imię. Ale coś w niej przykuło moją uwagę. Może ta cisza wokół niej. Może ten spokój. A może fakt, że też była sama. Jakbyśmy oboje zostali odrzuceni przez innych i trafili tu przypadkiem. A może to wcale nie był przypadek?

Wydawała się wyjątkowa

Widziałem ją codziennie. Rano siedziała przy tym samym stole, najbliżej okna, z plecakiem przewieszonym przez krzesło. Zawsze miała tę samą minę – skupioną, jakby rozwiązywała w głowie jakieś równanie, którego nikt poza nią nie znał. Nigdy się nie spieszyła. Kroiła bułkę powoli, z namysłem, jakby każdy gest miał znaczenie. Czytała. A może tylko udawała, że czyta. Kilka razy zauważyłem, że przewraca stronę, nie patrząc nawet na tekst.

Mijałem ją w korytarzu, w holu przy recepcji, raz nawet pod drzwiami łazienki. Kiedy nasze spojrzenia się spotykały, odpowiadała krótkim, nieco zamyślonym „dzień dobry”. Odpowiadałem tym samym i na tym się kończyło. W stołówce było gwarno, ale jakimś cudem przy moim stole panowała cisza. Nikt się nie dosiadał, a ja nie próbowałem nikogo zagadywać. Obsługa, choć życzliwa, trzymała się z daleka. Raz tylko kelnerka spytała:

– Sam pan dzisiaj?

Skinąłem głową i rzuciłem cicho:

– Jak zwykle.

Uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała. Zajmowałem to samo miejsce co każdego ranka. Z widokiem na okno, z którego widać było tylko białe połacie. Śnieg padał ciężki i lepki, drzewa zgięte pod jego ciężarem wyglądały jakby chciały się skulić przed zimnem. W tej ciszy coś się zmieniało. Zaczynałem się zastanawiać, kim ona jest. Czego tu szuka. Dlaczego przyjechała sama. Takie pytania nasuwały się same, bo jej obecność wydawała mi się wyjątkowa.

Była jakaś inna i nie chodziło tylko o wygląd. W niej było coś znajomego, coś, co sam w sobie odnajdywałem każdego dnia. Pewnego dnia stanąłem z tacą obok jej stolika. Było jedno wolne miejsce.

– Można?

Podniosła wzrok. Oczy miała ciemne i zmęczone. Skinęła głową, nie mówiąc nic. Usiadłem naprzeciwko niej i przez chwilę udawałem, że skupiam się na śniadaniu. Kątem oka zauważyłem, że znowu trzymała tę samą książkę, lecz nie przewróciła ani jednej strony. Nie odezwała się ani słowem, ja też nie próbowałem. Zjedliśmy w milczeniu, ale to nie było niezręczne. To było... przyjemne. Tego dnia nie rozmawialiśmy. Ale coś się zmieniło.

Znaleźliśm sie blisko siebie

Nie miałem zamiaru brać udziału w kuligu. Wydawało mi się to zbyt… spontaniczne. Organizator chodził po stołówce, zaczepiał, namawiał, rzucał nazwiska, że inni się już zapisali. Chciałem odmówić i wrócić do pokoju, ale gdy wymienił jej imię – podniosłem wzrok.

– Kto? – zapytałem zbyt szybko.

– Agnieszka. Ta z pokoju 11. Zapisana.

Nie byłem pewien, czy to właśnie ona. Nigdy wcześniej nie słyszałem jej imienia. Zgłosiłem się odruchowo. Nawet nie z przekonania. Chyba tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie.

Wieczorem stanąłem pod pensjonatem w grubej kurtce. Sanie już czekały przygotowane. Grupa dzieliła się na tych, którzy przyszli po śmiech i zdjęcia, i tych, którzy jak ja – stali trochę z boku, z rękami głęboko w kieszeniach.

Zauważyłem ją od razu. Miała na sobie granatową kurtkę, czapkę z pomponem, rękawice z jednym palcem. Stała w ciszy, lekko oddalona od grupy, jakby czekała, aż ktoś ją zawoła, choć nikogo nie miała obok. Kiedy przyszedł czas na zajmowanie miejsc, organizator wskazał drugie sanie, mówiąc:

– Ty do tych, a pan… może tutaj? – kiwnął w stronę pierwszych.

Zanim zdążyłem podejść, mężczyzna z dzieckiem wskoczył na wolne miejsce. Przesunęli mnie dalej. Traf chciał, że usiadłem tuż obok niej. Zerknęła na mnie i powiedziała:

– Dobrze, że pan przyszedł. Nie chciałam być sama.

Uśmiechnąłem się niepewnie. Pierwszy raz usłyszałem jej głos. Cichy, spokojny, trochę chropowaty, jakby rzadko używany.

– Romek – powiedziałem, podając jej dłoń.

– Agnieszka.

Sanie ruszyły. Dzwonki dźwięczały, śnieg skrzypiał. Ludzie śmiali się za nami. Ktoś puścił muzykę z telefonu. Jechaliśmy cicho, obok siebie, blisko, ale bez słów.

Między nami zaiskrzyło

– Myślałem, że tylko ja uciekłem od świąt – powiedziałem po dłuższej chwili.

Spojrzała na mnie, nie odpowiadała od razu. W końcu wzruszyła ramionami.

– Czasem trzeba. A czasem… nikt nie zaprasza.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. To było proste zdanie, ale usłyszałem w nim więcej, niż chciałem. Może dlatego sam się odezwałem:

– Mieliśmy przyjechać całą grupą, ale wszyscy się wykruszyli. Zostałem sam z rezerwacją, a teraz proszę, biorę udział w kuligu.

Zaśmiała się cicho, pierwszy raz. I pierwszy raz poczułem, że między nami iskrzy.

– Często pan tak ucieka? – zapytała po chwili.

– Romek. Bez „pan”.

– Dobrze, Romek. A ty... często tak uciekasz?

Zawahałem się. Chciałem coś powiedzieć o wolności, samotności, świeżym powietrzu. Ale wyszło inaczej.

– Czasem człowiek wyjeżdża, żeby nikt nie zauważył, że został sam.

Zamilkła. Przez chwilę bałem się, że powiedziałem za dużo. Ale potem skinęła głową, jakby rozumiała dokładnie. Do końca kuligu rozmawialiśmy o bzdurach. O śniegu, koniach, o tym, że herbata z termosu zawsze parzy w język. Ale coś się zmieniło. Czułem to, kiedy schodziliśmy z sań. Powiedziała wtedy:

– Dziękuję za towarzystwo, Romek.

– Dziękuję.

Zniknęła w korytarzu pensjonatu, nie odwracając się. A ja jeszcze przez chwilę stałem pod drzwiami, jakby ten moment miał mi coś powiedzieć.

Nie chciałem tego kończyć

Następnego dnia spotkaliśmy się w stołówce. Nie siadłem od razu obok niej. Przeszedłem z tacą obok jej stolika, jakby przypadkiem. Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się delikatnie. Skinąłem głową i usiadłem dwa stoliki dalej. Jadłem wolniej niż zwykle. Po chwili usłyszałem jej głos:

– Romek?

Podniosłem wzrok. Trzymała w dłoni swój kubek.

Usiądź ze mną. Chyba nie mamy się już czego wstydzić.

Nie odpowiedziałem nic, tylko przesunąłem krzesło i usiadłem naprzeciwko niej. Później jakoś samo się ułożyło. Spotykaliśmy się w holu, siadaliśmy z herbatą przy kominku. Wychodziliśmy razem na spacery. Początkowo krótko, potem coraz dalej, aż któregoś wieczoru przeszliśmy przez cały las aż do małej, zamarzniętej rzeczki. Cisza między nami nie ciążyła.

Agnieszka opowiadała mało, ale słuchała uważnie. W jej milczeniu było coś łagodnego, nieobciążającego. Wiedziała, kiedy nic nie mówić, a kiedy zadać jedno krótkie pytanie, które zostawało na długo.

– A ty? Dlaczego jesteś tu sama? – zapytałem raz wieczorem.

– Bo nie jestem już z nikim – odpowiedziała bez żalu, ale też bez ciepła. – Rozstaliśmy się w sierpniu. Cicho, bez scen. Po prostu zgasło.

Zamilkłem. Nie chciałem zadawać więcej pytań. Siedzieliśmy obok siebie na kanapie, wpatrując się w okno, za którym nie działo się zupełnie nic. Śnieg już nie padał, tylko zawisał nad drzewami jak zbyt gęste powietrze. Innego wieczoru powiedziała:

– Człowiek myśli, że z kimś coś buduje. Że jest już po wszystkim, po tym całym szukaniu, lękach, niedopasowaniach. A potem się budzi i wie, że od miesięcy nie spojrzeli sobie w oczy.

– Rozumiem – powiedziałem tylko.

– Tak? – spojrzała na mnie. – A ty kogo zostawiłeś?

Zastanowiłem się chwilę.

Chyba samego siebie. Przez ostatnie lata robiłem wszystko, żeby nikt mnie za bardzo nie zauważył. Żeby nie przeszkadzać, nie obciążać. Z nikim się nie wiązałem, z nikim nie rozmawiałem poważnie. Aż któregoś dnia zorientowałem się, że nie mam komu wysłać życzeń na święta.

Popatrzyła na mnie długo. Bez litości, bez smutku. Jakby rozumiała. Wieczór się przeciągał, nie chciało nam się wracać do pokoi. Po raz pierwszy poczułem ciepło, które nie miało nic wspólnego z temperaturą w pomieszczeniu. Nie było w tym nic spektakularnego. Żadnych wyznań, żadnego trzymania za rękę. Tylko obecność. Zwykła, cicha obecność drugiego człowieka. Wróciłem do pokoju późno. Usiadłem na łóżku i spojrzałem na spakowaną walizkę. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że nie chcę, żeby ten wyjazd się kończył.

Staliśmy się sobie bliscy

Ostatniego dnia nie rozmawialiśmy wiele. W stołówce wszyscy jedli w pośpiechu, zerkali na zegarki, krzątali się przy walizkach. Agnieszka przyszła na śniadanie spóźniona, z rozczochranymi włosami i czerwonym nosem. Usiadła obok mnie jakby od zawsze tam było jej miejsce. Milczeliśmy.

Po posiłku oboje wyszliśmy przed pensjonat. Śnieg był mokry, nieprzyjemny, topniał pod butami i wsiąkał w skarpetki. Ludzie pakowali auta, żegnali się, przytulali. Staliśmy z boku, oboje w kurtkach z podniesionymi kołnierzami, jakby to mogło nas ochronić przed tym, co miało się zaraz wydarzyć.

– Masz pociąg czy autobus? – zapytałem.

– Koleżanka mnie odbiera. Podrzuci do miasta. A ty?

– Jadę samochodem. Ale nie chcę jechać.

Popatrzyła na mnie i uniosła lekko brwi.

– Dlaczego?

– Bo pierwszy raz od dawna nie czułem się samotny. I boję się, że wrócę do tego samego, od czego uciekałem.

Nie odpowiedziała. Zamiast tego sięgnęła do torby i podała mi karteczkę. Numer telefonu, imię. Tyle wystarczyło.

– Zadzwoń. Jak będziesz miał ochotę pogadać. Albo jak będziesz się czuł bardziej samotny niż zwykle.

– Zadzwonię – obiecałem.

Potem odwróciła się i odeszła. Patrzyłem za nią, jak wsiada do samochodu. Nawet nie obejrzała się za siebie. Podróż do miasta pamiętam jak przez mgłę. Niby trzymałem kierownicę, zmieniałem biegi, słuchałem radia, ale myśli były gdzieś indziej. Wszystko w mieście wydało mi się obce. Zbyt hałaśliwe, zbyt jasne. Jakby nie pasowało już do mnie. Kilka dni później zadzwoniłem.

– Cześć, tu Romek – powiedziałem, gdy odebrała. – Pamiętasz mnie?

– Pamiętam – odpowiedziała natychmiast. – Myślałam, że nie zadzwonisz.

Zaczęliśmy się spotykać. Nie codziennie, nie zawsze z planem. Mieszkaliśmy niedaleko, więc odległość nie stanowiła problemu. Czasem wychodziliśmy na spacer, czasem siedzieliśmy w jej kuchni i piliśmy herbatę, czasem po prostu razem milczeliśmy. To milczenie było jak język, który oboje dobrze znaliśmy.

Zadzwoniłem też do Kamila, do Szymona, nawet do Anki. Nikt nie zapytał, jak było. Powiedzieli tylko, że musimy się spotkać „niedługo”. Ale kiedy już się z nimi zobaczyłem, zrozumiałem, że tamten świat – ten, do którego tak długo próbowałem przynależeć – nie był już mój.

Z Agnieszką rozmawialiśmy o wszystkim. Ale najwięcej o niczym. O tym, co kupić na obiad, czy warto zmieniać operatora, czy lepiej żyć w bloku czy w domku pod miastem. I w tych rozmowach było coś więcej niż w wielu deklaracjach, które słyszałem wcześniej. Nie wiedziałem, dokąd nas to wszystko prowadzi. Ale przestałem się tego bać.

Romek, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama