„Córki jak harpie czekają na spadek po mnie. Najchętniej posłałyby mnie do piachu w trybie ekspresowym”
„– Dom sprzedamy, wynajmiemy jej mieszkanie z windą, mniejsze. Tam się nią ktoś zajmie. A ten duży dom tylko niszczeje – powiedziała Klaudia, nawet nie kryjąc, że już robi plany za mnie”.

- Redakcja
Nie tak wyobrażałam sobie starość. Miała być spokojna, pełna wspomnień i świętego spokoju. Miałam siedzieć na tarasie z herbatą w dłoni, słuchać śpiewu ptaków i patrzeć, jak moje wnuki biegają po ogrodzie. Zamiast tego czuję się jak więzień we własnym domu. Moje córki – Joanna i Klaudia – zjawiają się z częstotliwością, która wcześniej była nie do pomyślenia. I nie, nie po to, żeby zapytać, jak się czuję, albo pomóc mi z zakupami. One już dzielą między sobą mój majątek. Jeszcze żyję, ale w ich oczach już jestem tylko przeszkodą do usunięcia.
Mają kalkulator w oczach
Joanna przyszła w niedzielę po południu, jak zwykle bez zapowiedzi. Miała ze sobą torbę z ciastkami i ten sztuczny uśmiech, który znałam aż za dobrze.
– Mamusiu, jak się dziś czujesz? – zapytała, siadając naprzeciwko mnie przy stole w kuchni.
– Tak samo jak wczoraj i przedwczoraj – odpowiedziałam, podnosząc wzrok znad krzyżówki.
– Oj, ale chyba troszkę lepiej, prawda? – ciągnęła, otwierając pudełko z ciastkami, które w rzeczywistości zawsze sama zjadała.
Zignorowałam jej pytanie. Zamiast tego obserwowałam, jak rozgląda się po kuchni, jakby czegoś szukała. A może coś sobie przypominała? Na przykład ile kosztuje ekspres do kawy, który dostałam od znajomej, zanim ta wyjechała na stałe do Hiszpanii.
– Klaudia mówiła, że masz ostatnio problemy z sercem. Może powinnaś pomyśleć o testamencie? – rzuciła nagle, z pozoru mimochodem, ale doskonale wiedziałam, że ten temat był głównym powodem jej wizyty.
– Moje serce ma się dobrze. Ale twoje sumienie, Joasiu, chyba już dawno umarło – odpowiedziałam sucho, bez cienia emocji w głosie.
Jej uśmiech zbladł. Na chwilę zamilkła, a potem znów zaczęła paplać o pogodzie, jak gdyby nic się nie stało. Ale ja już wiedziałam – przyszła tu po łupy. A ja wciąż żyłam.
Ekspertka od rozliczeń rodzinnych
W czwartek wieczorem zjawiła się Klaudia. Zawsze była bardziej bezpośrednia niż Joanna – nigdy nie owijała w bawełnę, ale jej szczerość miała w sobie coś lodowatego. Tym razem nawet nie udawała, że przyszła z troski.
– Mama, musimy pogadać – powiedziała od progu, zanim jeszcze zdążyłam zaprosić ją do środka.
– Wchodź, drzwi są otwarte – mruknęłam, wcale nie podnosząc się z fotela.
Usiadła naprzeciwko mnie, wyciągnęła z torebki notatnik i zaczęła go przeglądać, jakby przygotowywała się do rozmowy o kredycie w banku.
– Z Joanną uznałyśmy, że najlepiej będzie, jeśli jasno rozpiszesz, co komu zapisujesz. Żeby potem nie było nieporozumień – zaczęła rzeczowo.
– Doprawdy? A może jeszcze mam zatrudnić notariusza na jutro rano? – odpowiedziałam, czując, jak coś we mnie wzbiera.
– Mamo, nie dramatyzuj. Ty zawsze wszystko odwlekasz. A jak coś się stanie, to my będziemy się kłócić przy twoim łóżku – rzuciła, nie odrywając wzroku od notatek.
– Kłócić się możecie i teraz, skoro tak bardzo was to kręci – odpowiedziałam ostro. – Ale jeszcze nie jestem trupem.
– Nikt nie mówi, że jesteś – powiedziała, unosząc ręce w geście obronnym. – Ale masz 74 lata. W tym wieku różne rzeczy mogą się wydarzyć.
Zrobiłam głęboki wdech i spojrzałam jej prosto w oczy. Ani krzty współczucia. Tylko kalkulacja. Dla Klaudii wszystko było kwestią bilansu – kto ile dostanie, kto straci. Ja byłam tylko zmienną w równaniu. I coraz częściej myślałam, że gdyby mogła, wykreśliłaby mnie z tej tabelki od razu.
Przydarzył mi się wypadek
To zdarzyło się tydzień później. Zasnęłam na fotelu w salonie, a kiedy próbowałam się podnieść, zakręciło mi się w głowie. Z trudem dotarłam do łazienki i tam się poślizgnęłam. Upadek nie był groźny – tylko lekki uraz nadgarstka – ale wystarczył, żeby wieść dotarła do moich córek. Joanna zjawiła się pierwsza. Bez słowa wpadła do łazienki i oceniła sytuację, jakby była inspektorem BHP.
– Trzeba ci tu zainstalować uchwyty. I może matę antypoślizgową – powiedziała, jakby omawiała warunki w zakładzie pracy.
– To był przypadek – odparłam. – Nie jestem jeszcze kompletnie nieporadna.
– Mamo, ale przecież sama sobie nie radzisz. Może lepiej, żebyś zamieszkała z jedną z nas? – rzuciła.
– Czy z tobą, czy z Klaudią? Żadna z was nie ma czasu ani chęci. To byłaby tylko kwestia opieki nad moim majątkiem, nie mną – odpowiedziałam.
W tym samym momencie weszła Klaudia, jakby wyczuła moment.
– Co z nią? – spytała sucho, bez powitania.
– Nic poważnego. Upadła. – Joanna wzruszyła ramionami. – Ale trzeba coś z tym zrobić.
– Dom sprzedamy, wynajmiemy jej mieszkanie z windą, mniejsze. Tam się nią ktoś zajmie. A ten duży dom tylko niszczeje – powiedziała Klaudia, nawet nie kryjąc, że już robi plany za mnie.
Patrzyłam na nie obie. Stały jak dwie urzędniczki planujące likwidację stanowiska. Moje stanowisko: matki, gospodyni, właścicielki. I choć jeszcze oddychałam, czułam się jak duch. One już rozmawiały o mnie w czasie przeszłym.
Tajemnica z mojej skrytki
Dwa dni po rozmowie o sprzedaży domu, postanowiłam odwiedzić strych. Było tam jedno miejsce, którego nigdy im nie pokazałam – stara, dębowa szkatułka zamknięta na kluczyk, który zawsze nosiłam na szyi pod swetrem. Znalazłam ją przed laty, gdy zmarł mój ojciec. Była pamiątką po jego matce – ręcznie rzeźbiona, z wyblakłym materiałem w środku. Usiadłam na poddaszu, otworzyłam szkatułkę i wyjęłam list. Jeden, jedyny, napisany przeze mnie pięć lat temu, kiedy miałam operację i nie wiedziałam, czy przeżyję. To był testament. Ale nie taki, jakiego one by się spodziewały.
W liście nie było o domach, kontach, samochodach. Była historia. Moja. Ich. I prawda, którą ukrywałam przez lata.
– Klaudia nie jest twoją siostrą, Joanno – powiedziałam wtedy do pustego pomieszczenia, próbując usłyszeć, jak by to zabrzmiało.
Ojciec Klaudii nie był moim mężem. Był moim dawnym przyjacielem, w którym zakochałam się podczas separacji z Henrykiem. Klaudia nigdy o tym nie wiedziała. Joanna tym bardziej. Wiedział o tym tylko mój ojciec i sąsiadka, która od lat nie żyła. Zamknęłam szkatułkę, schowałam ją z powrotem pod deskami podłogi i usiadłam na stołku, zasłuchana w ciszę. Jeśli kiedyś przeczytają ten list – a przeczytają, bo kluczyk i instrukcję zostawiłam u notariusza – może zrozumieją, że nie wszystko w życiu to cyfry i metry kwadratowe. Ale raczej się tylko pokłócą bardziej. Westchnęłam. Jeszcze nie czas. Jeszcze mogę oddychać. Jeszcze mogę się bronić.
Oczekiwały konkretnych kroków
W sobotę zaprosiłam je obie na kolację. Upiekłam szarlotkę, zrobiłam rosół jak za dawnych lat, kiedy jeszcze były dziećmi, a dom pachniał spokojem. Chciałam zobaczyć, czy cokolwiek jeszcze w nich zostało z tamtych czasów.
– Coś ty taka odświętna? – zapytała Joanna, zdejmując płaszcz i wieszając go niedbale na krześle.
– Może po prostu miałam ochotę spędzić czas z córkami – odpowiedziałam, stawiając przed nimi talerze.
Przez chwilę naprawdę było miło. Rozmawiałyśmy o dawnych wakacjach nad jeziorem, o babci, która piekła najlepsze drożdżówki na świecie. Klaudia nawet się uśmiechnęła – pierwszy raz od tygodni. Ale potem znów się zaczęło.
– Mamo, powiedz szczerze – odezwała się Joanna – czy naprawdę nic nie zapisałaś jeszcze w testamencie?
– Nie wszystko w życiu trzeba zapisywać na papierze – odpowiedziałam spokojnie, ale w środku czułam, jak coś się we mnie zaciska.
– Chcemy tylko jasności. Nie chcemy się po twojej śmierci kłócić – dodała Klaudia, sięgając po widelec.
– Czy któraś z was kiedykolwiek zapytała, czego ja chcę? – przerwałam im nagle. – Czy któraś z was przyszła do mnie nie po to, żeby coś zyskać, ale po prostu być?
Zamilkły. Wreszcie. Patrzyły na mnie, a w ich oczach pojawiło się coś nowego – może nie wstyd, ale jakieś zmieszanie. Joanna pochyliła głowę, Klaudia odsunęła się lekko od stołu. Na moment przestały być harpiami. Przypomniały mi się dwie małe dziewczynki w piżamkach, które tuliły się do mnie po koszmarze. Gdzie one zniknęły?
Spadek nie do podziału
Po tej kolacji długo nie mogłam zasnąć. Siedziałam w kuchni z kubkiem zimnej herbaty i patrzyłam przez okno na ogród. Kiedyś sadziłam tam róże, a dziewczynki robiły wianki z mleczy. Teraz róże zarosły chwastami, a moje córki… one też gdzieś po drodze zarosły. Ambicją, chciwością, niecierpliwością. Ale może to też moja wina?
Zawsze byłam twarda. Nie dawałam sobie wejść na głowę. Po śmierci męża zostałam sama z domem, rachunkami, dwoma dorastającymi dziewczynkami i sercem pełnym żalu. Nie miałam wtedy czasu na czułość. Może dlatego teraz one też nie wiedzą, jak ją okazać. Zamiast pytać, jak się czuję, pytają o zapisy w papierach. Może to nie zło, tylko strach – że nic po nich nie zostanie. Że nie będą miały dowodu, że były ważne.
Zdecydowałam, że jeszcze nie czas na testament. Jeszcze nie czas na oddanie kluczy do tego świata. Ale wiem jedno – mój prawdziwy spadek to nie dom, nie konto w banku, ani nawet szkatułka na strychu. To wspomnienia. I ta kolacja, przy której choć na chwilę spojrzały na mnie jak na matkę, nie na cyferki. Jeśli kiedyś je to dogoni, może zrozumieją. A jeśli nie… cóż. Przynajmniej będę wiedziała, że walczyłam do końca. Że nie dałam się zredukować do cyfr i metek. Że byłam kimś więcej niż pozycją w ich arkuszu kalkulacyjnym. Bo ja jeszcze żyję. I dopóki żyję, to mój czas. Nie ich.
Irena, 74 lat
Czytaj także:
- „W Wielkanoc stał się cud – siostra mamy z zołzy zmieniła się w milutką ciocię. Wszystko przez słowa księdza proboszcza”
- „Mąż od lat kupował kochance drogie perfumy za nasze wspólne pieniądze. Teraz zostawię go bez grosza”
- „Rodzina na wsi chce, bym nosiła się jak zakonnica. Uważają, że krótka fryzura to nie stylizacja na Wielkanoc u babci”