Reklama

Nie planowałam już zajmować się małymi dziećmi. Wychowałam swoje, odchowałam, a teraz, mając sześćdziesiątkę na karku, marzyłam o ciszy, książce i spacerach z kijkami. Ale życie pisze swoje scenariusze. Moja córka, niespełna rok po rozwodzie, zakochała się po uszy w nowym adoratorze. Spakowała walizkę, wrzuciła zdjęcie stóp na tle Adriatyku, a mnie zostawiła dwójkę dzieci – trzylatkę i siedmiolatka. „Mamo, tylko na dwa tygodnie” – powiedziała. Minął miesiąc. Dzieci chorują na zmianę, w domu bałagan, a ja... chodzę na rzęsach. Zmęczona, rozgoryczona i bezsilna.

Niespodziewany telefon

Stałam właśnie w kolejce do kasy w Biedronce, kiedy zadzwoniła Małgosia. Mówiła szybko, chaotycznie, z takim entuzjazmem, że przez moment pomyślałam, że wygrała w totolotka.

– Mamo, słuchaj, tylko się nie denerwuj! – zaczęła od razu. – Marek zaproponował, żebyśmy razem pojechali do Chorwacji. On zna tam świetne miejsce, spokojne, z dala od tłumów. No i... no i wylatujemy jutro!

– Wylatujecie?! – niemal krzyknęłam, rzucając do koszyka ostatni jogurt. – A dzieci?

– No właśnie… Potrzebuję cię, mamo. Bardzo. Na dwa tygodnie, obiecuję. Wszystko im przygotuję: ubranka, lekarstwa, plan dnia, bajki… Będziesz miała tylko pilnować, żeby nie rozniosły domu – zaśmiała się nerwowo.

– Gosiu, przecież wiesz, że mam swoje życie… – próbowałam protestować, ale ona już miała gotową odpowiedź.

– Mamo, proszę. Zawsze mogłam na ciebie liczyć. A ja naprawdę potrzebuję odpocząć, Marek też… No błagam cię.

Nie miałam serca odmówić. Choć już wtedy czułam niepokój – coś mi zgrzytało w tej całej „romantycznej” eskapadzie. Ale powiedziałam tak. Bo jak odmówić własnemu dziecku, które błaga przez telefon i mówi, że to „tylko dwa tygodnie”?

Nazajutrz rano podjechała taksówką. Dzieci jeszcze zaspane, z misiami w rękach. Ucałowała mnie w pośpiechu, rzuciła: „Dzięki, mamo!” i już jej nie było. Spojrzałam na dwójkę maluchów i poczułam, jak powoli osuwa się na mnie cała odpowiedzialność świata.

Ucieczka od odpowiedzialności

Minęły trzy dni, zanim zorientowałam się, że coś tu nie gra. Miały być dwa tygodnie, a już po trzech dniach widziałam na Instagramie Małgosi zdjęcie z winem w dłoni i podpisem: „Wreszcie oddycham. Tylko my i morze”. Żadnego słowa o dzieciach, żadnego „tęsknię”, tylko ujęcia plaży, opalonych nóg i zachodów słońca.

Babciu, a mama kiedy wróci? – spytała Julka, łapiąc mnie za rękę, gdy zasypywałam jej piaskownicę.

– Niedługo, kochanie – odpowiedziałam i aż mnie ścisnęło w środku, bo sama w to nie wierzyłam.

Zadzwoniłam. Raz, drugi, trzeci. W końcu odebrała, z wyraźnym zniecierpliwieniem w głosie.

– Mamo, no przecież mówiłam – odpoczywam. Marek mnie zaskoczył, wykupił jeszcze tydzień. Po prostu muszę zostać, zrozum, to dla mnie ważne.

– Dzieci za tobą tęsknią – powiedziałam chłodno.

– Wiem, ale to tylko kilka dni. Ty dasz radę, jak zawsze.

Jak zawsze. Tak po prostu. Jakby to było coś oczywistego, że można zostawić swoje dzieci i ruszyć na romantyczny urlop. Przestałam ją poznawać. Moja córka – odpowiedzialna, zorganizowana, czuła mama – nagle zamieniła się w dziewczynę z katalogu wakacyjnego. I to ja miałam sprzątać po jej wyborach.

Zostałam z dwójką dzieci, z których jedno właśnie zaczęło gorączkować, a drugie uparcie odmawiało jedzenia wszystkiego poza płatkami czekoladowymi. A Gosia? Wracała na kolejnych zdjęciach coraz bardziej opalona i... coraz bardziej oddalona.

Codzienność babci na pełen etat

Dzień zaczynał się o szóstej rano. Julka budziła się z płaczem, bo „przyśniło się coś złego”, a Jaś już kombinował, co by tu rozlać, wyrzucić albo rozmontować. Pierwsze dni jeszcze trzymałam fason – śniadania, bajka, trochę zabawy, spacer. Ale z każdym kolejnym tygodniem, bo tak, tygodniem, nie dniem, było coraz trudniej.

– Babciu, ja chcę do mamy – mówiła Julka i tuliła się do mnie tak mocno, że aż mnie ściskało w klatce piersiowej.

– Wiem, słoneczko. Mama niedługo wróci – kłamałam. Już nie miałam siły tłumaczyć, że mama znowu „coś przedłużyła”.

W międzyczasie Julka się rozchorowała. Gorączka, kaszel, płacz w nocy. Poszłam z nią do przychodni z Jasiem na rękach, bo przecież nie zostawię go samego. Tam pół godziny czekania, zgrzytanie zębami innych pacjentów, bo przecież „babcia nie ogarnia dzieci”. Tak, słyszałam te szepty.

Wracaliśmy tramwajem, Julka spała na moich kolanach, Jaś jęczał, bo zgubił plastikowego dinozaura. W domu czekało pranie, zupa, zakupy do zrobienia, lekcje do sprawdzenia, bo Jaś miał zadanie z pierwszej klasy, a jego zeszyt wyglądał jak po przejściu tornada. Wieczorem siadałam na kanapie i myślałam tylko o jednym – żeby nikt już nic ode mnie nie chciał. Choć na pięć minut. Ale zawsze któreś zawołało: „Babciu, siku!”, „Babciu, mleko!”, „Babciu, zgubiłam misia!”. Zaczęłam rozumieć, czemu młode matki płaczą w łazienkach.

Zmęczenie, łzy i kryzys

Pewnej nocy po prostu się rozpłakałam. Dzieci spały – po raz pierwszy oboje jednocześnie – a ja siedziałam w kuchni przy zimnej herbacie i płakałam w milczeniu. Cicho, żeby nie usłyszeli. To nie był już tylko smutek czy zmęczenie. To była bezsilność. Nie miałam siły ani czasu zadbać o siebie. Włosy spięte byle jak, dres rozciągnięty, oczy podkrążone. Przeglądałam się w lustrze i zastanawiałam, kiedy ja się tak postarzałam. I za co to wszystko. Za to, że byłam dobrą matką? Że zawsze jej pomagałam?

Zadzwoniłam do Gosi z zamiarem powiedzenia jej, że już dłużej nie dam rady. Ale nie odebrała. Wysłała tylko SMS: „Nie mogę teraz gadać. Jesteśmy na rejsie”. Na rejsie. Ja wśród pieluch, syropów i zagubionych skarpetek. Ona na łódce, z drinkiem w dłoni. Jakim cudem uznała, że to w porządku?

Następnego dnia zadzwoniła moja przyjaciółka Bożenka. Gdy tylko usłyszała mój głos, zapytała:

– Ty płakałaś?

Pękłam. Opowiedziałam wszystko. Że nie śpię, że nie mam chwili dla siebie, że dzieci są cudowne, ale ja po prostu... już nie mogę.

– Dorotka, ty musisz coś zrobić. Zadzwonić do niej, powiedzieć jasno, że to nie jest normalne. Przecież cię wykończy.

Chciałam jej posłuchać, naprawdę. Ale za każdym razem, gdy widziałam te małe oczy patrzące na mnie z zaufaniem, coś się we mnie łamało. Znowu wybierałam nie siebie, tylko dzieci.

Była po prostu bezczelna

Wróciła po dwudziestu jeden dniach. Opalona, uśmiechnięta, z walizką pamiątek i nową torbą „z przeceny”. Weszła do mieszkania jak gdyby nigdy nic. Rzuciła mi buziaka w policzek i powiedziała z rozbrajającym uśmiechem:

Mamo, jak dobrze cię widzieć! Ale mam ci tyle do opowiedzenia!

Stałam nieruchomo, z rękami w mące, bo akurat zagniatałam ciasto na pierogi, które Jaś uwielbia. Patrzyłam na nią jak na obcą kobietę. Dzieci wybiegły z piskiem, rzuciły się jej na szyję. A ona przyklękła, przytuliła je i od razu zapytała:

– Co u was słychać? Byliście grzeczni dla babci?

Nie tak miało to wyglądać – powiedziałam chłodno, gdy zostaliśmy same w kuchni. – Ja naprawdę liczyłam, że wrócisz po dwóch tygodniach.

– Mamo, przecież wiedziałaś, że Marek to artysta. On potrzebuje przestrzeni, inspiracji... – zaczęła filozofować.

– A ty? Ty potrzebujesz dzieci tylko wtedy, gdy masz do kogo wrócić?

Spojrzała na mnie urażona, jakbym ją spoliczkowała.

– Mamo, przesadzasz. Naprawdę nie widzisz, jak jesteś napięta? Powinnaś cieszyć się czasem z wnukami. One cię kochają.

– Tak, ale ja nie jestem matką twoich dzieci. Nie zastąpię cię, Gosiu.

Wzruszyła ramionami.

– No dobrze, to może na weekend wezmę je do siebie. Ale tylko jeśli Marek nie będzie miał koncertu…

I w tej jednej chwili zrozumiałam: ja walczyłam o rodzinę, a ona o własny komfort.

Miłość, która boli

Nie odezwałam się do niej przez kolejne dwa dni. Nie krzyczałam, nie wybuchałam. Po prostu milczałam. Myślałam. O tym, jak bardzo się pomyliłam. Wierzyłam, że wychowałam córkę, która będzie czuła, odpowiedzialna, lojalna wobec własnych dzieci. Tymczasem miałam przed sobą kobietę, która potrafiła zostawić je na prawie miesiąc, by realizować swoje miłosne uniesienia.

Małgosia nie zrozumiała, że przekroczyła granicę. Albo nie chciała zrozumieć. W niedzielę wieczorem przyjechał Marek, spakowali dzieci, obiecali, że „niedługo wpadną”, jakby to była zwykła wizyta u cioci. Julka ucałowała mnie w czoło i zapytała:

– Babciu, a ty teraz będziesz spać?

– Tak, kochanie. Bardzo długo – uśmiechnęłam się smutno.

Zamknęłam za nimi drzwi i po raz pierwszy od kilku tygodni usiadłam w fotelu. Sama. Cisza była tak głośna, że aż dzwoniło mi w uszach. I choć tęskniłam za nimi już teraz, wiedziałam jedno: muszę się nauczyć mówić „nie”. Nawet Małgosi. Miłość to nie ciągłe poświęcanie się. Miłość do wnuków nie powinna być wykorzystywana jako darmowy serwis. Zrozumiałam to późno, zmęczona i przybita. Ale zrozumiałam.

Kiedyś może przeczyta tę historię i zobaczy, jak bardzo mnie zawiodła. A może nie. Może nigdy nie zrozumie, jak ciężko było być babcią na pełen etat w wieku, kiedy człowiek sam potrzebuje wsparcia.

Dorota, 62 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama