Reklama

Nigdy nie miałam czasu dla siebie. Zawsze było coś ważniejszego – moja córka Lena. Wstawałam o piątej rano, żeby iść sprzątać klatki w spółdzielni, potem do pracy w szwalni, a wieczorami szyłam na zlecenie, aż do północy. Zimą dłonie miałam sine od wody i proszku, ale nie narzekałam. Mieszkałyśmy z Leną we dwie, w dwupokojowym mieszkaniu w bloku na ostatnim piętrze. Małe, ale nasze.

Każdy grosz odkładałam na jej przyszłość. Lena od dziecka była mądra, cicha, trochę inna niż reszta. Patrzyła spod grzywki tymi swoimi poważnymi oczami i jakby od zawsze wiedziała więcej niż ja. Uczyła się świetnie. Jak się dowiedziałam, że dostała się na prestiżową uczelnię w Londynie, popłakałam się ze szczęścia. Moje dziecko! Wszystko, co zrobiłam, miało sens. Myślałam: może chociaż ona nie będzie musiała prać cudzych gaci.

Chodziłam wtedy po sąsiadach i mówiłam:

– Moja Lena do Anglii jedzie! Na uniwersytet! Dostała się!

A pani Halina z trzeciego mówiła:

– Pani Tereso, dumna pani może być.

Ale Lena zaczęła się zmieniać. Coraz częściej zamykała się w pokoju. Nie mówiła, co robi, nie odbierała telefonu, gdy wychodziła. Przestała się uśmiechać. Wtedy jeszcze myślałam, że to stres, że się boi wyjazdu. Że ją przytulę, zrobię kakao, porozmawiamy jak dawniej.

– Pani Teresko, co u Leny? – pytała mnie pani Halina.
– A dobrze, dobrze. Już się szykuje do wyjazdu, paszport odebrałyśmy – odpowiedziałam, uśmiechając się sztucznie.

Coś się zmieniło

Pamiętam te wieczory przed maturą. Lena w swoim pokoju, przy biurku, zgarbiona nad notatkami. Cichutko stąpałam po dywanie, żeby jej nie przeszkadzać.

– Lena, zrobiłam ci rumianek. Chcesz? – zapytałam szeptem, uchylając drzwi.

– Nie teraz – odburknęła.

Zamknęłam drzwi i wróciłam do szycia. Tak kilka tygodni – ja nocami przy maszynie, ona przy książkach. I ta cisza między nami, co z dnia na dzień robiła się cięższa. Pewnej nocy odważyłam się zapukać mocniej. Usłyszałam tylko:

Nie rozumiesz mnie! Daj mi spokój!

Stałam tam z ręką na klamce. W gardle gula. Przez drzwi powiedziałam tylko:
– Chciałam tylko pomóc…

Ale to był dopiero początek.

Kilka dni później znowu próbowałam rozmowy.

– Cieszę się, że pojedziesz. To dla ciebie szansa.

Wtedy podniosła głowę. I pierwszy raz spojrzała mi prosto w oczy.

– Nie chcę jechać do Londynu. To twój sen, nie mój! Ja chcę jechać na misje!

Zamarłam. Jak to nie jej?

Nie dogadywałyśmy się

Od tamtej rozmowy chodziłam jak we mgle. Nie mogłam zrozumieć, jak coś, co dla mnie było świętością, dla niej mogło być przekleństwem. Próbowałam jakoś ją odzyskać. Gotowałam jej ulubioną zupę pomidorową, kupiłam w markecie jej ulubioną czekoladę – białą z malinami. Ale ona tylko brała talerz, zjadała w ciszy i wracała do pokoju.

Czasem, gdy przechodziłam obok, słyszałam muzykę – jakby specjalnie głośniejszą, żeby nie słyszeć mnie.

Wchodziłam do jej pokoju, kiedy jej nie było. Patrzyłam na ściany – wszystkie dyplomy, nagrody, które wieszałam z dumą. Przypominały mi te dni, kiedy była jeszcze mała. Jak szyłam jej sukienkę na bal w przedszkolu i jak śmiała się, tańcząc w niej w salonie. Ale teraz… jakby już nie była moja.

Któregoś dnia usiadłam obok niej przy stole.

– Nie wiem, co się z tobą dzieje – zaczęłam. – Ale zrobiłam wszystko, żebyś była szczęśliwa. Pracowałam jak wół.

Lena podniosła wzrok i powiedziała cicho, bez emocji:

– Wiem. I właśnie dlatego jestem nieszczęśliwa.

– Poświęciłam wszystko… – szepnęłam.

– A ja chciałam tylko mieć matkę.

To zdanie jakby uderzyło mnie w twarz. Nawet nie odpowiedziałam. Po prostu wstałam i wyszłam.

Zrobiła to

Któregoś dnia rano wstałam, zrobiłam herbatę i podeszłam pod drzwi pokoju Leny. Cisza. Pomyślałam: „Śpi”. Ale łóżko było puste. Szafa otwarta, kilka rzeczy zniknęło. Książka na biurku – ta, którą dostała ode mnie na święta – leżała otwarta na środku. Na niej kartka: „Wyjechałam do Ameryki Południowej. Nie szukaj mnie”.

Załamałam się. Nie wiedziałam, co robić. Codziennie gotowałam obiad dla nas dwóch z nadzieją, że może lada dzień wróci, że jednak się rozmyśli. Po dwóch tygodniach starłam kurz z jej biurka, poukładałam zeszyty. Patrzyłam na te wszystkie dyplomy i świadectwa, które dziś wyglądały jak medale po wojnie, którą przegrałam.

Poszłam do sąsiadki.

– Lena wyjechała? – zapytała z życzliwym uśmiechem.

– Nie wiem, gdzie jest. Ale… chyba przestałam czekać – powiedziałam. I pierwszy raz to powiedziałam głośno. Nie bolało mniej.

Życie toczy się dalej. Chociaż czasem mam wrażenie, że tylko dla innych. Ja wstaję, ubieram się, idę do pracy. Sprzątam biura, wracam, szyję. Jak kiedyś – tylko teraz już nie dla nikogo. Bez powodu.

Zostałam sama

W metrze mijam dziewczyny w wieku Leny, ubrane podobnie. Te same plecaki, te same słuchawki w uszach. Patrzę na nie i czasem się łudzę, że zaraz jedna się odwróci i powie: „Mamo…”. Ale żadna się nie odwraca.

Czasem sobie myślę: może nie miała obowiązku mnie kochać? Może tylko ja miałam obowiązek ją kochać? I zrobiłam to na tysiąc sposobów. Może źle, może za bardzo, ale jak się jest tylko matką i nikim więcej, to trudno kochać inaczej.

„Ona mnie zostawiła” – mówię sobie czasem w myślach, kiedy myję podłogi w pustym biurze. Ale może nigdy nie była naprawdę moja. Czasem myślę, że może kiedyś zadzwoni. Może przyjdzie. Ale to już nie jest oczekiwanie. Raczej wspomnienie oczekiwania.

Zostawiłam jej miejsce przy stole. Nie dlatego, że ma wrócić, tylko dlatego, że to jedyne, co mogę jej dać bez pytania o pozwolenie.

Wiem już, że poświęcenie nie zawsze daje wdzięczność. A miłość nie zawsze się zwraca. Ale gdyby ktoś mi powiedział, że mogłabym to wszystko przeżyć raz jeszcze, zrobiłabym to samo. Z tym samym bólem.

Bo kochałam ją tak, jak umiałam. Może nie najlepiej. Ale całym sercem.

Teresa, 58 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama