Reklama

Trzydzieści cztery razy szykowałam Wigilię. Trzydzieści cztery razy barszcz, uszka, kompot z suszu. Sztuczna choinka ustawiona w kącie salonu, bombki z czasów dzieciństwa Magdy i drewniana szopka od Bartka. Wszystko robiłam sama – od zakupów, przez gotowanie, aż po nakrywanie stołu. Jerzy niby pomagał, ale tylko na końcu, kiedy trzeba było postawić zupę na stole i nalać kompotu. Nie narzekała nigdy. Lubiłam tę bieganinę, zmęczenie, pachnące ręczniki wiszące w łazience, bo dzieci się kąpały przed kolacją. Lubiłam czuć, że jestem w centrum, że wszystko ode mnie zależy.

W tym roku Magda zadzwoniła i powiedziała, że „robią niespodziankę”. Pensjonat w górach, kolacja przygotowana, szwedzki stół, choinka już ubrana, a mama – czyli ja – ma „nic nie robić, tylko odpoczywać”. Najpierw się rozpłakałam. Ze wzruszenia, jak to określiła Magda. Powiedziałam, że dziękuję, że cudowny pomysł. Naprawdę tak myślałam przez chwilę.

Teraz siedzę w pachnącym hotelowym pokoju. Wszystko będzie gotowe. Cicho, sterylnie, wygodnie. Tylko… jakoś bez mojego zapachu. Bez hałasu wnuków wbiegających do kuchni, bez brzęku talerzy, bez mojego bałaganu. Jest wszystko. Tylko ja czuję się nie na miejscu. Jakby zrobiono święta… beze mnie. Może już nie jestem im potrzebna.

Niby wszystko było fajnie

– Mamo, zobaczysz, będzie cudownie! – Magda śmiała się, trzymając kierownicę jedną ręką, a drugą pokazując mi przez szybę ośnieżone drzewa. – Górski klimat, świeże powietrze, zero garów. Wreszcie odpoczniesz!

Siedziałam z tyłu obok Jerzego. Patrzyłam przez okno na mijane wsie i czułam, jak coś mnie w środku uwiera. Taki dziwny ścisk w żołądku. Z zewnątrz – uśmiechnięta matka, która wdzięczna jest za troskę. W środku – babka, którą ktoś właśnie wyrwał z własnych świąt.

– Mamo, serio, nie musisz nic robić. Pensjonat ma kuchnię z obsługą, będzie szwedzki stół, animacje dla dzieci, wspólne kolędowanie... No bajka! – opowiadała Magda z takim entuzjazmem, jakby to była wycieczka życia. – Wszystko gotowe!

– A uszka? – zapytałam cicho.

– No... będą też uszka. Ale nie twoje – zaśmiała się, jakby to było zabawne. – Mamo, przecież wiesz, ile się zawsze napracowałaś. Teraz masz wolne. Są nowe tradycje!

– Tylko że ja lubiłam robić wszystko – powiedziałam i sama się zdziwiłam, że to wypowiedziałam na głos.

W samochodzie zapadła cisza. Wiem, że ona chciała dobrze. Naprawdę to wiem. Ale kiedy mówiła „nowe tradycje”, serce mi się zaciskało. Jakby ktoś powiedział, że te stare już się nie liczą. A przecież one były moje. Zbudowane przeze mnie.

Może rzeczywiście jestem już tylko zawalidrogą. Może przeszkadzam w nowoczesnych świętach z pakietem atrakcji. Może ja po prostu nie pasuję do ich bajki.

Było mi jakoś nieswojo

W pensjonacie wszystko było jak z katalogu. Drewniane belki, lampki, zapach cynamonu. W recepcji pani w czerwonym sweterku powitała nas uśmiechem i poinformowała, że „kolacja wigilijna serwowana będzie punktualnie o osiemnastej, w sali jadalnej na parterze”. Magda klasnęła w dłonie jak dziecko.

Mówiłam, że będzie super! – rzuciła, popychając walizkę w stronę schodów. – Mamo, odpoczywaj. Wszystko załatwione.

Weszłam do pokoju z Jerzym. Czysto, przytulnie. Pachniało świeżym praniem, nie czosnkiem i grzybami. Rozpakowałam torbę, w której miałam sweter, książkę, coś „na wszelki wypadek”. Zatrzymałam się na chwilę przy oknie. W dole biegały dzieci Magdy – jeden z wnuków miał czapkę z reniferem. Śmiał się, ganiając po śniegu.

Może byśmy zeszli wcześniej? – zaproponowałam Jerzemu.

– A po co? – mruknął, nie odrywając wzroku od gazety. – Wszystko przecież gotowe.

W jadalni siedzieli już wszyscy. Bartek z Anką rozmawiali o kredytach. Magda tłumaczyła dzieciom, że najpierw dzielenie się opłatkiem, potem prezenty. Ja usiadłam z boku.

– Babciu, patrz, mam tablet! – krzyknął wnuk.

– A może opowiesz mi coś o choince? – zaproponowałam.

– Zaraz, gram w coś.

Zamilkłam. Nawet nie zauważyli, że milczę. Magda opowiadała o nowym planie na przyszłoroczny urlop. Jerzy coś mamrotał do Bartka. A ja… siedziałam sama przy świątecznym stole. Czułam się jak dekoracja. Ładna, niepotrzebna. Czy to ja się zmieniłam, czy świat?

Czegoś mi brakowało

Po kolacji wróciłam do pokoju. Było cicho. Jerzy siedział na fotelu, przeglądał coś w telefonie. Z zewnątrz dobiegał tłumiony gwar – dzieciarnia biegała jeszcze po korytarzu, ktoś się śmiał, a gdzieś z dołu brzęczały sztućce. Usiadłam na łóżku. Zdjęłam kolczyki, złożyłam sweter, ale nie umiałam zdjąć z siebie tego ciężaru w środku.

– Wiesz... – zaczęłam mówić cicho, patrząc na swoje dłonie – pierwszy raz w życiu czuję, że już nie jestem im potrzebna.

Jerzy spojrzał na mnie znad okularów.

Nie przesadzasz trochę?

– Może przesadzam, ale zawsze wiedziałam, co robić. A teraz nikt mnie o nic nie pyta. Nikt nie potrzebuje mojej rady, moich pierogów, moich opowieści. Nawet wnuki nie chcą ze mną pogadać.

– To przecież dobrze. Możesz w końcu odpocząć. Nie musisz się męczyć – powiedział, wzruszając ramionami.

– Tylko że ja nie chcę odpoczywać. Ja chcę być... obecna. A nie tylko siedzieć przy stole i się uśmiechać jak wazon z kwiatkiem.

Jerzy milczał.

– Wiesz, co mnie zabolało najbardziej? – zapytałam cicho. – Że Magda powiedziała, że teraz będą „nowe tradycje”. Jakby te moje były nieważne. Jakby można było je po prostu wymienić. Tak samo mnie.

Jerzy spuścił wzrok.

– Nie wiem, co mam powiedzieć – mruknął w końcu.

– Nie musisz nic mówić. Po prostu... posiedź ze mną. Bez telefonu.

Po chwili rzeczywiście go odłożył. Usiadł obok. Nie powiedział nic więcej.

Straciłam poczucie sensu

O drugiej w nocy wstałam cicho, żeby nie obudzić Jerzego. Narzuciłam na siebie sweter i wyszłam na balkon. Było zimno, ale świeże powietrze uderzyło mi do głowy jak łyk wina. Przede mną – ciemność. Na dole stała choinka, już przygaszona, jakby i ona szła spać. W oddali mrugały światła pensjonatu, w którym – jak mówili – miałam odpocząć.

Patrzyłam długo. Przypomniało mi się, jak kiedyś wnosiłam barszcz do salonu. Dzieci siedziały przy stole, pachniały świerki, Jerzy ukradkiem wyjadał kutię, a ja udawałam, że tego nie widzę. W tle leciała „Cicha noc”. Nawet jeśli było zmęczenie, stres, niedogotowane pierogi, to wszystko miało sens. Bo wszystko było moje. Byłam w tym sercem.

A teraz? Tu wszystko pachniało pięknie. Było czysto, cicho, ale jednak sterylnie i pusto. Takie święta „premium” bez kłótni, bez zamieszania, bez tej chaotycznej, żywej miłości, co parzy jak barszcz, ale grzeje. Może tak wygląda starość? Nie, że boli kręgosłup. Nie, że trzeba mierzyć ciśnienie. Tylko że nagle inni zaczynają traktować cię jak porcelanową figurkę. Ładną, żeby stała na półce, ale żeby się nie wtrącała. Żeby się nie stłukła.

Zamknęłam oczy. W tym roku nie lepiłam uszek. Nie kroiłam maku. Nie układałam sianka pod obrus. Po prostu... siedziałam. Byłam. Tylko pytanie: dla kogo to wszystko? I po co?

Próbowałam do tego wrócić

Rano zjedliśmy śniadanie w tej samej jadalni co wczoraj. Pachniało jajecznicą, świeżymi bułkami i kawą z ekspresu. Tylko że nikt nie siedział razem. Bartek przeglądał coś w telefonie, Anka pilnowała dzieci, Magda z kimś rozmawiała przez słuchawkę. Tylko ja próbowałam wlać choć odrobinę świąt do tej nowoczesnej przestrzeni.

– Magda – zaczęłam – może w przyszłym roku mogłabym coś przygotować? Nie wszystko, wiadomo... ale chociaż sernik albo pierogi. Tak dla klimatu.

– Mamo, no przestań! – zaśmiała się Magda, nawet nie patrząc mi w oczy. – Przecież o to właśnie chodziło! Żebyś w końcu nic nie musiała robić! Żeby było wygodnie i bez stresu.

Wygodnie. Dla kogo?

Ale ja lubię to robić. To wszystko to była moja radość – powiedziałam cicho.

– Serio? – zdziwił się Bartek, nawet unosząc wzrok. – Myśleliśmy, że cię to męczy. Zawsze taka zabiegana, w fartuchu, w kuchni do nocy…

Chciałam coś powiedzieć, ale słowa zniknęły mi z ust. Patrzyłam na swoje dłonie, nieruchome, bezczynne. Nikt nie zapytał, co dla mnie jest odpoczynkiem. Nikt nie zapytał, co ja bym chciała. Wszystko załatwili za mnie. Z troski.

Uśmiechnęłam się słabo. Wzięłam łyk herbaty. Była trochę zbyt aromatyzowana. Nawet ona nie smakowała jak kiedyś. Już wiedziałam. Oni mnie kochają, ale nie rozumieją. A może nie chcą rozumieć.

Wolę inne święta

W drodze powrotnej milczałam. Jerzy drzemał obok, wnuki spały z tyłu, w tle grało jakieś świąteczne radio. Przez okno migały pola, lekko przyprószone śniegiem, z samotnymi drzewami, którym zima już zabrała liście.

Patrzyłam przed siebie i myślałam: „może naprawdę jestem już za stara na to wszystko”. Nie nadążam za nowoczesnymi planami. Nie rozumiem tych świąt „bez garów”, „dla wygody”. Nie widzę sensu w Wigilii bez zapachu grzybów, bez bałaganu w kuchni i pośpiechu przy krojeniu sałatki. Może to ja jestem problemem. Może już czas się wycofać. Być wdzięczną, że dzieci chcą się mną zająć, że myślą o mnie. Może tak powinnam to widzieć.

Tylko ja... jeszcze żyję. Czuję, myślę, potrzebuję. A najbardziej – chcę być potrzebna. Nie dlatego, że muszę. Tylko dlatego, że to ja dawałam tym świętom serce. Talerze można umyć, pierogi można zamówić. Ale tego, co się czuje przy stole, nie da się kupić ani zorganizować w pakiecie świątecznym.

Może kiedyś zrobię jeszcze swoją Wigilię. Choćby dla samej siebie. Postawię barszcz na kuchence, rozłożę biały obrus, nakryję dla kogoś, kto może nie przyjdzie. Będzie pachnieć czosnkiem, grzybami i moją obecnością. Póki czuję, że jestem, to znaczy, że jestem.

Teresa, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama