Reklama

Nie miałam wielkich marzeń. Nie śniły mi się wczasy pod palmami ani dom z basenem. Przez całe życie wystarczyło mi, że mam gdzie mieszkać, co jeść i że moja córka Karolina śmieje się przy stole. Zawsze mówiłam: skromnie, ale z godnością. I tak właśnie żyłam. Owdowiałam wcześnie. Karolina miała zaledwie cztery lata, gdy Janek, mój mąż, zasnął i już się nie obudził. Zawał. Miał czterdzieści dwa lata, ja trzydzieści dziewięć i serce w strzępach. Ale nie mogłam się rozsypać. Nie mogłam, bo miałam kogoś do wychowania.

Nie było lekko. Pracowałam w sklepie, dorabiałam na sprzątaniu biur. Wieczorami przysypiałam nad zeszytami Karoliny, sprawdzając, czy odrobiła lekcje. Nie mieliśmy wiele, ale zawsze była herbata, ciepła zupa i czyste ubrania. A najważniejsze, że była miłość. Wielka jak stąd do nieba.

Kiedy Karolina dostała się na studia dzienne, byłam dumna jak paw. Łzy same leciały mi po policzkach, gdy odbierała dyplom. A kiedy przyniosła wiadomość, że przyjęli ją do biura jako młodszą specjalistkę od czegoś tam, czułam, że to moja mała prywatna wygrana. Moje „dałam radę”.

– Mamo, to tylko umowa na okres próbny, ale jak się sprawdzę, to zostanę na stałe – mówiła z takim błyskiem w oczach, że i ja zaczęłam wierzyć, że teraz będzie tylko lepiej.

Była szczęśliwa

Przez pierwsze tygodnie pracy wpadała do mnie co drugi dzień. Zdej­mo­wała buty w przedpokoju i od razu leciała do kuchni, gdzie pachniała zupa jarzynowa.

– U nas w biurze jest taki Rafał… – zaczynała, a ja tylko się uśmiechałam, nalewając jej dokładkę. – I wiesz co, mamo? On ma takie perfumy, że można oszaleć!

Słuchałam o open space’ach, lunchach, nowych koleżankach i tym, że „teraz to życie się dopiero zaczyna”. Nie przerywałam, bo przecież właśnie o to chodziło, żeby kiedyś wyszła z tego mieszkania z głową podniesioną wysoko. Żeby była niezależna, samodzielna, dorosła. Pamiętam, jak wróciła z pierwszą wypłatą. Otworzyła drzwi z hukiem, jakby właśnie wygrała coś wielkiego.

– Mamo, nie uwierzysz! – zawołała z przedpokoju. – Dostałam przelew!

Podbiegła do mnie, rzuciła się na szyję, a potem zaczęła opowiadać, ile zarobiła, jak wyliczyli dodatki i że premia też podobno będzie, jeśli się dobrze sprawdzi. Uśmiechałam się, cieszyłam razem z nią. Tak bardzo chciałam, żeby poczuła się dumna z siebie.

Nie znała umiaru

Z każdą kolejną wizytą zauważałam u niej nowe rzeczy. Błyszczące torebki, kosmetyki, nowy telefon. Błyszczał na stole jak cukierek. Kiedyś wspominała, że chciałaby wymienić, bo aparat robi słabe zdjęcia. Myślałam, że to takie gadanie, marzenia, jak to młodzi mają. Ale ten telefon kosztował tyle, ile ja odkładam przez dwa miesiące. Pewnego popołudnia, gdy znów przyszła, zebrałam się w sobie i zapytałam spokojnie:

– Karolinko, czy ty tego wszystkiego naprawdę potrzebujesz?

Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się jak dziecko, które właśnie wróciło z placu zabaw.

– Mamo, należy mi się. Tyle się uczyłam. Teraz wreszcie mogę coś mieć.

Przytaknęłam cicho, choć ścisnęło mnie w środku. Nie chciałam jej popsuć tej chwili, ale coś we mnie zadrżało.

– Tylko pamiętaj, że wypłata nie rośnie na drzewie – dodałam, bardziej do siebie niż do niej.

Nie odpowiedziała. Wyszła, jakby nie chciała słyszeć więcej. A ja siedziałam jeszcze chwilę przy stole i myślałam o tym, ile razy odmawiałam sobie nowych butów, żeby starczyło jej na korepetycje. Nie żałowałam, nigdy. Ale znałam życie i wiedziałam, że nie każda wypłata starcza do pierwszego.

Szastała pieniędzmi

Któregoś dnia przyszła wieczorem, cicha, bez uśmiechu. Usiadła przy stole i przez dłuższą chwilę tylko bawiła się końcówką rękawa.

– Mamo… mogłabyś mi pożyczyć coś na czynsz? To chwilowe – powiedziała w końcu, nie patrząc mi w oczy.

Nie zapytałam, na co poszły pieniądze. Wiedziałam. Telefon, buty, nowe serum do twarzy, kolacja z Rafałem. Widziałam to wszystko w jej opowieściach. Chciałam jej wierzyć, że to tylko jednorazowe potknięcie.

– Chwilowe rzeczy potrafią trwać latami – odpowiedziałam. – Ale dobrze. Pomogę ci.

Pokiwała głową z wdzięcznością.

– Jesteś kochana. Oddam ci po wypłacie, obiecuję.

Nic nie powiedziałam. Wstałam, sięgnęłam po kopertę z szuflady. To były pieniądze na leki. „Na razie się bez nich obędę” – pomyślałam. „Przecież to moje dziecko”. W głowie jednak coś już zaczęło się układać inaczej. Nie byłam naiwna. Już to słyszałam. Obietnice składane zbyt lekko, jakby słowa nic nie ważyły.

Nie nauczyła się

Tym razem przyszła w niedzielę, zaraz po śniadaniu. Usiadła, zdjęła kurtkę i rzuciła ją niedbale na krzesło. Wiedziałam, po co przyszła, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.

– Mamo, tylko dwie stówki. Wiesz, że ci oddam – rzuciła jakby od niechcenia, jakby mówiła o podwózce na przystanek, nie o pieniądzach.

Złożyłam dłonie na stole i spojrzałam jej w twarz.

– Karolinko, pieniądze to nie dowód dorosłości – powiedziałam spokojnie – to test, czy nią jesteś.

Zmarszczyła brwi.

– Co? Test? Serio?

– Tak. Bo dorośli najpierw płacą rachunki, a potem kupują błyszczyk.

– Nie rozumiesz, mamo. Ty żyjesz w innym świecie.

– Może. Ale w moim świecie najpierw się żyje, potem marzy. Nie odwrotnie.

Wstała gwałtownie, zabrała kurtkę.

– Nie wierzę… – rzuciła, zanim trzasnęła drzwiami.

Zostałam sama. Patrzyłam na pusty talerz po niedzielnej jajecznicy i myślałam o tym, jak bardzo chciałam, żeby umiała sobie radzić. A teraz pierwszy raz naprawdę pozwoliłam jej spróbować.

Obraziła się

Nie dzwoniła od kilku dni. Cisza nie była nowa, ale ta była inna. Ciążyła. Przestałam czekać, że zapuka nagle do drzwi. Przestałam spoglądać na telefon, jakbym miała go w ręku tylko po to, żeby mógł zadzwonić. Robiłam herbatę, podlewałam kwiaty, zamiatałam przedpokój – wszystko, byle nie myśleć.

Wieczorem, kiedy układałam naczynia w szafce, usłyszałam ciche powiadomienie. Nie wiadomość. Nie telefon. Powiadomienie z aplikacji – „Karolina opublikowała zdjęcie”. Na zdjęciu kawałek okna i kubek z herbatą. Podpis brzmiał: „Nie wszystko musi być idealne. Wystarczy, że jest cicho”. Zdjęcie nie mówiło wiele, ale mnie wystarczyło. Wiedziałam, że siedzi sama. Wiedziałam, że się nie bawi, nie śmieje, nie chwali nową bluzką. Wiedziałam, że się uczy. W końcu.

Może zjadła coś wreszcie z myślą o tym, ile kosztuje chleb, a nie jak wygląda opakowanie. Może pierwszy raz usiadła bez słuchawek w uszach, żeby naprawdę pomyśleć. Może pierwszy raz zrobiło jej się głupio, ale nie do końca wiedziała, co z tym zrobić.

Nie napisałam, nie zadzwoniłam. Siedziałam spokojnie, myśląc o niej nie jak o dziecku, które trzeba uratować, tylko jak o dorosłej dziewczynie, która może właśnie postawiła pierwszy krok we właściwą stronę.

Teresa, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama