Reklama

Nie mam złudzeń. Czasami czuję się jak duch – obecna, ale przezroczysta. Od kiedy zmarł mój Władek, cisza w domu bywa tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Ale jak się ma wnuczkę taką jak Hania, to choćby na chwilę świat się rozjaśnia. Co sobotę przychodzi do mnie na pierogi i herbatę malinową. Wtedy czuję się potrzebna.

Magda, moja córka, mieszka z rodziną w mieście. Mówi, że wieś ją przytłacza, że smród obornika ją dusi, że „ludzie tu są inni”. A ja? Ja kocham te nasze kury, te pokrzywy przy płocie, nawet ziemię pod paznokciami. I właśnie z tej mojej wiejskiej ławy patrzyłam ostatnio, jak Magda organizuje... wesele. Bo przecież nie komunię.

Mamo, wszystko ma być idealne – mówiła przez telefon. – Fotograf, zespół, dekoracje... Hania musi wyglądać jak księżniczka.

Tylko że ta jej księżniczka przychodziła do mnie i mówiła:

– Babciu, mama nie pozwala mi jeść czekolady, bo sukienka się nie dopnie.

Zapytałam raz nieśmiało:

– A katecheza? A spowiedź?

Magda machnęła ręką.

– Wszystko ogarnięte. Ale powiedz lepiej, jaką kopertę planujesz.

To nie miało nic wspólnego z moją komunią. Tamta była skromna, ale pełna sensu. A tu? Fotograf, tort piętrowy i zespół jak na weselu. A Hania? Hania się bała, żeby nie poplamić sukienki. I tak siedziałam w kącie, patrzyłam, jak Magda biegnie od dekoratora do cukiernika, jak Marek kiwa głową, nieobecny jak zwykle, i myślałam tylko o jednym: czy ktoś w ogóle pamięta, o co w tym wszystkim chodzi?

Przyjęcie było z przepychem

Weszłam do sali i zaniemówiłam. Balony w kolorze złota i bieli, na środku napis z brokatu „Hania – Pierwsza Komunia Święta”, a przy wejściu fotograf z aparatem większym niż u nas telewizor. Ludzie w garniturach, kobiety w sukienkach jak na galę w telewizji. A ja? W moim żakiecie, co go noszę od lat na wszystkie większe okazje, czułam się jak intruz.

Zamieszanie przy stołach było jak w ulu. Ktoś komentował serwetki, ktoś inny chwalił dekoracje z gipsówki i eukaliptusa? Goście szeptali między sobą:

– Słyszałaś? Za sam catering cztery tysiące!

Podeszłam do Magdy, ucałowałam ją na powitanie. Pachniała drogimi perfumami i stresem.

– Magda, a Hania to się w ogóle spowiadała? – zapytałam cicho.

Spojrzała na mnie, jakbym ją policzkowała przy gościach.

– Mama, błagam cię, nie zaczynaj. Wszystko było jak trzeba. Widzisz, jak pięknie wygląda?

Owszem, wyglądała. Jak lalka z wystawy. Tylko że ta lalka miała w oczach nie radość, a napięcie. Gdyby ktoś wtedy zapytał Hanię, po co dziś tu jesteśmy, nie wiem, czy potrafiłaby odpowiedzieć. Ale wszyscy się uśmiechali. Bo przecież było jak trzeba.

Córka liczyła na kasę

Po deserze – mus czekoladowy w kieliszkach, taki, co to się boję wziąć do ręki, żeby nie rozbić – zaczęliśmy się powoli zbierać. Goście po kolei podchodzili do Hani, ściskali ją i wręczali koperty. Niektórzy rzucali jeszcze jakąś złotą myśl, typu „kup sobie coś ładnego” albo „nie wydawaj wszystkiego na lody”, i już byli przy drzwiach. Dzień Święty – zaliczony.

Zauważyłam, jak Magda od razu pakuje koperty do torebki. Marek nie protestował – stał z boku, uśmiechnięty, z tym swoim wiecznie nieobecnym wzrokiem. Jakby odliczał minuty do końca.

Później – jak już goście wyszli, dzieci bawiły się przy fontannie z czekoladą, a ja szukałam swojego swetra – zauważyłam uchylone drzwi do bocznej sali. Tam siedzieli: Magda i Marek. Na stole sterta kopert. W rękach kalkulator. Magda mówiła coś o tysiącach, Marek kiwał głową.

– No, mówiłam, że się zwróci. I jeszcze starczy na Chorwację. I to lepszy hotel niż rok temu – powiedziała.

Stałam jak wryta. Może nie powinnam podsłuchiwać, ale trudno było nie usłyszeć. Spojrzałam przez ramię – Hania siedziała sama, odpakowywała nową lalkę, taką co mówi po angielsku. A jej rodzice... liczyli łupy. W środku mnie aż ścisnęło. Kiedyś koperta była dodatkiem. Dziś – głównym daniem.

Byłam zdenerwowana

Zostałam na noc u nich, bo Magda nalegała. Niby grzeczność, ale czułam, że bardziej chodziło o to, żeby ktoś pomógł rano ogarnąć Hanię. W nocy długo nie mogłam zasnąć. W głowie kręciły się obrazy – balony, błysk flesza, stosy kopert i Hania siedząca samotnie wśród zabawek.

Koło pierwszej usłyszałam głosy. Ciche, z salonu. Zeszłam na dół, chcąc tylko napić się wody. Ale stanęłam w pół kroku, gdy usłyszałam Magdę.

– No i co, Marek, mówiłam, że się opłaci. Jakbyśmy nie zainwestowali w salę i fotografa, to by nie dali tyle.

– No... fakt – burknął. – W sumie mamy na wakacje. I coś jeszcze zostanie.

– I na ratę za auto – dodała z zadowoleniem. – Warto było się urobić. Hania miała bajkę, my mamy spokój.

Nie wytrzymałam. Weszłam do salonu.

Komunia to nie inwestycja, Magda. To sakrament!

Zamilkli. Magda podniosła wzrok, jej mina była jak zamknięte drzwi.

– Mamo, skończ już z tą swoją wiarą z PRL-u. Czasy się zmieniły. Dzieci nie pamiętają, co ksiądz mówił – pamiętają, jaki był tort i czy miały limuzynę.

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Tyle lat wychowywałam ją w wartościach. Tyle razy mówiłam, że wiara to coś więcej niż rytuał. A ona?

– Czy naprawdę to wszystko było tylko po to, żeby się zwróciło? – spytałam, ale nie czekałam na odpowiedź. Odeszłam do pokoju Hani. Tam, przy jej łóżku, usiadłam i po raz pierwszy od dawna cicho zapłakałam.

Wnuczka nic nie rozumiała

Następnego ranka obudziłam się wcześnie. W kuchni jeszcze nikogo nie było – tylko cicho brzęczała lodówka. Poszłam zajrzeć do pokoju Hani. Siedziała już ubrana, przy stole, układała kartki z życzeniami. Gdy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się szeroko.

– Babciu, patrz, ile mam! – pokazała stos kartek z aniołkami i brokatem.

Usiadłam obok i spojrzałam jej w oczy.

A wiesz, Haniu, dlaczego wczoraj byłaś w kościele?

Zamyśliła się. Pokręciła głową.

– Mama mówiła, że to ważny dzień. Ale nie tłumaczyła dokładnie. Tylko że mam nie biegać, nie rozmazać makijażu i ładnie się uśmiechać do zdjęć.

– A co ci ksiądz mówił przy ołtarzu?

– Nie pamiętam. Byłam głodna. I chciałam już wrócić do sali, bo miałam nową sukienkę i mama mówiła, że tort będzie z jednorożcem.

Zamilkłam. Przełknęłam łzy, żeby nie płakać przy niej.

– A ty wiesz, co to znaczy przyjąć Jezusa?

Spojrzała na mnie niepewnie. Potem wzruszyła ramionami.

– To... coś miłego? Jak przytulenie?

Ujęłam jej dłoń.

– Tak, kochanie. Ale najpierw trzeba wiedzieć, kogo się przytula. A do tego trzeba czasu, ciszy i serca, a nie fleszy i brokatu.

Nie odpowiedziała. Ale przytuliła się mocno. I w tej jednej chwili poczułam, że jeszcze nie wszystko stracone.

Myślałam, że to dobry pomysł

Po śniadaniu usiadłam w ogrodzie z kubkiem herbaty. Magda krzątała się w kuchni, zadowolona. Marek już zniknął – pewnie do pracy, choć równie dobrze mógł po prostu uciec. A ja patrzyłam, jak Hania biega po trawie w nowiutkich balerinkach, pilnując, żeby ich nie ubrudzić. Wtedy podjęłam decyzję.

Jeszcze tego samego dnia, gdy Magda przeglądała zdjęcia z fotografem, wzięłam Hanię na bok.

– Pojedziesz ze mną, skarbie, na małą wycieczkę. Do Częstochowy. Chcę ci coś pokazać.

– A mama pozwoli?

– Mama... dowie się, jak będzie trzeba.

Wieczorem, gdy Hania spała, weszłam do kuchni, gdzie Magda przewracała oczami nad odbitkami zdjęć.

– Magda, w weekend zabieram Hanię. Pojedziemy na pielgrzymkę.

– Co? Mamo, serio? Ona jest zmęczona, poza tym mamy zaplanowaną sesję w plenerze!

– Ona potrzebuje sensu, nie sesji. Chcę jej pokazać, że wiara to coś więcej niż sukienka i tort.

Magda parsknęła.

– Ty naprawdę myślisz, że zmienisz świat tymi swoimi różańcami?

– Nie. Ale może uratuję moją wnuczkę, zanim ona też zacznie wierzyć tylko w to, co da się policzyć.

Nie czekałam na odpowiedź. Poszłam spakować torbę. Wiedziałam, że Magdy nie naprawię. Ale może jeszcze zdążę nauczyć Hanię, czym jest prawdziwa miłość. Taka, która nie przychodzi w kopercie.

Nic z tego nie wyszło

W tamtą noc, gdy pakowałam jej plecak, Magda weszła do pokoju i stanęła w drzwiach. Ręce założone, twarz zimna jak kamień.

– Mamo, nie. Nie zabierzesz jej. To moje dziecko. I nie życzę sobie, żebyś ją buntowała przeciwko nam.

Zamarłam.

– To nie bunt, Magda. Chcę jej tylko pokazać, że Bóg to nie tylko zdjęcia na tle kościoła.

– Ona ma 10 lat! – prychnęła. – Chce tortu i zabawy, nie twojej dewocji. Odpuść, bo przestaniesz być mile widziana.

I wtedy zrozumiałam. Że nic nie zmienię. Że wychowałam kobietę, która nie chce słuchać. I że Hania też, prędzej czy później, zacznie patrzeć na świat przez te same filtry – opłacalności, wizerunku, „co ludzie powiedzą”.

Od tamtej pory bywam rzadziej. Hania dzwoni czasem, opowiada o zajęciach z angielskiego, o nowych ciuchach, które dostała, o koleżankach. Ale nigdy już nie mówi o kościele. O Bogu. O sercu.

Zostaje mi modlitwa. I czekanie.

Bo może któregoś dnia, gdy dorosłość ją przytłoczy, przypomni sobie starą babcię, która chciała tylko nauczyć ją, że wiara to nie teatr. Że miłość nie musi być z promocji.

Może wtedy poszuka mnie. Albo przynajmniej przypomni sobie, że próbowałam.

Barbara, 65 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama