Reklama

Kiedyś, dawno temu, gdy byłam w ciąży, w sumie cieszyłam się, że będę matką. Później, w miarę jak Sara, nasza jedyna córka, dorastała, moja radość gasła, a jej miejsce powoli zajmowały zmęczenie i frustracja. Nie mogłam słuchać koleżanek, które co chwila szczebiotały i piały z zachwytu nad swoimi wspaniałymi dziećmi, a przy okazji także nad urokami macierzyństwa.

Dopóki Sara nie osiągnęła wieku, w którym od dzieciaków wymagało się, chociaż względnej samodzielności, było znośnie. Zachowywała się jak każda wesoła, ciekawa świata dziewczyna. Później jednak jej rówieśniczki zaczęły dążyć do usamodzielnienia – chciały robić wszystko same, uczyły się odpowiadać za swoje czyny.

Co prawda poszła na studia, ale w przeciwieństwie do znajomych, nie próbowała szukać pracy, by mieć dodatkowe środki na własne potrzeby czy chociaż złapać się na jakieś staże, które mogłyby jej to umożliwić w przyszłości. Właściwie w ogóle nie przejmowała się tym, co będzie potem. Miała przecież nas – mnie i mojego męża, Marcina i naszą pełną lodówkę.

Nie wyprowadziła się z miasta – studiowała na miejscu, więc w każdy weekend wynosiła z domu większość jedzenia, by zanieść do mieszkania jednej z koleżanek, u których przesiadywała. Wtedy nie byłoby to aż takie denerwujące, ale gdy zakończyła naukę i dostała pracę w niewielkim sklepiku odzieżowym, również robiła sobie takie cotygodniowe wypady do nas. Miała swoje mieszkanie, owszem, a właściwie mieszkała u jednej z tych koleżanek, bo jak twierdziła, trzeba być samodzielnym.

„Szkoda, że nie potrafisz samodzielnie zaopatrywać się w jedzenie” – myślałam w takich chwilach, ale jakoś to przełykałam. Momentami miałam się nawet za wyrodną matkę. Ale to wszystko nie wydawało mi się normalne. Córki moich koleżanek zakładały rodziny, miały dzieci, a ona wolała mieszkać u kumpeli i przychodzić po prowiant do nas. Pomijając już fakt, że nie widziałam u niej żadnych ambicji. Nawet jedna z moich najbliższych koleżanek, Paula, była zdecydowanie oburzona tym, co się z nią działo. Bardziej chyba nawet niż ja.

Nie powinnam odpuszczać

– Nie możesz na to wiecznie pozwalać – powiedziała mi za którymś razem, gdy spotkałyśmy się któregoś razu w mieście. – To mała terrorystka, a nie prawdziwa kochająca córka.

– Wiesz, ona na swój sposób kocha… mnie i Marcina – próbowałam tłumaczyć Sarę.

– To tu nie ma większego znaczenia – stwierdziła z przekonaniem. – Bo po prostu was wykorzystuje. I bierze za pewnik fakt, że zawsze będzie mogła korzystać z tego, co macie.

Pewnie miała rację. Przyznałam ją jej nie wprost, ale sama przed sobą, gdy powoli wracałam do domu. Tyle tylko, że jakoś nie chciało mi się śpieszyć. Ani koniecznie działać. Sara ostatnio przychodziła coraz rzadziej, właściwie tylko czasem, bo gdzieś tam jeździła ze znajomymi. Uznałam więc, że problem nie jest aż tak wielki, żeby go rozdmuchiwać. Nie miałam wtedy pojęcia, że jak zwykle się mylę, a moje przekonania są skrajnie naiwne.

Czara goryczy się przelała

Minął mniej więcej miesiąc od mojego przypadkowego spotkania z Paulą. To właśnie wtedy Sara zjawiła się nagle, w sobotę rano, bez żadnej zapowiedzi. Starałam się jej nie kontrolować, bo widziałam, że Marcin bardzo się ucieszył, że w końcu nas odwiedziła. Ona jak to ona – głównie zalegała przed telewizorem i prawie się stamtąd nie ruszała. Ja siedziałam głównie u siebie w pokoju i zajmowałam się swoimi sprawami.

Dopiero w niedzielę późnym popołudniem, gdy Sara zebrała się do domu, weszłam do kuchni, żeby wziąć ciasto czekoladowe z lodówki. Oczywiście, jak mogłam się domyślić, nie było już po nim śladu.

Znowu wszystko zabrała! – rzuciłam z irytacją. – Widziałeś? Lodówka jest pusta!

Czekałam na poparcie Marcina, ale on tylko wzruszył ramionami.

– I tak jest tego zawsze pełno – stwierdził obojętnie. – Po co się wściekasz?

Pokłóciłam się z mężem

No tak, jemu było wszystko jedno. Ja mimo wszystko nie zamierzałam tego tak zostawić. Tym razem uznałam, że dosyć tego, a Sara wreszcie powinna nauczyć się samodzielności. Ile mogłam tolerować coś takiego?

– No pewnie, dla ciebie to nic takiego – rzuciłam, nie kryjąc już irytacji. – Bo wiesz, to ja latam po te wszystkie zakupy, wybieram to, co najlepsze, a potem gotuję i piekę! Nie zauważyłeś, prawda? A może po prostu nie pomyślałeś?!

Prychnął pod nosem.

– Naprawdę histeryzujesz, Gabryśka – burknął. – To nasza córka. Wiesz, jak młodym jest teraz ciężko…

– Wszystkim jest ciężko tak samo – odparowałam. – A ona jest dorosła, ma swoje życie i swoje pieniądze, więc może sama zadbać o swoje wyżywienie. Nie mówię, że nie może się czymś poczęstować, no ale bez przesady! I nie dyskutuj ze mną! – ostrzegłam, widząc, że zbiera się, by otworzyć usta. – Jeśli dalej będziesz jej pozwalał wszystko stąd wywozić i wyżerać, zaczniesz sam zaopatrywać lodówkę i gotować. Obiecuję ci to!

Do Marcina chyba trafiły takie argumenty, bo przestał się sprzeczać, a kolejnego dnia przebąknął coś nawet o tym, że wypadałoby choć trochę pogadać z Sarą o jej samowolnym wynoszeniu jedzenia z mieszkania. Skoro sam to zaproponował, uznałam, że to ja mogę się do niej przejechać. Nie sądziłam, żeby on przeprowadził taką rozmowę w odpowiedni sposób – a przynajmniej na pewno nie miał szans być szczególnie skuteczny.

Postawiłam granice

Otworzyła mi lekko zdumiona i wpuściła mnie do środka, gdzie panował totalny bałagan. Nie miałam pojęcia, jak razem z tą koleżanką mogą mieszkać w takich warunkach. Czułam się trochę tak, jakbym się przeniosła do czasów studenckich i tych wszystkich koszmarnych kawalerek wynajmowanych za grosze. Zaczęłam się nawet zastanawiać, ile ona zarabia w tym sklepiku, że dokłada się do czegoś takiego.

– Chcę z tobą porozmawiać o tych twoich wizytach u nas – zaczęłam bez zbędnych wstępów.

– To znaczy? – Skrzyżowała ramiona na piersi i przyjrzała mi się uważnie.

– Nie mamy z tatą nic przeciwko, żebyś do nas przyjeżdżała – stwierdziłam powoli. – Wiesz, że oboje cię kochamy i chętnie widzimy cię u siebie, ale… to nie znaczy, że masz tam zjadać wszystko, co jest co w lodówce.

Sara zamrugała, wyraźnie zaskoczona.

– Że co? – wykrztusiła. – Mam u was nie jeść?

– Nie popadaj ze skrajności w skrajność – rzuciłam niecierpliwie. – Chodzi o to, że nie stać nas na to, żebyś w kółko ogałacała naszą lodówkę. Wczoraj zjadłaś i wyniosłaś rzeczy, które kupiłam na cały tydzień.

– Potwornie marudzisz – burknęła.

Może marudzę, ale mówię poważnie – powiedziałam chłodno, nie dając się zwieść jakimś jej wywracaniem oczami. – Mam dość takich wizyt. Jeśli masz przychodzić tylko po to, żeby się nażreć, lepiej nie przychodź wcale.

Wiem, że zrobiłam dobrze

Jak mogłam się spodziewać, Sara oczywiście poskarżyła się na mnie Marcinowi. Ponoć płakała mu w słuchawkę, udając biedną i skrzywdzoną. Bo ona prawie wcale nie miała pieniędzy… A kto bronił jej znaleźć inną pracę?

Mąż wyskoczył do mnie z wyrzutami, że w tak okrutny sposób potraktowałam rodzoną córkę.

Co z ciebie za matka? – palnął jak zawsze w takich sytuacjach. – Żeby własnemu dziecku jedzenia odmawiać?

Nie odpowiedziałam. Nie miałam ochoty dłużej się kłócić, poza tym doskonale wiedziałam, że podjęłam dobrą decyzję. Nie chciałam znowu wysłuchiwać szeregu wyrzutów, ale nie widziałam opcji, żeby mogło być dłużej tak, jak do tej pory. Choć Sara podobno była na mnie obrażona, czułam, że wreszcie zrozumiała swoje błędy. Nie podejrzewałam, żeby ich w jakimkolwiek stopniu żałowała albo żeby chociaż zastanowiła się nad tym, dlaczego jej zachowanie aż tak bardzo mi nie pasuje, ale byłam niemal pewna, że w końcu przestanie.

Gabriela, 48 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama