„Córka uważa, że wnuki zniszczyły tylko głupie znaczki. Nie ma pojęcia, że wraz z nimi odebrały mi coś jeszcze”
„Rano wstałem wcześniej niż wszyscy. Lubiłem tę ciszę, zanim dom się obudzi. Parzyłem kawę, kiedy usłyszałem stłumiony śmiech i trzask drzwi. Ruszyłem w stronę korytarza i już po kilku krokach wiedziałem, co się stało. Drzwi do mojego gabinetu były otwarte. Przez uchyloną szczelinę zobaczyłem rozsypane znaczki — część z nich była pognieciona”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy przestałem liczyć dni, odkąd Hania odeszła. Początkowo stawiałem kreski w kalendarzu, jakby każdy dzień bez niej był jakąś misją, którą muszę przetrwać. Potem zrezygnowałem. Po co? I tak nikt poza mną tego nie widział.
Mój świat zamknął się w czterech ścianach, w gabinecie na końcu korytarza. To miejsce to był nasz wspólny pomysł, z czasów, gdy jeszcze mieliśmy siłę planować. Hania lubiła mówić, że ten pokój to taka kapsuła czasu. A dla mnie... dla mnie to było coś więcej: miejsce, w którym rzeczy mówiły więcej niż ludzie. Każdy przedmiot miał tam swoje miejsce: szuflada na znaczki, półka z książkami — tymi starymi, oprawionymi w płótno, pożółkłe zdjęcia w ramkach — trochę przekrzywione, ale nienaruszone. I gablota: drewniana, przeszklona, z przekrzywioną rączką, której nigdy nie naprawiłem.
No i wspomnienia. Moneta z pierwszej podróży, list od Hani, dokładnie ten, który zostawiła mi w kieszeni marynarki w dniu ślubu, pierwszy rysunek od wnuczki z nieczytelnym podpisem: „Dziaduś”.
Uwielbiam wnuki, naprawdę. Ale przy nich czuję się jak ktoś z innej epoki. Ich świat to coś, czego nie rozumiem. Jest za głośny, zbyt szybki, wszystko dzieje się naraz. Nie jestem przyzwyczajony do takiego chaosu. U mnie nawet cisza jest poukładana.
— Dziadku, a co to za stary aparat? — spytał kiedyś Krzyś, wchodząc ukradkiem do mojego gabinetu.
Pamiętam, że wtedy się ucieszyłem, bo może to pierwszy krok. Może pokażę mu albumy i wtedy zrozumie. Pokazałem mu, jak się otwiera kasetę na kliszę. Wtedy popatrzył, pokiwał głową i zapytał, czy można tym robić zdjęcia na TikToka. Nawet nie wiem, co to znaczyło. Zamknąłem wtedy gablotę z rezygnacją i nie ciągnąłem tematu.
Wczoraj córka zadzwoniła, że przyjeżdżają z wnukami na weekend.
— Tato, tylko błagam, bez tej twojej musztry. Dzieci to dzieci. Nie traktuj ich jak rekrutów — zaśmiała się.
W odpowiedzi tylko westchnąłem. Bo przecież nie chodziło mi o reżim, tylko o to, że ten jeden pokój to ostatni skrawek mojego świata, którego nie chcę oddawać chaosowi. Nie mam jednak siły walczyć ani wiecznie tłumaczyć. Tyle tylko, że jeśli ktoś mi to zniszczy... to tak, jakby podeptał wszystko, co jeszcze trzyma mnie przy zmysłach.
Nie mogłem oddychać
Zamknąłem drzwi gabinetu na klucz, tak jak zawsze, zanim przyjechała rodzina. Zawsze robiłem to samo: sprawdzałem dwa razy, czy wszystko jest na swoim miejscu, czy żadna z książek nie wystaje, czy szuflada ze znaczkami domknięta do końca. Ten rytuał mnie uspokajał. Potem szedłem do kuchni i nalewałem sobie herbaty, żeby już nic nie musieć: tylko siedzieć i czekać, aż usłyszę znajome wołanie z przedpokoju.
Tego dnia było jak zwykle. Najpierw zamieszanie przy wieszaniu kurtek, potem stukot bucików, śmiechy. Wnuki wpadły do mieszkania jak burza. Krzyś od razu zrzucił plecak na dywan i pobiegł do salonu. Lena wdrapała się na kanapę i zaczęła grzebać w pilotach. Córka próbowała ich ogarnąć, a zięć tradycyjnie zajął się telefonem.
— Dziadku, a możemy potem obejrzeć coś na twoim telewizorze? — zapytała Lena, nawet na mnie nie patrząc.
— Możecie, tylko nie wchodźcie do mojego pokoju — odpowiedziałem spokojnie, ale dobitnie.
Córka spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem, jakby chciała powiedzieć: „Znowu zaczynasz”.
— Tato, przecież one nic tam nie zniszczą — stwierdziła. — To tylko dzieci.
— Właśnie dlatego — mruknąłem i wyszedłem do kuchni.
Wieczorem, kiedy wszyscy oglądali bajkę, poszedłem sprawdzić, czy drzwi do gabinetu na pewno są zamknięte. Były. Uspokojony wróciłem do salonu. Nawet rozmawialiśmy chwilę o szkole Krzysia i o planach Lenki na ferie. Dzieci wyglądały na zadowolone, a ja, mimo zmęczenia, czułem, że może tym razem będzie spokojnie.
Rano wstałem wcześniej niż wszyscy. Lubiłem tę ciszę, zanim dom się obudzi. Parzyłem kawę, kiedy usłyszałem stłumiony śmiech i trzask drzwi. Ruszyłem w stronę korytarza i już po kilku krokach wiedziałem, co się stało. Drzwi do mojego gabinetu były otwarte. Przez uchyloną szczelinę zobaczyłem rozsypane znaczki — część z nich była pognieciona. Na podłodze leżała książka bez okładki, a tuż obok pudełko z listami: otwarte, z rozrzuconą zawartością.
Zamarłem. Stałem tak przez chwilę, z ręką opartą o framugę, i nie mogłem oddychać. Wszedłem cicho do środka i klęknąłem. Zacząłem zbierać rzeczy — najpierw mechanicznie, potem coraz szybciej. Ktoś przetrząsnął wszystko: pamiątki z wesela, zdjęcia z dzieciństwa Hani i znaczki z czasów, kiedy jeszcze żył mój ojciec.
Nie usłyszałem, kiedy za mną stanęła córka.
— Tato, one tylko chciały zobaczyć znaczki — odezwała się. — Niczego specjalnie nie zepsuły. To nie koniec świata.
Spojrzałem na nią, ale nie potrafiłem nic powiedzieć. Widziałem, że nie rozumie i tylko się niecierpliwi. Jakby chciała, żebym wreszcie przestał się czepiać.
Wszedł też zięć.
— Naprawdę, nie ma o co robić sceny — rzucił obojętnie. — To dzieci. Znaczki to nie świętość.
Wciąż milczałem. Odłożyłem pudełko na półkę i wyszedłem z pokoju. Przez resztę dnia nie powiedziałem już prawie nic. Unikałem spojrzeń, unikałem dotyku. Czułem, jakby ktoś wszedł w moje wspomnienia brudnymi buciorami. A najgorsze było to, że nikt tego nie widział.
Zamknąłem drzwi na klucz
Wieczorem, gdy dzieci już spały, siedziałem w swoim gabinecie i próbowałem z powrotem poukładać rzeczy. Ale... to nie było już to samo. Każdy przedmiot wydawał się obcy, jakby przesiąknięty czyjąś obecnością. Nie miałem już do nich zaufania. Przez kilka minut krążyłem po pokoju, przenosząc rzeczy z półki na półkę, a potem zszedłem do piwnicy.
Tam też był porządek. Miałem stare szafki po dziadku — kilka półek, na których kiedyś trzymałem narzędzia. Teraz patrzyłem na nie nieco inaczej: jako na potencjalnie nowe miejsce dla moich rzeczy. Zacząłem znosić wszystko: najpierw pudełka z listami, potem albumy, ramki ze zdjęciami, znaczki w metalowym pudełku — kiedyś to była wspaniała kolekcja, dziś po prostu stanowiła coś, co trzeba ukryć.
Nie robiłem tego ze złości, zbyt zmęczony, by się denerwować — po prostu wiedziałem, że to miejsce musi być bezpieczne. Dla nich wszystkich to były stare papiery i znaczki, dla mnie — ślady dawnego życia. Nie umiałem tego nikomu wytłumaczyć, a może nawet nie chciałem.
Zamknąłem drzwi na klucz, a ten schowałem do kieszeni i usiadłem przy kuchennym stole. Później przyszła wnuczka.
— Dziadku, pokażesz mi znaczki? — zapytała cicho, jakby wyczuwała, że coś jest nie tak.
Pokręciłem głową.
— Już ich tutaj nie mam.
Nie zapytała więcej. Popatrzyła tylko jeszcze przez chwilę, a potem wróciła do salonu.
Podczas obiadu rozmawialiśmy o jakimś konkursie w szkole Krzysia. Lena opowiadała o koleżance, która zgubiła telefon w autobusie. Córka pytała, czy ktoś mógłby jej pomóc z komputerem, bo coś jej się zawiesza. Zięć jadł szybko, w milczeniu. Tylko raz spojrzał na mnie, jakby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił.
— Tato, czemu zamknąłeś ten swój pokój? — zapytała w końcu córka.
— Tak po prostu — odpowiedziałem, nie odrywając wzroku od talerza.
Nie pytała więcej. Może uznała, że jestem już za stary, żeby zrozumieć potrzeby dzieci. Może miała rację.
Po obiedzie usiadłem w fotelu i udawałem, że czytam gazetę. Słyszałem śmiechy z pokoju dzieci. Wiedziałem, że nie rozumieją, co się stało, choć ja rozumiałem aż za dobrze. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że niczego już nie muszę. Że mogę po prostu wycofać się i nie tłumaczyć. Gabinet był zamknięty, a ja coraz mniej miałem ochotę go otwierać.
Sam wybieram milczenie
Siedziałem sam w salonie, kiedy usłyszałem rozmowę w kuchni. Córka z zięciem sądzili, że nie słyszę.
— On naprawdę się starzeje… Wymyśla. Chyba się obraził o te znaczki — mówiła.
— No trudno, będzie miał swoją ciszę i święty spokój. Nie ma co go nakręcać — odpowiedział spokojnie zięć.
Zamknąłem oczy. Ich słowa nawet nie bolały — po prostu potwierdziły to, co już wiedziałem. Nie rozumieli, co dla mnie znaczyły te rzeczy. Może nawet nie powinienem tego oczekiwać.
Wieczorem, przy kolacji, panowała cisza. Siedziałem z nimi, słyszałem rozmowy o sprawunkach, planach na niedzielę, ale byłem już gdzie indziej. Myślami wróciłem do dzieciństwa, do ojca, który z roku na rok coraz mniej mówił. Pamiętam, jak siedział przy oknie i patrzył na podwórko, nie odpowiadając na pytania.
Wtedy tego nie rozumiałem, a teraz rozumiem aż za dobrze. Sam wybieram milczenie. To łatwiejsze niż tłumaczenie się z tego, co i tak nikogo nie obchodzi.
Tylko cisza mi odpowiadała
Zszedłem do piwnicy, choć nie miałem tam nic konkretnego do zrobienia. Otworzyłem starą szafkę i wyjąłem pudełko ze znaczkami. Przesunąłem palcami po rzędach kolorowych kwadracików, które znałem na pamięć. Później wyciągnąłem album z fotografiami. Na jednej z pierwszych stron była Hania, jeszcze z długimi włosami, śmiejąca się do obiektywu. Obok niej ja, młody, nieśmiały, trzymający ją za rękę.
Pamiętałem, jak podarowałem jej pierwszy znaczek. Nie był wyjątkowy, zwykła seria pocztowa z lat pięćdziesiątych, ale dla niej był „z piękną grafiką”. Tak to nazwała. Przykleiła go do wewnętrznej strony swojej książki. Potem sama zaczęła mi czasem kupować nowe znaczki, wracając z miasta.
Teraz siedziałem na starej skrzyni i mówiłem do niej, tak jak czasem mówi się w myślach do nieobecnych.
— Wiesz, schowałem wszystko. Nie dlatego, że mi nie zależy. Wręcz przeciwnie.
Niby nie płakałem, ale oczy mi się zaszkliły. To był ten rodzaj wzruszenia, który pojawia się, gdy wspomnienie jest zbyt żywe. Później długo siedziałem w ciszy, bo tylko cisza mi odpowiadała.
Miałem tylko spokój
Gabinet stał zamknięty. Klucz trzymałem w tej samej szufladzie, co zawsze, ale od miesięcy go nie użyłem. Z czasem wnuki przestały o niego pytać. Lena wolała jeździć na rolkach, Krzyś miał nową konsolę. Przyjeżdżali rzadziej. Najpierw co miesiąc, potem tylko na święta.
Siedziałem sam coraz częściej. Nie zbierałem już znaczków i nie kupowałem książek. Nie pisałem też żadnych notatek. Nawet nie otwierałem listów, które przychodziły od znajomych z dawnej filatelistycznej grupy. Nie miałem już nic nowego do dodania do tej gabloty. Może poza tym, że przestała być potrzebna.
Kiedyś Lena zostawiła u mnie książkę, szkolną lekturę. Wsunąłem jej tam jeden znaczek — niebieski, z ryciną starego dworca. Nie powiedziałem nic, tylko czekałem, że może o niego zapyta. Nie zapytała. Przy kolejnym spotkaniu zagadnęła, czy może coś zabrać z piwnicy na projekt do szkoły.
— Nie ma tam już nic ciekawego — odpowiedziałem.
Wieczorem usiadłem na krześle przy drzwiach gabinetu i długo patrzyłem na uchwyt klucza. Potem powoli wstałem, przekręciłem zamek i zamknąłem drzwi — tak, żeby kliknęło wyraźnie, po raz ostatni. Od tej pory miałem tylko spokój. I trochę wspomnień, które coraz rzadziej wracały.
Wojciech, 71 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zięć stale ze mnie drwił, że nie mam grosza przy duszy. Gdy wygrałam dużą sumkę, pierwszy wyciągnął ręce po pieniądze”
- „Mąż rozwiódł się ze mną z tak błahej przyczyny, że aż wstyd mówić. Wszystko przez chwilę słabości przed telewizorem”
- „Mąż ma jasną hierarchię ważności i to nie ja jestem na szczycie. Nie pamięta o rocznicy, ale rozkład meczów zna na pamięć”

