Reklama

Kiedy umarł mój mąż, życie nagle straciło barwy. Zbyszek był moją pierwszą i jedyną miłością. Poznaliśmy się jeszcze w liceum, szybko zostaliśmy parą. Wzięliśmy ślub, później urodziła się Julia, a my zaczęliśmy wspólną codzienność. Z czasem rzeczywistość stała się nieco bardziej szara i przewidywalna, ale nie narzekałam. Byliśmy naprawdę fajną rodzinką. Mąż mnie szanował, dbał o mnie i potrafił być romantyczny. Kwiaty wręczone bez okazji, bilecik zostawiony na kuchennym stole, spontaniczne zaproszenie na kolację do restauracji, gdy nasza córcia została z babcią. Nasze szczęście może nie było wzniosłe i wyjątkowe. Ale było prawdziwe.

Aż tu nagle los w brutalny sposób je przerwał. Gdy mąż odszedł, całkowicie się załamałam. Myślałam, że mnie już nic w życiu nie czeka. Strasznie cierpiałam i nie potrafiłam sobie z tym cierpieniem poradzić. Jedyną radością była dla mnie Julka. Wiedziałam, że ona także przeżywa śmierć ojca i to właśnie dla niej muszę być silna. Nie mogę przecież załamać się i zrezygnować z walki. Bo niby, co wtedy stanie się z moją ukochaną córeczką? Przecież to nie jej wina, że życie się z nami obeszło w tak brutalny sposób, zabierając nam kogoś, kogo obydwie kochałyśmy najbardziej na świecie.

Córka stała się dla mnie całym światem

Julia miała wtedy czternaście lat i to dla niej wszystko robiłam. Odkładałam własne potrzeby na bok, bo tak trzeba, prawda? Przecież matka ma być silna, opiekuńcza, niewidzialna w swoim cierpieniu. Dla córki pracowałam coraz więcej i więcej.

Chciałam, żeby nie odstawała od rówieśników tylko dlatego, że nie ma obydwojga rodziców. Sama mogłam chodzić niemodnie ubrana, farbować włosy w domu, rezygnować z rozrywek. Ona jednak musiała mieć wszystko, co najlepsze. Zależało mi, żeby kontynuowała prywatne lekcje angielskiego, mogła chodzić na korepetycje z matematyki i warsztaty plastyczne, które kochała. Zawsze wysupłałam pieniądze na szkolne wycieczki, zimowe i letnie wyjazdy, narty, nowy rower, o którym marzyła, prawo jazdy.

Ale czas bardzo szybko mija. Julia dorosła, wyjechała na studia, znalazła pracę i ułożyła sobie życie. Wynajęła własne mieszkanie, zaczęła zbierać na wkład własny i całkowicie wsiąknęła w atmosferę miasta, do którego się przeniosła. Ani myślała wracać do rodzinnego domu i pod skrzydła opiekuńczej mamusi.

A ja? Czy to naprawdę już koniec mojej historii? Czy przeżyłam już wszystko, co miałam przeżyć? A teraz została mi jedynie praca, wracanie do pustego domu i seriale w telewizji? Czy teraz mam jedynie czekać na emeryturę i bawienie wnuków? Przez długi czas myślałam, że tak. Wydawało mi się, że już spełniłam się jako kobieta i matka, a teraz nadszedł czas dla młodszych. Ale potem, zupełnie przypadkiem, koleżanka z pracy pokazała mi aplikację randkową. Wzbraniałam się przed jej użyciem, twierdząc, że to na pewno nie dla mnie.

To dla młodych, a nie dla baby w moim wieku – powiedziałam, wzruszając ramionami. – Co ja niby miałabym tam robić? Przecież to miejsce, gdzie spotykają się studenci i studentki, a nie dojrzali ludzie dobrze po pięćdziesiątce.

Jacy dojrzali ludzie? Ty słyszysz dziewczyno, co opowiadasz? Wiele osób w naszym wieku jest po przejściach i szuka swojej drugiej połówki. Niedawno moja ciotka, dobrze po sześćdziesiątce, poznała w ten sposób miłego wdowca. Właśnie niedawno się zaręczyli, planują ślub i remontują domek na wsi, gdzie chcą przenieść się na emeryturę – tłumaczyła mi cierpliwie, a ja robiłam coraz większe ze zdziwienia oczy. No spróbuj! Co ci szkodzi? – roześmiała się naprawdę szczerze.

Długo się wahałam. W końcu jednak założyłam profil. Z czystej ciekawości. Nie miałam wielkich oczekiwań. Wstawiłam swoje zdjęcie z wakacji, na którym wyglądałam naprawdę nieźle, ale bez jakiegoś szału. Ot, zwyczajna fotka w letniej sukience w kwiaty i klapkach na nogach. Z odrobiną błyszczyku na ustach i włosami związanymi w niedbały kucyk. Żadna tam laska. Po prostu przeciętna kobieta, po której widać, że swoje lata już ma.

Wpisałam też kilka zdań o sobie. Co? Nic skomplikowanego. To, co serce mi podpowiedziało, czyli: „Wolna i pogodna pięćdziesięciotrzylatka. Kocham teatr, kawę z cynamonem i wieczorne spacery”. Nie sądziłam, że ktokolwiek się odezwie. Byłam przekonana, że mężczyźni szukają raczej młodych kobiet. Pewnie bez dzieci i bagażu doświadczeń. A jednak. Jednak się myliłam.

Masz więcej randek niż ja!

Pierwsze wiadomości były niewinne. Kilka komplementów, kilka propozycji spotkań. Odmówiłam wielu – nie czułam jeszcze gotowości. Nie każdy z panów mi się też spodobał. Niektórzy byli bezpośredni. Jak dla mnie, zbyt bezpośredni. Z innymi rozmowy w ogóle się nie kleiły i czułam, że to nie moja bajka.

No, ale był jeden – Artur. Elegancki, zabawny, inteligentny. Przysłał mi zdjęcie z psem na spacerze, napisał, że uwielbia gotować. Umówiliśmy się.

Wieczór był magiczny. Rozmawialiśmy o książkach, o dzieciach, o życiu po przejściach. Czułam się… jak kobieta. Nie matka, nie wdowa. Po prostu – kobieta. W oczach Artura zobaczyłam autentyczne zainteresowanie. Czułam, że mu się podobam. Do tego w swoim towarzystwie czuliśmy się bardzo swobodnie. A on tuż po spotkaniu w przyjemnej knajpce zaprosił mnie do domu na niedzielny obiad.

– Spokojnie, bez podtekstów – roześmiał się, widzą moją minę. – Po prostu chciałbym ci pokazać, że rzeczywiście potrafię gotować. Wolisz coś włoskiego? A może moją popisową kaczkę w pomarańczach? – na te słowa poczułam, że jestem, no po prostu, ugotowana.

Kiedy pochwaliłam się Julii, że byłam na randce, usłyszałam tylko:

– Serio? W twoim wieku? Mamo, to nie wypada, żebyś biegała na spotkania z facetami poznanymi przez internet. Zupełnie jak jakaś małolata, a nie dojrzała, poważna kobieta.

Zaskoczyła mnie. Julia zawsze była otwarta, nowoczesna. Nie cierpiała oceniania innych ludzi i twierdziła, że każdy ma prawo do szczęścia, o ile tylko nie krzywdzi innych. A teraz? Teraz sama rzuca stereotypami i przekonuje mnie, że coś nie wypada. Zupełnie jakbym robiła coś bardzo złego, a nie po prostu spotykała się z miłym mężczyzną, z którym się rozumiem.

– A ty? – zapytałam. – Przecież też randkujesz, mówiłaś, że poznałaś kogoś przez Tindera.

– Tak, ale ja mam 26 lat, nie 53! – rzuciła z wyraźną pogardą w głosie. – Wiadomo, że ja chcę kogoś poznać, zakochać się i wyjść kiedyś za mąż. Ale ty? Już zapomniałaś o tacie? Naprawdę nie spodziewałam się tego po tobie – doskonale wiedziała, gdzie uderzyć.

Zabolało. I to jak.

Czy na miłość jest termin ważności?

Zaczęłam ukrywać kolejne spotkania. W towarzystwie Artura czułam się coraz lepiej. Jeździliśmy na weekendy za miasto, chodziliśmy do kina, kawiarni, na lody, do muzeum. Trzymaliśmy się za ręce na ulicy i umawialiśmy się na długie spacery po parku. Czułam się młodsza o dobre dwadzieścia lat.

Kiedy Julia przypadkiem zobaczyła nas razem w galerii handlowej, zrobiła awanturę na środku kawiarni.

Jesteś śmieszna! – krzyczała. – Flirtujesz jak nastolatka, zachowujesz się jak jakaś... dziewucha! Wstydu nie masz?

Ludzie się patrzyli. Artur był w szoku, a ja… Ja chciałam zapaść się pod ziemię.

Ale potem, gdy emocje opadły, zadałam sobie jedno pytanie: czy naprawdę powinnam się wstydzić tego, że jestem szczęśliwa? Czy jest jakiś termin ważności na uczucia, miłość, szczęście?

Przez kilka dni nie rozmawiałyśmy. W końcu Julia zaprosiła mnie na kawę.

– Przepraszam – powiedziała cicho. – Nie powinnam była tak na ciebie naskoczyć. Ja... po prostu ci zazdroszczę.

Zatkało mnie. Ona? Mnie?

– Ja ciągle trafiam na jakiś niedojrzałych chłopców, co uciekają na widok zobowiązań. A ty… Ty masz kogoś, kto cię kocha, dba o ciebie, z kim ci dobrze. I to mnie boli, bo myślałam, że to ja będę pierwsza.

Złapałam ją za rękę.

– Julka, ja nie chcę ci nic odbierać. Ale przecież miłość nie ma limitu wieku. Tak jak ty zasługujesz na szczęście – tak samo ja.

Z jej oczu popłynęły łzy.

– Wiem, mamo – powiedziała nagle Julka. – Tylko czasem trudno mi zaakceptować, że już nie jestem najważniejsza w twoim życiu.

Przytuliłam ją mocno.

– Zawsze będziesz najważniejsza. Ale ja też mam prawo żyć. Nie tylko być.

Moje życie zaczęło się na nowo

Julia polubiła Artura. Śmieje się, że czasami łatwiej się z nim dogadać niż ze mną. Nie jeden raz jeszcze mówi półżartem:

Matka z randki wraca później niż córka – ale już bez jadu.

Zrozumiała. I ja też. Zbyt łatwo odbiera się kobietom dojrzałym prawo do miłości, do zabawy, do wolności. Jakbyśmy po czterdziestce, pięćdziesiątce, sześćdziesiątce miały już tylko szydełkować, piec ciasta i bawić wnuki. Ale ja nie jestem gotowa na fotel bujany. Jeszcze nie teraz. W głębi duszy czuję się jak szalona nastolatka, która chce marzyć i smakować życie.

Może kiedyś się ustatkuję i zasiądę w oknie z krzyżówkami na kolanach. Ale na razie wybieram czerwone wino, taniec w kuchni i spojrzenia, od których miękną kolana. Miłość nie pyta o PESEL. A szczęście? Czasami wystarczy się na nie jedynie odważyć.

Elżbieta, 53 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama