Reklama

W naszej wsi cisza ma inny dźwięk niż w mieście. To nie brak hałasu, tylko obecność rzeczy, które kiedyś miały sens. Szum wiatru między topolami, szczekanie psa sąsiada, skrzypienie drzwi od stodoły. I ta cisza w środku domu, która przyszła pięć lat temu i została.

Nie polubiłem go

Tamtego roku lato było gorące jak diabli. W polu człowiek gotował się żywcem. Nasza córka Ola, studiująca w mieście, przyjechała ze swoim chłopakiem. Miał czarny T-shirt z trupią czaszką, paznokcie pomalowane na czarno, kolczyk w brwi. Pachniał jak drogeria, nie jak chłop. Wszedł do kuchni jak do klubu, bez „dzień dobry”.

– Nie chcemy tu takiego dziwaka – rzuciłem do córki, zanim zdążyłem się powstrzymać. Nawet nie patrzyłem na niego.

– Serio, tato? Jeszcze się nie odezwał, a już wiesz, że go nie chcesz?

– Wiem wystarczająco. Widziałem.

– W takim razie to już nie jest mój dom – powiedziała twardo, jak nie ona.

– I dobrze – palnąłem.

Wzięła plecak i ruszyła do drzwi. Żona za nią:

– Ola, poczekaj! Zostań chociaż do rana!

Ale Ola już szła, a Dominik za nią. Stałem w progu. Chciałem coś powiedzieć: „zostań” albo chociaż „zadzwoń kiedyś”. Ale nic nie powiedziałem. Tylko stałem. Pomyślałem wtedy: może i lepiej.

Tęskniłem za nią

Od tamtej pory nastała cisza. Żadnego listu, żadnego telefonu. Tylko jej kapcie, które zostawiła w kącie łazienki. Niebieskie, w kratkę. Leżą tam do dziś. Nie ruszam ich. Może dlatego, że sam nie wiem, na co jeszcze czekam.

Żona zgasła. Dom się sypie. Ja trzymam się rytuałów jak tratwy – poranna kawa, wieczorne podlewanie ogródka. A w środku wszystko mi się kruszy.

Minęło pięć lat, odkąd widziałem ją po raz ostatni. Życie na wsi nie zmienia się z dnia na dzień, ale ja zmieniałem się w środku. Czasem przy śniadaniu, gdy kroiłem chleb, łapałem się na tym, że słucham, czy nie skrzypnie furtka. Czy nie usłyszę jej głosu za drzwiami. I zaraz potem przychodziła złość, że znowu dałem się złapać na to głupie czekanie. Tego dnia wracałem z pola, kiedy żona wybiegła na ganek.

– Waldziu… Oni tu są.

Zatrzymałem się w połowie drogi, między furtką a domem. Zesztywniałem. Spojrzałem w stronę podjazdu. Stało tam szare auto, a przy nim Ola. I Dominik. Trzymali za ręce małą dziewczynkę. Może pięcioletnią. Włoski spięte w dwa kucyki, kolorowa sukienka, różowy plecaczek. Patrzyła na dom, jakby nie wiedziała, czy się bać, czy cieszyć.

Było mi głupio

Nie ruszyłem się od razu. Czułem, jak serce bije mi mocniej, a gardło mam ściśnięte tak, jak wtedy, gdy pierwszy raz ją puściłem wolno. Ola spojrzała na mnie, ale nie podeszła. Stała w miejscu, jakby czekała, co zrobię.

– Chodź, Waldziu – szepnęła żona i ruszyła przodem.

Zebrałem się w sobie. Zrobiłem kilka kroków. Słońce raziło mnie w oczy, nie wiedziałem, gdzie patrzeć. Gdy stanąłem przed nimi, mała przytuliła się do nogi Dominika.

Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Nawet ptaki zamilkły. Patrzyliśmy na siebie, jak obcy, a przecież to krew z krwi. Aż w końcu powiedziałem to, co we mnie siedziało od dawna. Głos mi zadrżał, ale słowa padły głośno.

– Nie rozumiem cię… ale brakuje mi ciebie.

Ola spuściła wzrok. Ujęła córkę za rękę i tylko kiwnęła głową.

Żona objęła mnie delikatnie ramieniem.

– Chodźcie do środka. Obiad jeszcze ciepły.

Czułem się niezręcznie

Przy stole panowała niezręczna cisza. Tylko widelec Oli co jakiś czas stukał o talerz. Żona nakładała zupę, udając, że wszystko jest jak dawniej, że to zwykła niedziela, jak każda inna. Ale wszyscy wiedzieliśmy, że nie jest.

Dominik siedział cicho, dziękował za każdą łyżkę, a przy tym co chwilę zerkał na mnie, jakby próbował wyczytać, czy może się odezwać. Maja jadła z apetytem, buzia jej się nie zamykała – opowiadała o jakiejś pani z przedszkola, o koleżance, co się przewróciła, o kotku, co jej uciekł. I może to jej głos ratował nas od tej ciszy, która wisiała między nami.

Wpatrywałem się w swój talerz. Zupa z koperkiem, jak kiedyś Ola lubiła. A teraz tylko siorbnęła kilka łyżek i odstawiła łyżkę na bok. Nie potrafiłem już udawać.

– Dlaczego nie zadzwoniłaś choć raz? – odezwałem się nagle, zbyt głośno. – Matka przez ciebie nie spała po nocach.

Zapadła cisza. Ola podniosła na mnie wzrok. Jej oczy były spokojne, ale w środku coś się w nich poruszyło. Wzięła głęboki oddech, jakby zbierała się do odpowiedzi od dawna.

– Bo wiedziałam, że mnie nie chcecie. A Dominik? – przeniosła wzrok na męża, który zesztywniał – Dla ciebie on nawet nie był człowiekiem.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. W gardle ścisnęło mnie znowu, ale tym razem nie z dumy. Z żalu. Ola wstała od stołu, odsunęła krzesło, wzięła Maję za rękę i wyszła na zewnątrz. Siedziałem jak zamurowany. Żona tylko westchnęła i zaczęła zbierać talerze.

Żałowałem swoich słów

Wpatrywałem się w puste miejsce przy stole. Przypomniałem sobie, jak kiedyś, po szkole, wpadała tu z rozwianymi włosami i opowiadała, co się działo w klasie. Jak śmiała się z moich starych powiedzonek. Jak raz, w zimie, przyniosła do domu ptaka z połamanym skrzydłem i kazała mi zrobić mu „szpital”. Zawsze była uparta. Ale była moją dziewczynką.

Dominik znalazł mnie późnym popołudniem na podwórzu. Siedziałem na ławce przy studni. Powietrze było ciężkie, zanosiło się na burzę. Usiadł obok ostrożnie.

Przez chwilę milczeliśmy. Patrzyłem w stronę sadu, gdzie kiedyś Ola huśtała się na oponie zawieszonej na starym jabłoniaku. Tamta opona już dawno sparciała, ale gałąź nadal była wygięta w tamtą stronę. Jakby czekała, że ktoś znów ją poruszy.

– Nie chciałem zabrać wam córki – powiedział w końcu Dominik. – Zrobiliśmy głupstwo, że tak po prostu uciekliśmy. Ale wtedy wydawało się, że nie mamy innego wyjścia.

Nie odpowiedziałem od razu. Patrzyłem na swoje dłonie, spracowane, szorstkie, brudne jeszcze po robocie. Ręce, które potrafiły zbudować płot, naprawić dach, posadzić drzewo. Ale nie potrafiły przytulić własnego dziecka, kiedy trzeba było.

Otworzyłem się

– Może za bardzo się bałem – odezwałem się w końcu. – Że ktoś mi ją odbierze. A sam ją wypchnąłem.

Dominik pokiwał głową. Z kieszeni wyjął telefon, przesunął palcem po ekranie i podał mi go.

Na zdjęciu była Maja. Stała w kaloszach na trawie, z błotem po kolana i wielkim bukietem mniszka lekarskiego w dłoniach. Śmiała się, szeroko, do obiektywu. Obok niej Ola, lekko pochylona, z rozwianymi włosami. Wyglądały pięknie.

– To ze wsi, gdzie mieszkamy. Ola zasadziła warzywa. Ja zacząłem pracować w warsztacie u takiego starego majstra. Powiedział, że mam dobre ręce. Maja chodzi do przedszkola, lubi rysować. Często mówi o dziadku, którego jeszcze nie zna.

Poczułem, że coś mnie ściska w środku. Wdzięczność, że w ogóle jeszcze mam szansę. I coś jeszcze – coś jak cichy wstyd, że przez tyle czasu myślałem, że wiem lepiej.

– Dobrze, że przyjechaliście – powiedziałem cicho.

Dominik nie odpowiedział. Wstał, poklepał mnie po ramieniu i poszedł w stronę domu. A ja jeszcze chwilę zostałem, słuchając, jak wiatr porusza liście jabłoni, jakby chciał przypomnieć, że czasem jeszcze coś może zakwitnąć.

Waldemar, 66 lat

Reklama
Reklama
Reklama