Reklama

Marek nigdy nie lubił podróży. Jego wymarzone wakacje to łopata, grabie i cisza ogrodu działkowego. Tam czuł się najlepiej – z dala od hoteli, przewodników, map. Mnie natomiast nosiło. Chciałam poznawać świat, zwiedzać nowe miasta, smakować lokalnych potraw, robić tysiące zdjęć.

W końcu mogliśmy sobie na to pozwolić. Po latach spłacania kredytów i oszczędzania, mieszkaliśmy w wygodnym mieszkaniu, jeździliśmy nowym SUV-em, a nasze konta wreszcie przestały świecić pustkami. Marek awansował na kierownika kliniki okulistycznej, a ja jako doświadczona doradczyni podatkowa miałam stałych klientów i pełne ręce roboty.

Któregoś dnia, scrollując Facebooka, trafiłam na profil Zosi – koleżanki z akademika. Nie widziałyśmy się od studiów, ale sentyment pozostał. Zosia mieszkała teraz na Podlasiu. Po śmierci męża prowadziła gospodarstwo agroturystyczne razem z córką, Karoliną. Miały konie, lasy, staw, kilka pokoi dla gości.

„Przyjedźcie na urlop! Mam wolny domek na skraju lasu – zaproponowała. – Marek odpocznie, a ty się wyśpisz, najecie się swojskiego jedzenia i może nawet wybierzecie się do Wilna? Macie tylko dwie godziny jazdy!”

Trochę się ociągałam – Marek nie był fanem spontanicznych planów – ale Zosia była uparta. „Jak się nie zjawicie do końca lipca, to cię wykreślam z przyjaciół” – zażartowała. A ja… poczułam, że chyba czas spakować walizki.

Mąż ciągle marudził

Marek marudził całą drogę.

– Po co mi cudze gospodarstwo, skoro ja mam działkę? – mruczał, mijając kolejne pola. – Jak wrócimy, wszystko będzie zarośnięte...

– Za to my trochę odżyjemy – odparłam z uśmiechem, choć miałam ochotę go uciszyć.

Dojechaliśmy późnym popołudniem. Powitała nas Zosia, dokładnie taka, jaką ją zapamiętałam – szczera, żywiołowa, z włosami w nieładzie i wesołymi oczami. Karolina, jej córka, była zupełnym przeciwieństwem: cicha, wysoka, z melancholijnym spojrzeniem.

– Rozgośćcie się, odpocznijcie – powiedziała Zosia. – Jutro oprowadzę was po okolicy.

Zasnęliśmy jak dzieci. Kiedy się obudziłam, Mareka nie było. Wrócił spocony, roześmiany, pachnący sianem.

– Wiedziałaś, że mają tu konie? – zawołał. – Karolina mówi, że mogę dołączyć do ich porannych wypraw. Boże, jak ja dawno nie jeździłem konno!

Uważaj, żebyś sobie czegoś nie nadwyrężył – rzuciłam żartem.

– A właśnie, że się rozciągnąłem! – odpowiedział z miną dwudziestolatka.

Nie mogłam się nie uśmiechnąć. Marek wyglądał na odmłodzonego o dekadę. Zosia opowiadała o gospodarstwie, ja mówiłam o naszym synu – Janku, który po stażu w Monachium miał wracać do Polski. Był typem samotnika, podobnie jak Karolina.

– Może ich poznamy? – rzuciłam z błyskiem w oku.

Zosia się zaśmiała.

Jeszcze zrobimy z nich parę! – powiedziała.

Zmienił zdanie

I wtedy nie wiedziałyśmy jeszcze, że to nie oni będą głównymi bohaterami tego lata. Z dnia na dzień Marek przepadał. Dosłownie. Rano wstawał przed siódmą, zakładał dżinsy, wciągał swoje ulubione buty trekkingowe i znikał ze stajniami. Wracał czasem dopiero pod wieczór – opalony, z błotem na butach i tym błyskiem w oku, który znałam… ale nie pamiętałam, kiedy ostatnio widziałam.

– Jak było? – pytałam, zerkając znad książki.

– Cudownie. Karolina pokazała mi nowy szlak. Taki przez pola, wiesz… wśród dzikich maków. Bajka!

Słuchałam z uśmiechem, ale wewnątrz zaczynałam się niepokoić. Ten jego ton – pełen zachwytu, jakby pierwszy raz był poza domem. I to „Karolina” wypowiadane tak... lekko.

– Ty go chyba zaczarowałaś – rzuciłam do Zosi przy porannej kawie. – Marek całymi dniami nie schodzi z konia.

Zosia zaśmiała się, ale nie odpowiedziała. A ja miałam coraz więcej czasu dla siebie. Spacery z aparatem, plotki z gospodyniami, wieczory na werandzie. Powinnam się cieszyć, że odpoczywam. A jednak coś we mnie zgrzytało. Coś nie dawało mi spokoju. Kiedyś Marek wrócił późnym wieczorem, włosy miał mokre, a oczy roziskrzone.

– Kąpaliście się? – zapytałam.

– Tak. Niesamowite przeżycie. Karolina powiedziała, że trzeba to robić przy księżycu, wtedy woda inaczej pachnie.

Zamilkłam.

Byłam zaniepokojona

Zaczęłam się budzić wcześniej. Może instynkt, może zwykłe zaniepokojenie, ale coś nie dawało mi spać. O szóstej rano siadałam na werandzie z kawą i nasłuchiwałam – kroków, śmiechu, stukotu kopyt.

Czasami słyszałam jego głos. Lżejszy niż zwykle. I jej śmiech – ten cichy, trochę zawstydzony. Widziałam ich później: jak wracali z wycieczek przez pola, Marek prowadził konia za uzdę, Karolina szła obok, z ręką na jego ramieniu. Rozmawiali. Śmiali się. Jak para. Zosia coś przeczuwała, ale milczała. I ja milczałam, bo co miałam powiedzieć?

– Kiedy wracamy? – zapytał mnie Marek któregoś wieczoru.

– My? – uniosłam brew.

– No... do Warszawy.

– A chcesz wracać?

Zawahał się. Właśnie to mnie przeraziło. Janek wrócił do Polski. Zadzwoniłam do niego i opowiedziałam o Karolinie. Wspomniałam o możliwości poznania się.

– Jasne, czemu nie – odpowiedział z ociąganiem.

Wieczorem Marek długo siedział przy ognisku. Nie ze mną. Z nią. W cieniu tańczących płomieni widziałam ich sylwetki, które były zbyt blisko. I wtedy poczułam coś, czego nie czułam od lat. Strach. Że właśnie tracę człowieka, z którym przeżyłam pół życia.

Karolina poznała Janka

Karolina przyjechała do Warszawy tydzień po naszym powrocie. Zosia zadzwoniła wcześniej, że córka chętnie pozwiedza stolicę i odpocznie od gospodarstwa. Cieszyłam się – miałam nadzieję, że to dobry pretekst, by zbliżyć ją do Janka. Marek nie oponował. Nawet wydawał się zadowolony.

Przyjechała z małą walizką, w jasnej sukience, z tym swoim spokojem, który od razu wprowadzał równowagę do mieszkania. Janek był trochę speszony. Nie znał jej, a ja z Zosią uknułyśmy plan, którego on był częścią. Ale już pierwszego dnia zabrał Karolinę na spacer po Starówce, potem na lody do naszej ulubionej kawiarni.

– Jest... inna – powiedział mi później. – Cicha, ale uważna. Lubię ją.

Karolina nie narzekała na brak wrażeń. Chodziłyśmy razem po sklepach, odwiedziłyśmy muzeum, a raz nawet zabrałam ją do opery. Janek, choć pochłonięty pracą w nowej firmie, dzwonił do niej w przerwach, proponował spotkania, podrzucał książki i listy miejsc wartych odwiedzenia.

Marek? Marek był zaskakująco uprzejmy. Obserwował ją z dystansu, ale czasem zapominał się na chwilę. Gdy Karolina coś opowiadała – zbliżał się za bardzo. Gdy się śmiała – jego spojrzenie miękło. Wiedziałam, co widzę, ale wypierałam to.

Byłam w szoku

Karolina wyjechała, a telefon od Zosi jakiś czas później bardzo mnie zaskoczył.

– Ela… Karolina jest w ciąży – powiedziała i zamilkła, jakby bała się mojej reakcji.

– Ojej… – wydusiłam. – To chyba... znaczy, Janek?

Zosia zawahała się.

– Myślę, że tak. Ona nic nie mówi, ale przecież byli razem… spędzali czas, mieszkała u was. Wszystko wskazuje na to, że to on.

Poczułam ukłucie niepokoju. Janek? Przecież on mówił, że to tylko sympatia. Że nic nie zaszło. Ale może coś się zmieniło pod koniec jej pobytu? Przecież nie siedziałam im nad głowami… Wieczorem, po długim wahaniu, usiadłam z synem w kuchni.

– Janek, czy ty i Karolina… jesteście razem?

Spojrzał na mnie zdziwiony.

– Nie. Mamo, mówiłem ci przecież. Ona była miła, ale to nie to.

– Zosia dzwoniła. Karolina jest w ciąży. Wszyscy myślą, że to twoje dziecko.

Zamarł. Patrzył na mnie jakbym właśnie powiedziała, że rzuciłam się z okna.

– Co?! Ale… przecież… my nawet się nie całowaliśmy!

– Jesteś tego pewien?

– Mamo – powiedział z powagą. – Jestem pewien.

Nie spałam prawie całą noc

Słowa Janka dźwięczały mi w głowie jak echo. Wierzyłam mu. Zawsze był uczciwy, czasem aż do bólu. Nie miał w sobie tej drapieżności, tej pewności siebie, jaką miał Marek. I właśnie dlatego to z nim próbowałam zeswatać Karolinę. Myślałam, że oboje są tak samo spokojni. Myliłam się. Następnego dnia wieczorem Marek wrócił później niż zwykle. Weszłam do salonu i powiedziałam bez owijania:

– Karolina jest w ciąży. I wszyscy myślą, że to Janek.

Zatrzymał się w pół kroku. Zmarszczył brwi. Wziął głęboki oddech. I nie zaprzeczył.

– Ela… – zaczął. – Chciałem ci powiedzieć. Naprawdę, ale nie wiedziałem jak.

– Więc to prawda – szepnęłam. – Ty... z nią?

Usiadł ciężko na fotelu. Przez moment wyglądał jak zgaszony człowiek, jak ktoś, kto zgubił wszystko, co miał.

To nie miało się tak potoczyć. To był impuls. Głupota. Byłem zmęczony... pusty. A ona...

– Jest młoda, zachwycona tobą, zafascynowana – dokończyłam za niego. – I ty to wykorzystałeś.

Milczał. Wiedział, że mam rację.

– Wiesz, co mnie najbardziej boli? – zapytałam. – Że patrzyłeś mi w oczy przez cały ten czas i kłamałeś.

Nie odpowiedział. A ja nie potrzebowałam już żadnych słów.

Wszystko się rozpadło

Rozwód był formalnością. Marek sam zaproponował, że zrzeknie się mieszkania i samochodu. Nawet nie próbował się tłumaczyć ani ratować sytuacji. Spakował się w weekend i zniknął, jakby go nigdy nie było.

Zosia więcej się nie odezwała. Myślę, że było jej wstyd. I chyba nie wiedziała, co powiedzieć. Straciła przyjaciółkę, a zyskała... zięcia. Bo Marek oczywiście pojechał na Podlasie. Sprzedał swoją ukochaną działkę pod Warszawą i zainwestował wszystko w gospodarstwo Karoliny. Zrezygnował z posady w klinice, teraz dojeżdża do małego szpitala w promieniu 40 kilometrów. Ale już przebąkuje, że rzuci wszystko i zostanie na stałe. Z dzieckiem. Z nią.

Urodziła im się córka. Z tego, co wiem, nazwali ją Hania. Trochę zazdroszczę Zosi – została babcią. A ja? Może i mnie los się jeszcze uśmiechnie. Janek zaręczył się z koleżanką z pracy, wreszcie zaczął się uśmiechać częściej. Moje kontakty z Zosią wygasły. Czasem jeszcze łapię się na tym, że chcę do niej napisać, ale… nie mam już nic do powiedzenia. Wszystko, co nas łączyło, rozpadło się razem z tamtym latem.

Elżbieta, 54 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama