Reklama

Komunia Małgosi miała być wyjątkowym dniem – takim, który zapamięta na całe życie. Staraliśmy się z mężem wszystko przygotować perfekcyjnie: piękna sukienka, skromne przyjęcie dla rodziny, trochę balonów i tort w kształcie otwartej Biblii. Od miesięcy Małgosia mówiła tylko o jednym marzeniu – żeby jej ukochany chrzestny, mój brat Paweł, podarował jej złoty łańcuszek z medalikiem. Wierzyłam, że spełni jej prośbę, bo od zawsze zapewniał, jak bardzo kocha swoją chrześnicę. Nikt nie przypuszczał, że zamiast radości i wzruszenia, ten dzień przyniesie naszej córce łzy rozczarowania i... prawdziwą lekcję życia.

Wielkie oczekiwania

Już kilka tygodni przed komunią Małgosia wierciła się na kanapie, podkładając pod brodę dłonie i z błyszczącymi oczami opowiadała:

– Mamusiu, a wiesz, że wujek Paweł obiecał mi złoty łańcuszek? Taki z medalikiem! Jak Ania z mojej klasy ma! – mówiła, a jej głos drżał z ekscytacji.

– Na pewno ci kupi, skarbie – uśmiechnęłam się, choć w sercu miałam lekkie ukłucie niepokoju. Znałam Pawła. Potrafił być cudownym wujkiem, ale kiedy przychodziło do wydawania pieniędzy... no cóż, często zaskakiwał „oszczędnością”.

Tego wieczoru zadzwoniłam do niego, niby mimochodem:

– Pawle, pamiętasz, że Małgosia czeka na łańcuszek od ciebie? Ona naprawdę się cieszy na ten prezent.

– No jasne! – zaśmiał się w słuchawkę. – Co ty myślisz, że o własnej chrześnicy bym zapomniał? Mam wszystko pod kontrolą!

Oddychałam z ulgą. Małgosia codziennie pytała, czy już czas na komunię, czy już będzie mogła założyć swój złoty skarb. Nawet w nocy przez sen mówiła coś o „łańcuszku od wujka Pawła”. Było widać, jak wiele dla niej znaczy ten gest.

Kilka dni przed uroczystością pojechaliśmy wspólnie do kościoła na próbę. Małgosia w białej sukience wyglądała jak mały aniołek. Stała w ławce, patrzyła na ołtarz i szeptała:

– Ciekawe, czy wujek wybierze dla mnie łańcuszek z Matką Boską, czy z aniołkiem...

Wierzyłam w brata, w jego dobre intencje. W końcu to rodzina, a rodzina zawsze staje na wysokości zadania... prawda?

Obietnice bez pokrycia

Dzień przed komunią postanowiliśmy zrobić małą próbę generalną w domu. Przymierzyliśmy sukienkę, ułożyliśmy włosy w delikatne loki, a Małgosia wciąż powtarzała:

– I jeszcze łańcuszek... Wtedy będę wyglądała jak prawdziwa księżniczka.

Późnym popołudniem zadzwonił Paweł.

– Hej, słuchaj, będę jutro chwilę wcześniej. Wpadnę przed mszą – jego głos był jak zwykle beztroski.

– Masz już prezent dla Małgosi? – zapytałam trochę niepewnie.

– No jasne. Kupiłem piękny łańcuszek! – zapewnił z entuzjazmem. – Taki, że mucha nie siada.

Uśmiechnęłam się do telefonu, choć coś mnie ukłuło. Paweł zawsze potrafił ładnie opakować słowa, ale z czynami bywało różnie. Miał reputację człowieka, który wszystko „ogarnia” po swojemu, często byle jak i po taniości. Wieczorem, gdy siedziałam przy Małgosi na brzegu łóżka i głaskałam ją po włosach, powiedziała cichutko:

– Mamusiu, obiecasz, że nie pozwolisz nikomu się śmiać, jak mój łańcuszek będzie trochę inny niż innych dziewczynek?

Poczułam ścisk w gardle.

– Twoje święto jest wyjątkowe, kochanie. Nikt nie będzie nic komentował. Będziesz najpiękniejsza – zapewniłam ją, choć sama zaczynałam mieć niepokojące przeczucia.

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Coś we mnie krzyczało, że powinnam była bardziej dopilnować Pawła. Ale z drugiej strony... jaką matką byłabym, gdybym nie miała odrobiny wiary w brata? Jakże bardzo się wtedy myliłam.

Prezent pełen rozczarowania

Kościół był wypełniony po brzegi. Białe sukienki, garniturki, świeczki w dłoniach – wszyscy wyglądali jak z obrazka. Małgosia siedziała skupiona, dłonie miała złożone jak do modlitwy, a jej oczy co chwilę zerkały w stronę wejścia. Szukała wzrokiem Pawła. W końcu pojawił się – spóźniony, jak zwykle. W sportowej marynarce, z rozwianym włosem i szerokim uśmiechem na twarzy. W ręce trzymał niewielką torebkę prezentową, ozdobioną złotymi serduszkami. Małgosia aż podskoczyła na ławce.

Po mszy zgromadziliśmy się przed kościołem, żeby zrobić kilka zdjęć. Paweł podszedł do Małgosi, wręczając jej torebeczkę.

– Proszę, księżniczko – powiedział, szelmowsko mrugając okiem.

Małgosia rozpakowywała prezent powoli, z przejęciem. Wszyscy patrzyli. Z wnętrza wyciągnęła małe pudełeczko. Otworzyła je... i zamarła. W środku leżał łańcuszek. Złoty... tylko z pozoru. Był zbyt żółty, zbyt lekki, zbyt tandetny. I do tego na medaliku lśniła czerwona naklejka „Made in China”. Poczułam, jak robi mi się gorąco. Spojrzałam na Pawła. Stał nonszalancko, dumny z siebie, jakby właśnie wręczył Małgosi najdroższą biżuterię świata.

– Paweł... – zaczęłam, ale zabrakło mi słów.

Małgosia ścisnęła pudełeczko w drobnych palcach i przywołała na twarz sztuczny uśmiech. Łzy zbierały jej się w kącikach oczu, ale była dzielna. Nie chciała robić sceny.

– Dziękuję, wujku – wyszeptała.

Było mi żal jej bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. I już wiedziałam, że ten dzień, który miał być najpiękniejszy w jej życiu, został naznaczony gorzkim rozczarowaniem.

Poczułam wstyd i złość

Po powrocie do domu emocje zaczęły sięgać zenitu. Małgosia poszła do swojego pokoju, tłumiąc w sobie łzy. Rodzina rozsiadła się przy stole, a Paweł opowiadał, jak to musiał objechać pół miasta, żeby znaleźć „idealny łańcuszek”. Siedziałam naprzeciwko niego, zaciskając palce na serwetce, żeby nie wybuchnąć. W końcu nie wytrzymałam.

– Paweł, naprawdę myślisz, że nie widzimy, co to za prezent? – powiedziałam cicho, żeby nie robić sceny przy innych.

– Co się czepiasz? Łańcuszek to łańcuszek – wzruszył ramionami, sięgając po kawałek tortu. – Mała i tak się cieszy.

– Cieszy się? – syknęłam przez zaciśnięte zęby. – Bo nie chce robić ci przykrości. Ale chyba sam wiesz, że to nie jest złoto.

– Oj tam, oj tam... Dziecko nie zauważy różnicy – odparł z rozbawieniem.

Patrzyłam na niego i nie poznawałam własnego brata. Jakby nagle zamienił się w kogoś obcego, kogo obchodził tylko własny komfort i zaoszczędzone pieniądze. Nagle do salonu weszła Małgosia. Miała przekrwione oczy, a w rękach ściskała pudełeczko z łańcuszkiem.

Mamusiu, mogę go założyć? – zapytała drżącym głosem.

Serce mi się krajało, ale przytaknęłam. Chciała zachować resztki godności, udawać przed rodziną, że jest szczęśliwa. Widziałam jednak, jak jej małe paluszki drżą, gdy zapinała zameczek podróbki. Patrzyłam na nią i czułam narastającą wściekłość. Wiedziałam, że nie zostawię tego bez słowa. Paweł musiał wiedzieć, że niektórych rzeczy po prostu nie wolno robić. Zwłaszcza dzieciom.

Tego nie da się zapomnieć

Po obiedzie zapadła decyzja, że zrobimy jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć w ogrodzie. Małgosia dzielnie pozowała, z uśmiechem, który miał w sobie więcej smutku niż radości. Łańcuszek z tombaku połyskiwał nienaturalnym blaskiem w promieniach słońca. W pewnym momencie podszedł do mnie mój mąż. Ścisnął mnie za ramię i szepnął:

– Anka, odpuść dziś. Potem zrobimy, co trzeba.

Skinęłam głową, choć miałam ochotę krzyczeć. Krzyczeć na Pawła za to, jak potraktował moją córkę. I siebie samą – za to, że pozwoliłam na to wszystko, wierząc naiwnie, że rodzina zawsze stanie na wysokości zadania. Wieczorem, gdy goście już wyszli, a Małgosia spała, usiedliśmy w salonie. Paweł jeszcze sączył kawę, jakby nic się nie stało.

– Musimy pogadać – zaczęłam, bez owijania w bawełnę.

– Co znowu? – burknął, udając, że nie wie, o co chodzi.

– Serio? Ty, dorosły facet, kupujesz dziecku tombak z bazaru na jej pierwszą komunię?

Spojrzał na mnie, zmrużył oczy i wzruszył ramionami.

– Anka, przestań dramatyzować. Za dwa dni i tak by go zgubiła. A ja mam teraz inne wydatki, samochód się sypie...

– Samochód?! – parsknęłam gorzko. – Małgosia będzie pamiętać to przez całe życie. Taki prezent to nie jest tylko rzecz. To symbol. Symbol, którego jej odmówiłeś.

Nie odpowiedział. Wzruszył ramionami i odwrócił się do drzwi. Wiedziałam, że nie zrozumie. Że dla niego to zawsze będą tylko pieniądze. A dla Małgosi – rana, która zaboli za każdym razem, gdy wspomni ten dzień.

Nie tylko prezenty się liczą

Następnego dnia rano, kiedy usiadłam przy stole z filiżanką herbaty, Małgosia przyszła do mnie z małym pudełeczkiem w dłoniach. Podała mi je bez słowa.

Nie chcesz go nosić? – zapytałam delikatnie.

Pokręciła głową.

– Wolę nie. Wolę pamiętać, że byłam szczęśliwa, że byłam z wami... a nie przez rzeczy.

Przytuliłam ją mocno, czując, jak bardzo moja mała dziewczynka dorosła przez jeden dzień. Przecież właśnie o to chodziło – nie o przedmioty, nie o prezenty, nie o złoto. O miłość, bliskość i wspólne chwile. Tego samego dnia pojechałam z Małgosią do jubilera. Wybrałyśmy razem prawdziwy złoty łańcuszek – prosty, skromny, ale piękny. Kiedy pani w sklepie zapakowała go w białe pudełeczko, Małgosia aż zadrżała z emocji.

– Mamusiu... dziękuję – powiedziała cicho, patrząc na mnie z wdzięcznością większą, niż gdyby dostała najdroższy naszyjnik świata.

Tamtego wieczoru, kiedy zakładałam jej nowy łańcuszek na szyję, obie wiedziałyśmy, że nie chodzi tylko o biżuterię. To był symbol tego, że ją kochamy, że zawsze będzie dla nas ważna, że zasługuje na wszystko, co najlepsze. Paweł? Przez długi czas unikał rozmów o komunii. Z czasem nasze relacje ochłodziły się, choć nie zerwały całkiem. Zrozumiałam jednak, że są rzeczy, których nie da się cofnąć, naprawić ani kupić za żadne pieniądze. Bo prawdziwa wartość nie tkwi w prezentach. Tkwi w sercu.

Anna, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama