Reklama

Nie jestem już młoda. Mam swoje lata, zmarszczki, siwe włosy i bolące kolana. Ale dopóki Iza była w domu, życie wydawało się prostsze. Owszem, bywały spięcia. Ona zawsze była niezależna, uparta jak osioł. Ale przynajmniej była blisko. Teraz w moim świecie jest tylko Jaś. Dziś już dwuletni chłopczyk z niebieskimi oczami po dziadku. Czasem patrzę na tego malca i nie wierzę, że w tym wieku zaczynam wszystko od nowa.

– A co u Izy? – pyta pani Jadwiga, sąsiadka z dołu, kiedy mijamy się w windzie.

– Walczy o lepsze jutro – odpowiadam jak zawsze i uśmiecham się wymuszenie.

Nie mówię, że nie dzwoniła od tygodnia. Że wysłała tylko zdjęcie plastikowych skrzynek z podpisem „ciężka robota, ale dla Jasia warto”. Wierzyłam w to. Mówiłam wszystkim: pojechała na szparagi, bo chciała dla syna więcej. A w głębi duszy zaczynam mieć wątpliwości.

Moja siostrzenica Zosia przyszła któregoś dnia bez zapowiedzi. Wpadła z impetem, niosąc w jednej ręce pudełko z babeczkami, a w drugiej telefon. Jaś właśnie spał, więc przyjęłam ją w kuchni. Usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła opowiadać, co tam nowego – a to o uczelni, a to o koleżankach, o jakimś wyjeździe na weekend. Słuchałam, kiwając głową, ale czułam, że coś krąży jej po głowie.

– Ciociu – przerwała w końcu, kładąc telefon na stole – chyba powinnaś to zobaczyć.

Nie dowierzałam

Przesunęła ekran w moją stronę. Spojrzałam. Na zdjęciu moja córka, Iza, siedziała na plaży. Miała okulary przeciwsłoneczne, w rękach trzymała plastikowy kubek z kolorowym napojem. Obok niej stał wózek dziecięcy, a pod zdjęciem podpis: „Rodzina to wszystko, co mam”.

Nie powiedziałam ani słowa. Podsunęłam jej telefon z powrotem i wstałam, niby po herbatę. Ręce mi drżały, więc zanim nalałam wodę, musiałam je oprzeć o blat. Czułam, że Zosia wie więcej, ale nie miała odwagi dopytać.

Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, wsłuchując się w oddech Jasia. Był spokojny, równy, tak bardzo niewinny. A ja czułam się, jakby ktoś mi coś wyrwał ze środka. Obraz Izy na plaży z tamtym podpisem wracał do mnie jak uparty bumerang. Rodzina to wszystko, co mam… Napisała to Iza, która zostawiła własnego syna.

Przypominałam sobie pożegnanie sprzed roku. Było szybkie, bez czułości. Przytuliła Jasia, ale bez emocji. Mnie ledwie cmoknęła w policzek.

– Wracam za kilka tygodni – rzuciła, jakby mówiła o wypadzie do sklepu. – Musimy jakoś przetrwać ten czas.

Po prostu wyjechała

Wtedy uwierzyłam. Uwierzyłam, bo chciałam wierzyć. Potem przedłużała pobyt z miesiąca na miesiąc, znalazła inną pracę, pisała, że lepiej jej się wiedzie, że wróci po Jasia. Ale nie wracała.

Rano podjęłam decyzję. Poszłam do pokoju, gdzie w szufladzie trzymałam dokumenty. Wyjęłam akt urodzenia Jasia, książeczkę zdrowia i kilka zdjęć. Potem zadzwoniłam do urzędu. Umówiłam się na wizytę. Powiedziałam, że chodzi o opiekę nad wnukiem. Pani po drugiej stronie słuchawki zapytała, czy chodzi o tymczasowe rozwiązanie. Odpowiedziałam cicho, że nie wiem.

Potem przez dwie godziny pisałam wniosek drżącą ręką, co chwilę się zatrzymując. Opisałam, że córka wyjechała, że kontakt jest ograniczony, że nie wiem, gdzie dokładnie przebywa. Napisałam, że dziecko zostało pod moją opieką, że sama zajmuję się wszystkim. Dodałam, że jestem gotowa zapewnić Jasiowi dom, bezpieczeństwo i miłość. Bo kocham go, a jego matka… Nie wiem, co kocha.

Telefon zadzwonił tydzień później, późnym popołudniem. Jaś właśnie bawił się na podłodze, a ja przeglądałam listę potrzebnych szczepień. Gdy zobaczyłam na ekranie „Iza”, serce mi mocniej zabiło. Odebrałam bez słowa.

– Hej, mamuś. Wszystko w porządku? – zapytała beztrosko, jakbyśmy rozmawiały wczoraj.

Przez chwilę milczałam, bo nie wiedziałam, od czego zacząć. Chciałam krzyczeć, ale głos nie przechodził mi przez gardło. W końcu powiedziałam cicho, ale wyraźnie:

– Nie masz prawa mówić, że rodzina to wszystko, skoro ją zostawiłaś.

Byłam wściekła

Po drugiej stronie zapadła cisza. Później usłyszałam coś, co brzmiało jak śmiech, ale bardziej jak ten nerwowy, obronny.

– Mamo, o co ci znowu chodzi? – rzuciła tonem zirytowanej nastolatki. – Przecież wszystko jest pod kontrolą. Dajesz radę, nie?

– Nie o to chodzi. Nie jestem opiekunką do wynajęcia. Jestem jego babcią. A ty jesteś jego matką – powiedziałam ostrożnie, ważąc każde słowo, żeby nie wybuchnąć. – Nie wiem, czy sobie zdajesz sprawę, ale zniknęłaś. Nie dzwonisz. Nie pytasz. Nie interesujesz się nawet tym, co je.

– Bo mam dużo na głowie – przerwała mi szybko. – Wiesz, jak to jest. Praca, obowiązki…

– Tak? To kiedy zdążyłaś pojechać nad morze? – zapytałam. – Z nowym dzieckiem?

Zamilkła. Czułam, jak po drugiej stronie zbiera myśli.

– Ty chyba jesteś po prostu zazdrosna, mamo, że sobie ułożyłam życie. Nie musisz być taka zgorzkniała – dodała chłodno.

To był moment, w którym puściło mi wszystko. Nie tylko nerwy, ale i ta cienka nić złudzeń, że może jeszcze jakoś to wszystko naprawimy.

– Dobrze. Skoro tak uważasz, to nie dzwoń więcej. Sprawa trafiła do sądu. Składam wniosek o stałą opiekę nad Jasiem. Zostawiłaś go i teraz muszę go chronić – powiedziałam twardo i się rozłączyłam.

Walczyłam o niego

Jaś spojrzał na mnie z podłogi, a ja usiadłam obok niego i wzięłam go w ramiona. Pachniał jak zawsze – spokojem, niewinnością, ciepłem. A ja po raz pierwszy od dawna poczułam, że robię coś właściwego.

Listonosz przyniósł pismo trzy dni po naszej rozmowie. Koperta była gruba, z zagranicznym stemplem. W środku znajdował się wniosek o odebranie dziecka osobie nieuprawnionej. Iza podpisała go własnoręcznie, a pod adresem widniało jakieś niemieckie miasteczko, którego nazwy nie potrafiłam nawet wymówić. Ręce mi się trzęsły. Wiedziałam, że ten moment prędzej czy później nadejdzie, ale nie byłam gotowa. Nikt nie jest gotowy na to, żeby walczyć z własnym dzieckiem.

Zadzwoniłam do prawniczki. Powiedziała, że to standardowa procedura i że teraz wszystko zależy od tego, co powiemy w sądzie. Że potrzebne będą zeznania, dokumenty, że trzeba przygotować się na długą drogę. Pomyślałam, że mam sześćdziesiąt parę lat i żadnej siły na wojny, ale kiedy spojrzałam na śpiącego Jasia, wiedziałam, że nie mam wyboru. Czułam wyrzuty sumienia, że wychowałam córkę na taką samolubną osobę.

Leokadia, 63 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama