„Córka mnie wyśmiała, bo na starość założyłam biznes. Zazdrości, że po moje ciasto czereśniowe ustawiają się kolejki”
„Pierwsze osoby zaczęły podchodzić, zanim jeszcze rozstawiłam wszystko do końca. Młoda dziewczyna w lnianej sukience wzięła kawałek na spróbowanie i uśmiechnęła się do mnie szeroko.
– To smak jak u mojej prababci – powiedziała”.

- Redakcja
Gdy człowiek całe życie pracuje według dzwonka – najpierw w szkole podstawowej, potem w liceum – to gdy ten dzwonek nagle cichnie, w uszach robi się dziwna cisza. Tak było u mnie. Ostatni raz zamknęłam dziennik i zeszyty z ćwiczeniami dokładnie dziewięć miesięcy temu. Emerytura. Słowo jak z innej epoki. Nadal brzmi obco, jakby chodziło o kogoś innego.
Miałam plan
Wróciłam do uprawiania ogrodu – do moich drzewek, z których znałam każdy konar. Czereśnia miała w tym roku wyjątkowo obfity plon. Tak obfity, że część owoców zaczęła się marnować. A ja nienawidzę marnotrawstwa. Zrobiłam więc najpierw kompot, potem dżem, a w końcu ciasta, na starym przepisie mojej mamy. I pojechałam z nimi na targ.
– Martuś, nie uwierzysz! Wszystkie ciasta zeszły do dwunastej! Musiałam wziąć zeszyt i notować zamówienia na przyszły tydzień! – mówiłam do telefonu, ledwo mieszcząc radość w słowach.
Stałam akurat na przystanku, trzymając torbę z blachami i kwiatka, którego dała mi sąsiadka pani Lonia.
– Serio, mamo? Zrobiłaś z siebie wiejską babcię na targu? – usłyszałam z drugiej strony. Ton Marty był cyniczny, szeleszczący chłodem jak folia.
– No… tak wyszło. Ale ludzie byli naprawdę zachwyceni.
– Nie wiedziałam, że to teraz taki dochodowy biznes. Może otworzysz własną piekarnię w stodole? – prychnęła.
Zamilkłam na chwilę. Chciałam coś powiedzieć, ale głos ugrzązł mi gdzieś w gardle. Zamiast tego szepnęłam tylko:
– To mnie cieszy, nic więcej.
– Jasne. Rób, co chcesz. Ale nie spodziewaj się, że będę się tym chwalić w pracy.
Klik. Rozłączyła się.
Wyśmiała mnie
Stałam jeszcze chwilę przy przystanku, patrząc na ludzi, którzy przechodzili obok z siatkami, z dziećmi, z telefonami. Poczułam się jak głupia. Przez moment chciałam wrócić do domu i zapomnieć o wszystkim. Ale wtedy poczułam ciężar blaszek w dłoni. Wszystko się sprzedało, ludzie prosili o więcej.
Wieczorem, przy kuchennym stole, rozłożyłam zeszyt z przepisami i czystą kartkę. Na górze napisałam: „Czereśniowe Marzenie – cukiernia domowa”. Może i jestem emerytką, ale jeszcze nie skończyłam się liczyć.
Tamtego dnia przyszłam na targ wcześniej, żeby dobrze rozłożyć stoisko. Stare składane stoliki, biały obrus z falbanką i tabliczka z napisem „Domowe Wypieki Ewy”. Pogoda była łaskawa, słońce dopiekało, ale nie za bardzo. Czereśniowe drożdżowe wyglądało cudownie – puszyste, z kruszonką, pachniało na całą alejkę. Miałam też sernik i ciasto z malinami.
Pierwsze osoby zaczęły podchodzić, zanim jeszcze rozstawiłam wszystko do końca. Młoda dziewczyna w lnianej sukience wzięła kawałek na spróbowanie i uśmiechnęła się do mnie szeroko.
– To smak jak u mojej prababci – powiedziała. – Ona zawsze piekła na soboty.
Później przyszedł pan Roman, emerytowany listonosz. Powiedział, że specjalnie zmienił trasę porannego spaceru, bo usłyszał, że tu sprzedają coś, co naprawdę pachnie.
Odniosłam sukces
Z każdą minutą przybywało ludzi. Starsze panie, młode mamy z wózkami, nawet kilku mężczyzn. Tworzyła się kolejka, a ja ledwo nadążałam z pakowaniem. Serce biło mi szybciej, ale nie ze stresu, tylko z jakiejś cichej, dziecięcej radości.
Wszystko zaczęło się od kobiety z rudymi włosami, która przyszła w niedzielę. Przedstawiła się jako dziennikarka z lokalnego radia. Powiedziała, że ktoś zgłosił mój kącik kulinarny do ich cyklu o przedsiębiorczych seniorkach. Roześmiałam się wtedy trochę nerwowo, ale w duchu byłam dumna. Opowiedziałam jej, jak to się wszystko zaczęło. O czereśniach, o zeszycie z przepisami po mamie, o tym, jak pieczenie uratowało mnie przed samotnością.
Dziennikarka była miła, uważna. Zadawała pytania tak, że czułam się jak ktoś ważny. Wzięła też po kawałku każdego ciasta. Najbardziej smakowało jej czereśniowe. Nagranie trwało może pół godziny, ale po wszystkim jeszcze zostałyśmy, wypiłyśmy razem kawę z termosu i porozmawiałyśmy o ogródkach. Na pożegnanie powiedziała, że mój głos będzie leciał w środę, rano.
Mówili o mnie
W środę rano odezwał się telefon. Nie Marta – tym razem znajoma nauczycielka z liceum.
– Ewa, ty byłaś w radiu? Jakie to było piękne! Wreszcie ktoś mówił coś sensownego, że życie po sześćdziesiątce się nie kończy.
Serce mi się śmiało. Do południa zadzwoniły jeszcze trzy osoby. A po południu, gdy wróciłam z zakupów, czekała na mnie pani Danuta. Prowadziła cukiernię „Słodkie Chwile” przy rynku, znałam ją z widzenia. Miała zawsze czerwone paznokcie i szalik w groszki.
– Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale… słuchałam pani w radiu. I zjadłam to czereśniowe, kupione na targu. Chciałabym zaproponować pani miejsce w mojej cukierni. Na próbę. Jedna witryna, czereśniowe, może jeszcze coś. Pod moją marką, ale z podpisem: „Ciasto pani Ewy”.
Patrzyłam na nią z otwartymi ustami. Nigdy nie sądziłam, że ktoś z prawdziwej cukierni uzna moje wypieki za coś więcej niż hobby.
Byłam z siebie dumna
Wieczorem telefon zadzwonił jeszcze raz. Tym razem to była Marta. Głos miała zaskakująco łagodny, nawet jakby trochę rozbawiony.
– No to gratulacje. Jesteś teraz gwiazdą radia? – zapytała. – Słuchałam z ciekawości. Koleżanka z pracy wysłała mi link. Wszyscy byli zachwyceni twoim głosem. Takie ciepłe, miłe… trochę w stylu „babcia ci upiecze”.
– Nie jestem żadną babcią. Po prostu piekę – odpowiedziałam, zaskoczona własną siłą w głosie.
– Jasne. A ten pomysł z cukiernią… Naprawdę sądzisz, że to coś więcej niż chwilowa moda? Media kochają takie dziwaczne historie. Starsza pani z ciastem. Słodkie, ale śmieszne.
Wzięłam głęboki wdech. Nie chciałam się złościć, ale nie mogłam milczeć.
– Nie robię tego dla lajków.
W słuchawce zapanowała cisza. A potem Marta powiedziała tylko:
– No dobrze, mamo. Tylko nie zapomnij, kto cię ostrzegał.
I rozłączyła się. A ja zapisałam w zeszycie: „Do czwartku dostarczyć czereśniowe do Słodkich Chwil”.
Marta przyjechała bez zapowiedzi. Usłyszałam silnik samochodu, potem jej kroki na schodach. Weszła do kuchni jakby nigdy nic, rozejrzała się i powiedziała tylko:
– Pachnie drożdżowym.
Zazdrościła mi
W końcu Marta powiedziała:
– Ty naprawdę myślisz, że to coś zmieni? Że pieczenie ciast… że to jest życie?
Stałam tyłem do niej, wkładając ciasto do piekarnika. Odwróciłam się spokojnie.
– Myślę, że wreszcie robię coś, co ma dla mnie sens. Coś, co nikomu nie musi się podobać, żeby było prawdziwe.
– Uciekasz. Budujesz sobie jakąś bajkę, w której jesteś lubiana, ważna, potrzebna. Ale to nie jest prawdziwe życie, mamo. W prawdziwym życiu trzeba robić rzeczy trudne.
Patrzyłam na nią długo. Była zmęczona. Miała cień pod oczami, którego wcześniej nie widziałam. Nie odpowiedziałam od razu. Pozwoliłam, żeby to ona coś poczuła, zanim usłyszy.
– Ty się boisz żyć po swojemu. Dlatego nie możesz znieść, że mi się to udało.
Spojrzała na mnie. Usta jej zadrżały, ale nic nie powiedziała. Przeszła przez kuchnię, sięgnęła po torebkę i ruszyła w stronę drzwi. Zatrzymała się w progu.
– Nie wiem, co bardziej mnie wkurza: twoje ciasta czy to, że ci się udało.
A potem wyszła, zostawiając za sobą ciszę i zapach piekącego się drożdżowego.
Ewa, 66 lat
Czytaj także:
- „Mąż przez lata stronił od bliskości. Zażądałam rozwodu, gdy w końcu odkryłam, dlaczego jest taki oziębły”
- „Nie chciałam męża, ale współkredytobiorcę. Myślałam, że to będzie czysty układ, ale serce nie kalkuluje"
- „Chciałam mieć bogaty ślub i nie obchodziło mnie, z kim go wezmę. Liczyła się tylko suknia jak z żurnala i foty na Insta”

