„Córka wysłała mnie do sanatorium, żebym całkiem nie zwiędła. Nie sądziłam, że na starość rozkwitnę jak jesienna róża”
„Patrzyłam na niego przez chwilę. Nie był nachalny, nie próbował mnie rozbawić na siłę. Po prostu jakby chciał się podzielić kawałkiem zwyczajnego poranka. A ja, choć nie chciałam się do tego przyznać, poczułam, że coś we mnie odtajało”.

- Redakcja
Zawsze siadałam o ósmej przy stole, kawa w tym samym kubku, kanapka z serem albo pasztetem i to samo krzesło, to samo radio, ta sama samotność. Od kiedy zmarł mój Janek, minęły cztery lata. Cztery długie, nijakie lata, w których jedyną zmianą była nowa firanka i wyższe ceny w sklepie spożywczym.
Nie chciałam jechać
Ludzie pytają, czy nie tęsknię za towarzystwem. Mówię im: „Nie mam na to czasu”, choć prawda jest inna – nie mam już odwagi. Bo co, jeśli znowu ktoś odejdzie? Co, jeśli znowu zostanę sama? Moja córka, Anka, ma na ten temat inne zdanie.
– Mamo, ile można siedzieć w czterech ścianach? Zrób coś dla siebie, poznaj kogoś, idź potańczyć, pośmiać się! – powtarza mi przy każdej okazji, a ja tylko kiwam głową i robię swoje.
Bo co niby mam powiedzieć? Że boję się ludzi? Że wszystko we mnie skurczyło się ze strachu i smutku? Ale ostatnio przegięła. Zapisała mnie – bez pytania – do sanatorium w Ciechocinku. Wcisnęła mi w rękę kopertę z dokumentami i biletem, spojrzała poważnie i powiedziała:
– Mamo, ja cię błagam. Jedź. Chociaż raz nie odmawiaj życia.
Przeklinałam ją w duchu, gdy pakowałam walizkę. Gderałam przez całą drogę do uzdrowiska, w autobusie siedziałam jak straszydło, patrząc z niechęcią na wszystkich dookoła. Bo przecież wiem, jak to będzie – jedni się śmieją, inni szukają miłości jak nastolatki, a ja będę ta samotna, oschła, staromodna. Nie pasuję do tego świata.
Zmusiła mnie
Pierwszego dnia w sanatorium wstałam wcześnie, choć spałam źle. Obce łóżko, zapach leków, za oknem szaro i wilgotno. W jadalni tłoczyło się już sporo ludzi. Większość rozgadana, jakby znali się od lat. Ja usiadłam z boku, przy dwuosobowym stoliku, z nadzieją, że nikt się nie dosiądzie. Ale los miał inne plany.
– Czy można? – zapytał starszy mężczyzna z szerokim uśmiechem.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, już siadał.
– Nie lubię siedzieć sam. Śniadanie smakuje lepiej, jak się przy nim trochę pogada – rzucił z takim luzem, jakbyśmy znali się od lat.
Skinęłam głową bez entuzjazmu. Miał siwe włosy, ciepłe spojrzenie i koszulę zapiętą pod szyję. Przysunął do siebie talerz i wskazał na biały serek.
– Pani pozwoli, że powiem jedno – zaczął. – Ten twaróg smakuje dokładnie tak, jak u mojej babci. Z cebulką, solą i odrobiną śmietany. Nic wielkiego, ale potrafi człowieka cofnąć o pięćdziesiąt lat. Pani też ma takie smaki z dzieciństwa?
– Nie – odpowiedziałam chłodno. – Nigdy nie lubiłam twarogu.
– To znaczy, że jeszcze pani nie trafiła na dobry. Albo na odpowiednią sytuację – odpowiedział bez cienia urazy.
Był rozgadany
Zrobiłam minę, która miała zakończyć rozmowę, ale on się nie zraził. Wziął gryz i z zadowoleniem cmoknął.
– A pamięta pani te letnie poranki, gdy śniadanie jadło się na dworze, na ławce? Talerz był zawsze za mały, chleb się kruszył, a pies czekał, aż coś spadnie…
Nie odpowiedziałam, ale w głowie miałam dokładnie taki obraz. Ojciec kładł gazetę na stole, mama się uśmiechała. Było prosto i spokojnie. Takie wspomnienia przychodziły rzadko, ale kiedy już przyszły, potrafiły zatrzymać oddech.
– Ma pan dużo do powiedzenia – powiedziałam.
– Życie mnie nauczyło, że lepiej gadać, niż milczeć – powiedział z uśmiechem. – Milczenie nic nie zmienia.
Patrzyłam na niego przez chwilę. Nie był nachalny, nie próbował mnie rozbawić na siłę. Po prostu jakby chciał się podzielić kawałkiem zwyczajnego poranka. A ja, choć nie chciałam się do tego przyznać, poczułam, że coś we mnie odtajało.
– To chociaż niech pan nie mlaska – powiedziałam półgłosem.
Roześmiał się szczerze, jakby właśnie opowiedział najlepszy dowcip. Ja też się uśmiechnęłam.
Wspomnienia ożyły
Po śniadaniu długo chodziłam po parku. W głowie powtarzałam rozmowę o twarogu, o letnich porankach, o smaku z dzieciństwa. Nie chciałam się przed sobą przyznać, ale ten mężczyzna sprawił, że poczułam się lżej, może nawet… młodziej. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Przecież to tylko rozmowa. I tylko serek. Ale było w niej coś więcej.
Zadzwoniłam do córki zaraz po obiedzie. Chciała wiedzieć, czy dotarłam, jak się czuję, czy nie jest mi za zimno. Na końcu zapytała:
– Poznałaś już kogoś?
Parsknęłam.
– Aniu, ja tu przyjechałam na zabiegi, nie na randki.
– No dobrze, dobrze. Ale pamiętaj, że nie samymi inhalacjami człowiek żyje – rzuciła i rozłączyła się, zostawiając mnie z poczuciem, że coś podejrzewa.
Nie powiedziałam jej o Edwardzie. Nie umiałabym nawet wytłumaczyć, dlaczego ta krótka rozmowa przy śniadaniu zapadła mi tak głęboko w pamięć. A może właśnie dlatego, że była krótka. Nie zobowiązywała do niczego.
Myślałam o nim
Po południu spotkaliśmy się znów, tym razem w poczekalni przed kąpielą borowinową.
– Dzień dobry. Dziś bez twarogu – powiedział i usiadł obok.
Uśmiechnęłam się, ale nie spojrzałam. On też nic nie mówił przez dłuższą chwilę, a potem, jakby od niechcenia, rzucił:
– Byliśmy z żoną w tym sanatorium trzy lata temu. Lubiliśmy tu wracać.
Odwróciłam głowę. Miał spuszczony wzrok. Dłoń trzymał na lasce, choć wcześniej nie widziałam, żeby się nią posługiwał.
– Nie żyje? – zapytałam cicho.
Skinął głową.
– A pani?
– Mąż umarł cztery lata temu – odpowiedziałam, po raz pierwszy wypowiadając to zdanie bez zacisku w gardle.
Popatrzył na mnie długo, spokojnie. Nie pocieszał. Nie silił się na mądre słowa, tylko pokiwał głową.
– Ciężko, co?
– Ciężko – powtórzyłam.
To był najprawdziwszy dialog, jaki odbyłam od miesięcy. Taki, w którym nie trzeba było udawać.
Rozumiał mnie
Po powrocie do domu sanatoryjna cisza zamieniła się w domową pustkę. W kuchni znowu było cicho, radio milczało, a herbata stygła w kubku. Stałam przy oknie, patrząc na opadające liście. Znowu wszystko było takie samo jak wcześniej, a jednak nie. Czułam, że coś się zmieniło we mnie.
Listonosz przyniósł kilka ulotek, rachunek i jakiś list. Zdziwiłam się. Kto dziś pisze listy? „Pani Mario, dziękuję za rozmowy. Nie wiem, czy to coś znaczyło dla Pani, ale dla mnie – bardzo. Jeśli zechce Pani odpisać, będzie mi miło. Jeśli nie – zrozumiem. Edward”.
Usiadłam przy stole z listem w dłoni. Patrzyłam i myślałam: czy to możliwe, żeby jeszcze czegoś chcieć? Jeszcze czegoś się spodziewać? Zaczęłam pisać odpowiedź, potem ją porwałam. Wzięłam nową kartkę. W końcu napisałam jedno zdanie. „Dziękuję. Myślę o Panu”.
Nasza korespondencja trwała przez kilka tygodni. Listy przychodziły nieregularnie – czasem co kilka dni, czasem z dłuższą przerwą. Były krótkie, zwyczajne. Pisał o pogodzie, o tym, co gotuje, że jego kot rozciął sobie ucho. Ja odpisywałam o nowych kapciach, zepsutej pralce i tym, że znów nie mogę spać.
Zbliżyliśmy się
Potem zaczął dzwonić wieczorami, zawsze o tej samej porze. Rozmowy były spokojne, niespieszne, pełne pauz, które wcale nie były niezręczne. Czułam, że mogłabym milczeć przy nim długo i nie musiałabym nic wyjaśniać.
– Przyjechałaby pani do mnie na weekend? Mam ogród, ławkę i jesienne róże – zapytał pewnego wieczoru.
Zamilkłam. Poczułam, jak coś ściska mnie w brzuchu. Strach i... nadzieja. Odruchowo spojrzałam na pusty fotel obok.
– Nie wiem – powiedziałam w końcu.
– To nie musi być od razu. Poczekam.
Rozłączyłam się i długo patrzyłam na zegar. Tylko ja wiedziałam, ile rzeczy musiałam sobie w tej chwili poukładać: że mogę tęsknić, że mogę się bać, że mogę chcieć jeszcze raz pojechać w nieznane.
Nie mówiłam o tym Ance. Powiedziałam tylko, że jadę do koleżanki. Nie dopytywała, była zajęta swoim życiem. Edward czekał na mnie na stacji. Stał z czapką w ręku, trochę spięty, jakby nie był pewien, czy dobrze zrobił. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się, jakby odetchnął. Wzięliśmy moje rzeczy i poszliśmy do jego domu.
Nie byłam już sama
W kuchni pachniało cynamonem. W sieni stała szafka z kotem śpiącym na niej zwiniętym w kłębek.
– Jest kawa i placek – powiedział. – Ale jak wolisz, mogę zniknąć na chwilę, żebyś mogła się rozpakować.
– Zostań – odpowiedziałam.
Piliśmy kawę przy oknie. Potem długo siedzieliśmy, opowiadając o dawnych dniach. O tym, jak wyglądało życie przed chorobami, przed samotnością, przed tą pustką, która nas zastała. Wieczorem zaproponował, żebyśmy zrobili coś razem do jedzenia. Kroił cebulę i płakał przy tym bez wstydu. Ja śmiałam się cicho i mówiłam, że za ostro sieka. A potem znów siedzieliśmy przy stole i jedliśmy smażone ziemniaki z jajkiem, jakby to było coś wyjątkowego.
– I co teraz? – zapytałam nagle.
Spojrzał na mnie poważnie.
– Teraz to już zależy od ciebie.
Maria, 67 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Ciotka zapisała mi w spadku stary dom na wsi. Do dziś żałuję, że zdecydowałam się na remont tej walącej się rudery”
- „Na weselu przyjaciółki mój mąż przekroczył wszelkie granice. Rozwód to najmniejsza kara, jaka go za to spotka”
- „Oskarżyłam córkę o najgorsze, ale test ciążowy wcale nie był jej. Szybko odkryłam, czyje nasionko zakiełkowało”

