Reklama

Kiedy Justyna wyprowadziła się z domu, miałam nadzieję, że wreszcie z Ryszardem odetchniemy. Tyle lat poświęceń, nieprzespanych nocy, wyrzeczeń – wszystko dla niej. I nie żałuję, ale kiedy dzieci dorastają i wychodzą z gniazda, człowiek chciałby w końcu mieć kawałek życia dla siebie.

Czułam, że odpoczywam

Pamiętam te pierwsze miesiące, kiedy byliśmy tylko we dwoje. Rano parzyłam kawę, Ryszard rozwiązywał krzyżówki, o dziesiątej szliśmy na spacer do parku, potem zakupy w osiedlowym sklepie, obiad gotowany bez pośpiechu. Czasem wpadali znajomi, czasem oglądaliśmy seriale do późna. Zaczęłam nawet szydełkować – pierwszy raz od trzydziestu lat. Czułam, jakby ktoś zdjął mi z ramion ciężki plecak.

– Fajnie jest, co? – mruknęłam pewnego dnia, patrząc przez okno na bawiące się dzieci sąsiadów.

– Jest dobrze, jak jest – odpowiedział.

Miał rację. W końcu nie czułam się potrzebna co pięć minut. Nie biegałam po mieszkaniu z telefonem przy uchu, nie gotowałam jak w barze mlecznym. Oczywiście byłam babcią i dobrze mi z tym było, ale chciałam być babcią od święta, taką, która przychodzi z ciastkami i opowiada bajki, a nie etatową opiekunką.

Justyna pewnego dnia przyszła zadowolona jak dziecko, które dostało nową zabawkę. Miała ten swój błysk w oku i ton głosu, który zwiastował rewolucję.

– Mamo, zgadnij! – powiedziała od progu, zanim jeszcze zdjęła buty. – Kupujemy mieszkanie. Klatkę obok was.

Dosłownie oniemiałam

Nie od razu to do mnie dotarło. Klatkę obok, czyli nie gdzieś na drugim końcu miasta, nie dziesięć przystanków tramwajem, ale dosłownie dwie minuty drogi. Gdybym wychyliła się przez balkon, mogłabym liczyć, ile razy dziennie wracają z Biedronki.

– Naprawdę? – zapytałam, starając się utrzymać uprzejmy ton. – Aż tak blisko?

– To świetnie, prawda? – Justyna nie zauważyła mojego wahania. – Będziemy zawsze pod ręką. Ty tak lubisz dzieci!

– Z umiarem, kochanie – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć.

Słuchałam jej, popijając herbatę, i próbowałam nie dać po sobie poznać, że coś mnie w środku ściska. Niby się cieszyłam, że im się układa, że chcą być na swoim. Ale z każdym kolejnym zdaniem docierało do mnie, że to nasze spokojne życie właśnie się kończy. Próbowałam przekonać siebie, że przesadzam. Przecież to tylko klatka obok, będą mieć swoje sprawy, a my swoje.

Wykorzystywała nas

Na początku było znośnie. Justyna rzeczywiście próbowała być samodzielna. Dzwoniła, pytała, uprzedzała. Potrafiła zadzwonić o dziewiętnastej i zapytać, czy mogłabym jutro odebrać młodszą z przedszkola, bo Marcin ma spotkanie, a ona musi zostać dłużej w pracy. Mówiła: „jeśli nie możesz, to nic się nie dzieje”, ale w głosie miała ten ton, który zostawia poczucie winy, nawet jeśli człowiek odpowie zgodnie z prawdą.

Potem zaczęły się obiady. Niby od czasu do czasu rzucała, że „jak coś zrobisz dla siebie, to może zrobisz trochę więcej, bo my dziś w biegu”. Zanim się obejrzałam, gotowałam rosół na siedem osób i odgrzewałam drugie danie po dziewiętnastej, kiedy wpadała z dziećmi i mężem.

– Ja nie wiem, jak ty to robisz, mamo – mówiła, mieszając zupę i odganiając starszą córkę, która wspinała się na krzesło. – U nas zawsze sajgon, a u ciebie tak czysto i spokojnie. No i wszystko gotowe.

Nie odpowiadałam, bo co miałam powiedzieć? Że czysto, bo cały dzień pucuję po tym, jak wnuki rozniosą mi pół mieszkania i lodówki? Że spokojnie, bo próbuję oddychać głęboko, kiedy trójka dzieciaków rozrzuca kredki po całej podłodze?

Byliśmy wykończeni

Ryszard zauważył to pierwszy.

– Ja rozumiem, że to wnuki, ale może trochę za często? – powiedział, kiedy zostaliśmy sami. – Praktycznie codziennie tu są. A przecież ona mówiła, że nie będą zawracać głowy.

– A może byśmy tak uciekli nad morze? – powiedziałam, krojąc pomidora. – Mały domek, cisza, trochę wiatru i nikt nie puka do drzwi z trojgiem dzieci i torbą brudnych ubranek.

Ryszard się uśmiechnął, ale nie odpowiedział. Wiedziałam, że to sygnał. Nie wyśmiał, nie zapytał, czy zwariowałam. Po prostu się zamyślił.

Nie mówiłam o tym Justynie. Nie chciałam jej tłumaczyć, że od dawna nie byliśmy już dla niej rodzicami, tylko zapleczem logistycznym. Zaczęła traktować nas jak darmowy serwis i nie umiała – albo nie chciała – zauważyć, jak bardzo jesteśmy zmęczeni.

Pewnego dnia Ryszard usiadł obok mnie i po chwili ciszy powiedział:

– Jeżeli naprawdę tego chcesz, to zróbmy to. Albo teraz, albo nigdy. Jeśli nie wyjedziemy, to nas tu zakopią z garnkiem zupy w ręce.

Obmyśliliśmy plan

Spojrzałam na niego. Miałam łzy w oczach, choć starałam się nie płakać. To była jedyna rzecz, której jeszcze nie odebrałam sama sobie – godność. W tej decyzji nie było buntu. Była cisza. Dojrzała, cicha decyzja, jak obcięcie starego kwiatu, który już dawno przestał kwitnąć. Wystawiłam mieszkanie na sprzedaż dwa dni później.

Powiedziałam o tym córce po niedzielnym obiedzie. Nie było sensu czekać. Dosłownie w jednej chwili zamarła, potem powoli podniosła wzrok i spojrzała na mnie, jakbym właśnie powiedziała, że lecimy w kosmos.

– Ale jak to?! – krzyknęła. – A dzieci? A ja?

Czekałam na to. Wiedziałam, że to padnie. W jej głowie nie mieściło się, że mogę podjąć jakąkolwiek decyzję, która nie uwzględnia jej planów, jej potrzeb, jej dzieci.

– Dorosłaś, to radź sobie – odpowiedziałam spokojnie. – My swoje już wychowaliśmy. Teraz czas na nas.

Obraziła się

Nie powiedziałam tego z wyrzutem ani ze złością. Powiedziałam to jak stwierdzenie faktu, tak po prostu. Justyna wstała gwałtownie, prawie przewróciła krzesło. Dzieci przestały się bawić i patrzyły na nią zaskoczone.

– Ale przecież… my tu jesteśmy! – wyrzuciła z siebie, z trudem łapiąc oddech. – Potrzebujemy was!

– A my potrzebujemy spokoju – odpowiedziałam cicho. – I własnego życia.

Wyszła bez słowa. Marcin zabrał dzieci i skinął głową w milczeniu, nie próbował nawet o nic zapytać. Zamknęli za sobą drzwi i zapanowała cisza.

Pakowaliśmy się długo, ale bez pośpiechu. Pudełka piętrzyły się w korytarzu, a z szaf wyciągałam stare rzeczy, które zbierały kurz od lat. Ryszard znosił kartony do piwnicy, co chwilę wołając, żebym niczego nie zostawiała, co może się przydać.

Poczułam lekki ścisk w gardle. Nie żal, raczej coś w rodzaju miękkiej tęsknoty za tym, co było dobre. Za małą Justynką, która biegała po mieszkaniu, za wspólnymi kolacjami, śmiechem. Ale to wszystko było dawno. Teraz byliśmy kimś innym i nie chciałam już wracać.

Zamknęłam drzwi, oddałam klucze sąsiadce i zeszliśmy z Ryszardem po raz ostatni po tych schodach. Może któregoś dnia Justyna zrozumie, a może nie. Ale to już nie moja sprawa.

Janina, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama