Reklama

Nie mam w sobie już gniewu, tylko zmęczenie i coś, co można by nazwać wstydem, chociaż nie jestem pewna, czy to właściwe słowo. Moja córka, Agnieszka, zawsze była... uczuciowa. Zbyt uczuciowa. Zakochiwała się szybko i równie szybko rozczarowywała. Mężczyźni przychodzili i znikali, a po nich zostawało coś znacznie bardziej trwałego – dzieci. Piątka. Pięć par oczu, pięć temperamentów, pięć różnych historii, choć każda zaczęła się w tym samym pokoju, z tą samą nadzieją i naiwnością. Czasem idę z nimi po zakupy albo na spacer, i czuję na sobie spojrzenia sąsiadów. Mają rację. Ale nikt nie wie, jak to jest kochać dzieci swojego dziecka bardziej niż samo dziecko. I próbować ochronić je przed błędami, które przecież już zostały popełnione.

Reklama

Kiedyś marzyłam o ciszy

Kiedy byłam młoda, wyobrażałam sobie starość jako czas spokoju. Myślałam, że dzieci wyfruną z gniazda, a ja wreszcie będę mogła odpocząć. Kupić sobie cichy fotel, podlewać pelargonie na balkonie i chodzić do biblioteki bez pośpiechu. Życie jednak miało dla mnie inny plan. Agnieszka, jedynaczka, wychowana przeze mnie i mojego świętej pamięci męża, zawsze była inna. Wrażliwa, o wielkich oczach i jeszcze większym sercu. Ale to serce nie znało rozsądku. Gdy pierwszy raz przyprowadziła chłopaka do domu, miałam jeszcze nadzieję. Myślałam: może to ten. Może ona znajdzie to, czego ja doświadczyłam z jej ojcem – ciepło, odpowiedzialność, wspólne milczenie, które niczego nie trzeba było tłumaczyć.

Ale on był inny. Gadał jak najęty, cały czas coś o swoich wierszach i artystycznej duszy. Nie pracował, tylko „tworzył”, co w praktyce oznaczało, że spał do południa i pił kawę w naszej kuchni, nie kupując nawet mleka.

– Mamo, on mnie rozumie – mówiła Agnieszka, kiedy próbowałam ją ostrzec.

– On nie rozumie nawet rachunku za prąd – odpowiadałam zniecierpliwiona.

Gdy zaszła z nim w ciążę, nie powiedziała mi od razu. Zobaczyłam jej spojrzenie przy śniadaniu – było w nim coś przestraszonego, jakby już wiedziała, że znów zawiodła. Zamiast ciszy, słyszałam płacz. Tak zaczęła się ta historia.

Ojciec numer jeden – żałosny poeta

On nazywał się Szymon, choć pewnie niektórzy znali go pod artystycznym pseudonimem „Sz”. Tak podpisywał swoje teksty, które Agnieszka drukowała dla niego na mojej starej drukarce. Wiersze o śmierci, o miłości, o wolności... takie, które miały sens tylko dla niego. Nigdy nie pracował. Twierdził, że nie może się „zamknąć w korporacyjnej klatce”, a Agnieszka słuchała tego z rozmarzonym uśmiechem, jakby mówił rzeczy, których świat jeszcze nie zrozumiał.

– On nie musi pracować, mamo. On tworzy. A ja wierzę, że zrobi coś wielkiego.

– Tak, zrobi – mruknęłam – wielkie długi.

Mieszkał z nami trzy miesiące. W tym czasie wyjadł pół mojej spiżarni, nie raz zaspał na wizytę u lekarza z Agnieszką, a raz nawet zostawił ją samą z wysoką gorączką, bo „miał nagłą wenę”. Kiedy urodził się Staś, nie potrafił go nawet dobrze przytulić. Trzymał go jak obcy przedmiot, którego nie zamówił, ale ktoś mu podrzucił. Zniknął tydzień po narodzinach. Po prostu nie wrócił ze sklepu.

– Może coś mu się stało – mamrotała Agnieszka przez łzy.

– Nie. On po prostu uciekł, bo taki jest. Ucieka przed wszystkim, nawet przed odpowiedzialnością.

Po nim został tylko wózek, który pożyczył od kolegi i którego nie oddał. I Staś – najspokojniejsze dziecko, jakie znałam. Nie płakał, nie krzyczał. Jakby od początku wiedział, że nie ma na co czekać.

Ojciec numer dwa – złudne złoto

Drugi przyszedł nagle i wyglądał jak marzenie każdej matki. W garniturze, z firmowym zegarkiem, autem, które świeciło się jak nowa łza. Mówił grzecznie, z szacunkiem, patrzył mi prosto w oczy i całował Agnieszkę w dłoń jak w jakimś filmie. Miał firmę od czegoś tam – konsulting, doradztwo, szkolenia – nikt nie wiedział dokładnie, czym się zajmuje, ale mówił to z taką pewnością, że nikt nie dopytywał. Agnieszka promieniała. Myślała, że złapała Pana Boga za nogi.

– Mamo, tym razem to coś poważnego – powiedziała.

– A poprzedni to był kabaret?

Nie powiedziała nic. Tylko uśmiechnęła się słabo. Widziałam, że bardzo chciała, żeby to się udało. Tym razem naprawdę się starała – chodziła na kursy gotowania, pilnowała, żeby w lodówce był jego ulubiony jogurt, dbała o siebie. A on? No cóż. Na początku był zachwycony. Później zaczął znikać. Mówił, że delegacja, że terminy, że inwestorzy. A kiedy zaszła w ciążę, uśmiechnął się jak człowiek, który właśnie zobaczył rachunek na więcej, niż ma na koncie.

– To... naprawdę? – spytał, patrząc na nią bez cienia radości.

– Tak. Będziemy mieli dziecko.

– Nie planowałem tego.

Zostawił pieniądze na komodzie i wyszedł. Potem dowiedziałam się, że firma upadła, a zegarek był podróbką. Została z tego tylko Hania – cudna, krzykliwa, z oczami jak błękitne szkło. Jej płacz był inny niż u Stasia – jakby próbowała zawalczyć o miejsce w świecie.

Ojciec numer trzy – zniknął po 3 miesiącach

Ten był młodszy od Agnieszki. Wesoły, trochę niezdarny, z wiecznie przetartymi kolanami i uśmiechem, który pasowałby bardziej do ucznia technikum niż do przyszłego ojca. Poznali się w autobusie – tak przynajmniej mi powiedziała. On ją zagadał, ona się roześmiała i tak się zaczęło. Na początku wydawał się być dobrym chłopakiem. Chodził z nią na spacery, przynosił jej naleśniki do łóżka, nosił Stasia i Hanię na barana. Dzieci go uwielbiały. A Agnieszka znowu uwierzyła.

– On nie jest jak tamci. On chce mieć rodzinę.

– Rodzinę? Przecież on sam jeszcze jest dzieckiem – powiedziałam ostro.

Nie chciała mnie słuchać. Zaszła w ciążę szybciej, niż zdążyła się zorientować, kim on naprawdę jest. A on... cóż, po trzech miesiącach zaczął coraz rzadziej się pojawiać. Najpierw tłumaczył się szkołą, potem, że mama mu nie pozwala. W końcu przestał odbierać telefon.

– Może nie radzi sobie z tym wszystkim – szepnęła Agnieszka, siedząc przy oknie.

– Nie radzi? To niech przyjdzie i powie to w twarz, a nie chowa się jak tchórz!

Nie przyszedł. Nigdy. Kiedy urodził się Michałek, Agnieszka była już inna. Jakby każda kolejna rana goiła się gorzej. Michał był dzieckiem trudnym – ciągle domagał się uwagi, krzyczał, płakał bez powodu. Może czuł brak ojca, a może po prostu wszystko w nim krzyczało: „Zauważcie mnie!”

Dwa razy ten sam błąd

Kiedy Agnieszka poznała Bartka, miałam nadzieję, że to koniec tej serii nieszczęść. Był starszy, miał pracę w hurtowni budowlanej, nie gadał głupot, nie obiecywał cudów. Przychodził do nas z siatką pełną zakupów, bawił się z dziećmi, naprawił cieknący kran w łazience. Nie pytał, co mu się opłaca – po prostu był. Aż dziwnie było patrzeć, jak Agnieszka wreszcie przestaje się napinać. Zaczęła śmiać się naturalnie, bez tej nerwowej nuty w głosie.

– Mamo, ja się chyba naprawdę zakochałam – powiedziała któregoś wieczoru, z rumieńcem na twarzy jak dziewczynka.

– To dobrze. Może w końcu ktoś, kto nie zniknie.

Nie zniknął. Przynajmniej nie od razu. Zaszła w ciążę. Urodziła się Zuza – dziecko jak z reklamy: zdrowa, śmiejąca się, z dołeczkami w policzkach. Bartek był przy porodzie, przytulał ją, całował w czoło. Myślałam: udało się. Ale miesiąc później zaczął pić. Coraz częściej znikał wieczorami, wracał w nocy, śmierdział tanim piwem.

– On ma stresy w pracy – tłumaczyła Agnieszka, jakby to cokolwiek zmieniało.

Kiedy zaszła w kolejną ciążę, ja już wiedziałam, że wszystko się powtórzy. I się powtórzyło. Tym razem bliźniaki – Kuba i Karol. Trzy tygodnie po ich narodzinach Bartek zniknął na dobre. Została z piątką dzieci. A ja – ja już nawet nie pytałam, co teraz. Wychodziłam z nimi na plac zabaw i patrzyłam na niebo, jakby tam można było znaleźć sens.

Dzieci rosną, a ludzie patrzą

Teraz mam pięć wnucząt i jedno łóżko, które już dawno przestało być moje. Rano budzi mnie szuranie stópek i zapach kakao. Wieczorem zasypiam przy bajkach i kłótniach o klocki. Nie mam ciszy, nie mam spokoju, nie mam czasu dla siebie. Ale mam dzieci – cudze, a jednak moje. Bo Agnieszka... Agnieszka coraz częściej znika. Pracuje, czasem mówi, że musi odpocząć. Wychodzi wieczorami, wraca późno. Zmęczona, rozbita, czasem nieobecna.

Nie pytam. Już nie. Mam wrażenie, że każda odpowiedź i tak by bolała. Kocham ją, ale jej nie rozumiem. Próbuję ją chronić, ale ona wyślizguje się z rąk, jakby cały czas chciała gdzieś uciec. A dzieci patrzą na mnie z oczekiwaniem. I ja robię, co mogę. Prasuję im ubranka, robię kanapki w kształcie serca, uczę wiązać buty i rozplątywać włosy. Znam ich lęki, znam ich marzenia. Jestem dla nich domem.

Ale kiedy wychodzę z nimi na spacer, czuję wzrok sąsiadów. Patrzą na mnie, potem na dzieci. I wiem, co sobie myślą. Te spojrzenia są jak szept: „O, ta z pięciorgiem wnuków od różnych ojców. Tej się córka nie udała”. Może mają rację. Może zawiodłam. Ale nie zawiodę ich – tych pięciu małych serc, które mają jeszcze szansę. Z czasem przestałam przepraszać za to, jak wygląda moje życie. Zaczęłam za to dziękować, że mimo wszystko mam kogo trzymać za rękę.

Maria, 64 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama