Reklama

Byłam samotną matką i całe życie poświęciłam wychowaniu córki. Odkąd pamiętam, wszystko, co robiłam, robiłam z myślą o niej. Odkładałam każdy grosz, rezygnowałam z wakacji, z nowego płaszcza zimowego czy kolacji z koleżankami, byle tylko jej niczego nie brakowało. Kiedy powiedziała mi, że chce mieć ślub marzeń, bez wahania oddałam jej wszystkie oszczędności. Dla niej to był najważniejszy dzień w życiu. Dla mnie – dowód miłości. Nie przewidziałam tylko jednego. Że to nie wesele nas poróżni, a człowiek, z którym postanowiła spędzić życie.

Suknia, sala i wielkie plany

– Mamo, on mi się oświadczył! – wykrzyczała, wpadając do kuchni z szerokim uśmiechem.

Upuściłam łyżkę do zupy i prawie się popłakałam. Czekałam na ten moment od dawna. Miałam nadzieję, że w końcu ktoś doceni moją córkę, pokocha ją tak, jak ja ją kocham. Przytuliłam ją mocno, ściskając jej dłoń, na której błyszczał pierścionek.

– Gratuluję, kochanie – powiedziałam, choć w środku coś delikatnie mnie ścisnęło. Nie znałam go zbyt dobrze. Mówiła o nim dużo, ale rzadko go widywałam. Pracował dużo, ciągle „coś wypadało”, „coś się przedłużało”. Był miły, ale... jakby nieobecny.

W ciągu tygodnia rozpoczęły się przygotowania. Córka stworzyła całą tablicę inspiracji, chodziła na przymiarki, wybierała salę, zespół, dekoracje. Śniła o ślubie jak z bajki. Ja nie miałam takiej możliwości w młodości – z ojcem jej byłam krótko, a ślub braliśmy skromnie, w urzędzie i przy kompocie. Czułam więc dumę, że mogę dać jej coś więcej.

– Tylko... nie wiem, czy damy radę z budżetem – rzuciła raz mimochodem, przeglądając katalog z sukniami.

– Damy – odpowiedziałam, choć nie miałam pojęcia, jak. Wiedziałam jedno – nie pozwolę jej zrezygnować z marzeń przez pieniądze.

Wszystko dla niej

Sprzedałam biżuterię po mamie. Oszczędności, które trzymałam na czarną godzinę, wypłaciłam bez wahania. Nawet zrezygnowałam z planowanego remontu łazienki, choć kafelki odpadały już od ściany. Zrobiłam to bez żalu. Bo kiedy patrzyłam na błysk w oczach mojej córki, na to, jak szczęśliwa była przy każdym kolejnym etapie planowania, czułam, że warto.

Mamo, jesteś najlepsza – powiedziała, gdy przekazałam jej pieniądze na salę.

– Nie przesadzaj – machnęłam ręką, ukrywając drżenie brody.

Narzeczony wydawał się być gdzieś obok tego wszystkiego. Niby był, ale jakby tylko z obowiązku. Przychodził na spotkania, ale często się spóźniał, przewracał oczami, gdy trzeba było omówić szczegóły menu czy planu stołów. Córka wszystko tłumaczyła.

– On nie lubi takich rzeczy. Mówi, że to babskie sprawy – śmiała się.

Zaciskałam zęby. Nie chciałam być tą, która się wtrąca. Może rzeczywiście mężczyźni inaczej podchodzą do takich spraw. Sama nie miałam wzoru, jak to powinno wyglądać, więc milczałam. Pewnego dnia zapytałam go, czy się cieszy.

– No jasne, przecież to ślub – rzucił, patrząc w telefon.

Wróciłam do domu z ciężarem na sercu. Mimo to tłumaczyłam sama sobie, że może jest po prostu zestresowany. Że może to jego sposób na okazywanie emocji. Że to tylko przygotowania, a potem wszystko się ułoży. Nie chciałam siać niepokoju. Nie teraz, gdy wszystko było już prawie gotowe.

Wesele pełne nerwów

Wesele miało być piękne. I było – przynajmniej z zewnątrz. Sala tonęła w kwiatach, stoły uginały się od jedzenia, a goście nie mogli się nachwalić. Córka wyglądała jak księżniczka. Biała suknia z długim trenem, welon jak mgiełka, a w oczach to coś, co każda matka chce zobaczyć u swojej córki – szczęście. Jedna między nią a panem młodym coś zgrzytało. Próbowałam to ignorować. W końcu śluby bywają stresujące. On coś syknął, ona spojrzała z pretensją. Ona go poprosiła o taniec – odmówił, bo akurat rozmawiał z kumplem. Przy stole siedzieli jakby osobno. Nie rozumiałam.

W nocy usiadłam obok niej na chwilę, kiedy była sama.

– Wszystko w porządku?

– Tak, mamo. Wszystko jest super – odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem.

Mimo to do końca wieczoru bawiła się dzielnie. Tańczyła, śmiała się, dziękowała gościom. On pił, z każdym kolejnym toastem robił się głośniejszy i bardziej nieprzyjemny. W pewnym momencie, kiedy już goście rozchodzili się do pokoi, złapałam go przy bufecie.

Dziękuję, że dajesz jej szczęście – powiedziałam.

Popatrzył na mnie jakby z lekkim zaskoczeniem, uśmiechnął się krzywo.

– Ona wie, na co się pisała – rzucił i odszedł.

Stałam tam jeszcze chwilę, z talerzykiem w dłoni. Nie wiedziałam, co bardziej mnie zaniepokoiło – ton jego głosu czy obojętność, z jaką to powiedział.

Powrót do rzeczywistości

Po weselu wszystko potoczyło się szybciej, niż się spodziewałam. Młodzi wrócili z podróży poślubnej, a ja spodziewałam się, że teraz zacznie się ich prawdziwe, wspólne życie. Tymczasem córka coraz rzadziej do mnie dzwoniła. Kiedy pytałam, jak się czuje, odpowiadała krótko. „Wszystko dobrze, mamo”. Nic więcej. Próbowałam zapraszać ich na obiad, odwiedzać ich mieszkanie, które częściowo też współfinansowałam. Zawsze słyszałam tę samą wymówkę – „nie teraz”, „za tydzień”, „mamy dużo na głowie”.

Zaniepokoiło mnie to. Pewnego dnia postanowiłam pojechać bez zapowiedzi. Przywitała mnie córka w dresie, z podkrążonymi oczami. Zdziwiła się moją wizytą, ale wpuściła mnie do środka. W salonie panował bałagan, wszędzie porozrzucane ubrania i niedopite napoje.

– Wszystko w porządku? – spytałam delikatnie.

Po prostu jestem zmęczona – odpowiedziała, unikając wzroku.

Wtedy z sypialni wyszedł jej mąż. Popatrzył na mnie chłodno.

– O, niespodzianka – powiedział, a potem zniknął w łazience.

Czułam się tam jak intruz. Mimo to postanowiłam zostać chwilę dłużej, pomóc jej pozmywać, posprzątać trochę. Gdy wyszłam, miałam wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale się powstrzymuje. Tego samego wieczoru zadzwoniłam.

– Jeśli coś jest nie tak, możesz mi powiedzieć – powiedziałam.

– Mamo, przestań. Wszystko jest dobrze, naprawdę – odpowiedziała chłodno.

Odłożyłam telefon z uczuciem, że coś wymyka mi się z rąk. I że nie jestem już częścią jej świata.

Milczenie zamiast wdzięczności

Mijały tygodnie, potem miesiące. Kontakt z córką coraz bardziej się urywał. Nie oddzwaniała, rzadko odpisywała na wiadomości. Kiedy w końcu się spotkałyśmy – przypadkiem, na ulicy – powiedziała, że ma dużo pracy, że życie po ślubie bywa intensywne. Widziałam, że kłamie. I widziałam, że cierpi, choć starała się to ukryć pod uśmiechem.

Pewnego dnia wreszcie się odważyłam. Pojechałam do niej, zapukałam. Otworzył on.

– Czego pani chce? – zapytał od razu, jakby bronił dostępu do niej.

– Chcę porozmawiać z moją córką – odpowiedziałam spokojnie.

– Nie ma jej. I lepiej, żeby pani przestała się wtrącać. Jest dorosła. Ma własne życie. A pani najwyraźniej ma problem z odcięciem pępowiny.

Zamurowało mnie. Cofnęłam się, nie mówiąc ani słowa. Córka nawet się nie odezwała. Nawet nie wyszła z pokoju. Przez kilka dni nie mogłam dojść do siebie. Myślałam, że może zadzwoni, wyjaśni, przeprosi. Nie zrobiła tego. Kilka tygodni później spotkałam jej koleżankę z pracy. Rozmawiałyśmy chwilę. Powiedziała więcej, niż chciałam usłyszeć. Że odkąd córka wyszła za mąż, zamknęła się w sobie. Że on kontroluje jej telefon. Że często przychodzi smutna, przemilcza pytania. Że już nie jest sobą.

Nie spałam tej nocy. Zrozumiałam, że ją straciłam. Nie przez ślub. Nie przez pieniądze. Tylko przez człowieka, którego uznałam za rodzinę. Oddałam wszystko, co miałam, a teraz – nie mam nic. Ani oszczędności, ani córki.

Nie tak miało być

Zdarzają się dni, że wciąż czekam na jej telefon. Siadam przy stole, patrzę na zdjęcie z wesela – ona w bieli, ja w granatowej sukience, uśmiechnięte, blisko siebie. I zadaję sobie pytanie: kiedy się oddaliłyśmy? Kiedy przestała mi ufać? Czy naprawdę zrobiłam coś źle? Najgorsze jest to milczenie. Nie kłótnia, nie awantura, tylko to ciche wykluczenie z życia własnego dziecka. A przecież oddałam jej wszystko. Każdą złotówkę, każdy wolny wieczór, każdą myśl. Nie chciałam niczego w zamian. Może tylko tego, by nie zapomniała, że jestem.

Próbowałam jeszcze raz – na urodziny wysłałam jej kartkę. Krótką, prostą. Bez wyrzutów. Nie odpisała. Nawet nie wiem, czy ją przeczytała. Od tamtego czasu minęły ponad dwa lata. Nie widziałam jej ani razu. Dowiaduję się o niej od znajomych, przypadkowo. Podobno przeniosła się z mężem do innego miasta. Podobno nie chce wracać, nie chce kontaktu z nikim z przeszłości.

Nie zamierzam się już narzucać. Zrozumiałam, że nie zawsze miłość matki wystarczy, by ochronić przed światem. I że czasem to, co dajemy z serca, bywa wykorzystane przez innych, a nie docenione. Gdybym mogła cofnąć czas... i tak bym jej pomogła. Bo kochałam ją zbyt mocno, by patrzeć, jak rezygnuje z marzeń. Nie przewidziałam tylko, że te marzenia zamienią się w samotność – moją i, jak sądzę, również jej.

Barbara, 56 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama