„Codziennie po zmroku słyszałem głośne jęki na cmentarzu. Ktoś wreszcie musiał sprawdzić, co tam się wyprawia”
„Nie wytrzymałem. Człowiek może zignorować jeden, dwa wieczory. Ale minął tydzień, a to się powtarzało. Jęki stawały się coraz wyraźniejsze. Potem zobaczyłem, jak pies pana Romka odmówił spaceru w stronę cmentarza. Musiałem coś zrobić”.

- Redakcja
Nigdy nie uważałem się za strachliwego człowieka. Czternaście lat na kolei nauczyło mnie dwóch rzeczy: nie ufać nikomu zbyt szybko i nie bać się byle czego. Ale od kiedy przeszedłem na emeryturę i przeprowadziłem się do bloku przy cmentarzu na wzgórzu, zacząłem inaczej słuchać. Wiatr wydaje się bardziej podejrzany, światła w oknach bardziej rzucają się w oczy, a dźwięki – zwłaszcza dźwięki – stają się czymś więcej niż tylko tłem.
Pierwszy raz usłyszałem to w środę. Była 19:45, akurat kończyłem herbatę z malinami. Usłyszałem... jęk. Jakby ktoś próbował powiedzieć coś przez zaciśnięte gardło. Cichy, przeciągły, nienaturalny. Wyszedłem na balkon. Cisza. Ale następnego dnia – znów to samo. I następnego.
Nie mówiłem nikomu, bo wiadomo, jak to brzmi. Emeryt siedzi przy cmentarzu, słyszy jęki – gotowy scenariusz na kiepski dowcip. Ale w końcu zebrałem się na odwagę i zagadnąłem panią Zofię przy śmietniku. Wyrzucała papiery do kontenera.
– Pani Zosiu, pani też... słyszy coś podejrzanego wieczorami?
Zamrugała, po czym skinęła głową i szepnęła:
– Duchy, panie Andrzeju. Duchy się niecierpliwią. I coś mi mówi, że to przez tych, co im spokoju nie dają…
Spojrzała w kierunku łąki za cmentarzem. Poczułem, że coś naprawdę jest nie tak.
Nie tylko ja to słyszałem
Nie wytrzymałem. Człowiek może zignorować jeden, dwa wieczory. Ale minął tydzień, a to się powtarzało. Jęki stawały się coraz wyraźniejsze – jakby ktoś się męczył, jęczał z wysiłku albo z bólu. I może byłbym w stanie sam to jakoś przełknąć, ale jak zobaczyłem, że pies pana Romka odmówił spaceru w stronę cmentarza, zawrócił i... skulił uszy – to uznałem, że dość. Dzwonię na policję.
– Komenda Miejska, sierżant Kowal przy telefonie – odezwał się znajomy głos.
– Cześć Mietek, z tej strony Andrzej. Musisz tu przyjechać. Coś się dzieje na cmentarzu.
– Znowu? Andrzej, to nie te znicze, co się same zapalają?
– Nie tym razem. Słyszę jęki. Prawie co wieczór. Jakby ktoś… żywy… siedział pod ziemią.
Kowal westchnął, ale przyjechał. Znał mnie, wiedział, że nie jestem wariatem. Przynajmniej nie do końca. Z latarkami obeszliśmy kawałek ogrodzenia, potem przeszliśmy przez boczną furtkę. Cmentarz był jak zwykle – cichy, spokojny. I właśnie wtedy to się znów zaczęło. Jęk. Długi, niski, przeciągły. I głośno wypuszczane powietrze. Nie żadne miauczenie kota. To brzmiało... ludzko.
– Słyszałeś? – syknąłem.
Kowal zamarł.
– No dobra. Przyznaję. Coś tu, cholera, jęczy – wymamrotał, po czym uniósł latarkę. – Ale z grobów to raczej nie dobiega.
Ja z kolei poczułem, że serce wali mi jak młotem. Przez sekundę byłem pewien, że coś się poruszyło za żywopłotem. Coś... co nie miało cienia.
Po prostu mnie zatkało
– Tam – powiedziałem cicho, wskazując żywopłot, który oddzielał cmentarz od starej, zarośniętej łąki. – Coś tam jest.
Kowal ruszył pierwszy. Ostrożnie odchylił gałęzie i przeszedł przez dziurę w siatce. Ja, choć mniej odważny, zacisnąłem zęby i poszedłem za nim. Noc nie była już tylko ciemna – była gęsta. Trawa po kolana, rosa, zapach wilgoci. I te jęki. Głośniejsze. Rytmiczne. Jakby... wdech, wydech, stęknięcie. Wdech, wydech, jęk.
Zatrzymaliśmy się przy starej, pokrzywionej ławce. Za nią, kilka metrów dalej, pojawiły się… maty. Kolorowe, poukładane w rzędzie. A na nich – sylwetki. Dziesięć, może dwanaście osób, leżących w dziwnych pozach. Niektórzy mieli zamknięte oczy, inni mamrotali coś pod nosem. Jedna z kobiet leżała z nogami uniesionymi do góry i z rozdziawionymi ustami – to ona wydawała te charakterystyczne dźwięki.
– Co do... – wymamrotał Kowal, po czym podszedł. – Przepraszam, co tu się dzieje?
W tym momencie jedna z postaci wstała. Wysoka kobieta, blond włosy spięte w kitkę, sportowy strój.
– O, dobry wieczór! – uśmiechnęła się. – Basia jestem. Właśnie kończymy zajęcia.
– Zajęcia? – powtórzył Kowal, jakby nagle znalazł się w alternatywnej rzeczywistości.
– Joga. „Medytacja z przodkami”. Super energia tutaj panuje – dodała, wskazując na cmentarz. – Bliskość wieczności, ziemia, cisza, melancholia. Ludzie się tu otwierają.
Stałem za krzakiem z otwartą buzią.
– Ot, i rozwiązanie tajemnicy jęczących duchów – mruknąłem sam do siebie.
Mnie to wcale nie uspokoiło
– Przepraszam, ale... joga? Na łące przy cmentarzu? – Kowal próbował brzmieć neutralnie, ale jego ton bardziej przypominał przesłuchanie niż pogaduszki.
– No tak! – Basia rozłożyła ręce, jakby to było oczywiste. – To jest idealne miejsce. Ziemia nasiąknięta pamięcią. Medytujemy, oddychamy głęboko, czasem krzyczymy, czasem jęczymy... To pomaga ludziom uwolnić napięcia.
– Pani żartuje, prawda? – nie wytrzymałem i wreszcie wyszedłem zza krzaków. – Tu normalni ludzie przychodzą na groby bliskich, a wy się tu jękami i stękami popisujecie jak na jakimś... tanim wieczorku spirytystycznym!
Basia spojrzała na mnie zaskoczona.
– A pan to kto?
– Andrzej. Mieszkaniec. Człowiek, który od tygodnia nie może spać spokojnie, bo mu „bliskość wieczności” jęczy pod oknem.
– Rozumiem, że może to brzmieć dziwnie. Ale to są legalne zajęcia. Mamy zgodę od urzędu miasta. A nasi uczestnicy bardzo cenią tę formę praktyki. To nie są żadne wygłupy.
– No chyba że ktoś słucha tego zza żywopłotu! – warknąłem. – Pani w ogóle wie, jak to brzmi? Jakbyście egzorcyzmy odprawiali!
– To, że ludzie się otwierają, czasem płaczą, oddychają głęboko, nie znaczy, że robią coś złego – Basia zamilkła na chwilę. – Wyciszają się. Czasem nawet mówią, że po tych zajęciach lepiej odwiedzają swoich zmarłych. Bez strachu. Ze spokojem.
– Zmarli tego nie potrzebują. Spokoju potrzebują żywi, którzy mieszkają pięćdziesiąt metrów dalej!
Sierżant Kowal westchnął ciężko. I jakby chciał podsumować wszystko, co myślał, rzucił:
– No i mamy medytację wśród przodków. Tego jeszcze nie grali.
Zrobiło mi się trochę głupio
Długo nie musieliśmy czekać, żeby wieść się rozniosła. Plotka na naszym osiedlu rozchodzi się szybciej niż prąd w przewodach, zwłaszcza jeśli dotyczy cmentarza i jęków. Już następnego dnia na łące pojawiły się trzy osoby z krzesłami turystycznymi, które zasiadły jak w teatrze. Tydzień później był już cały tłum.
Pani Zofia przyprowadziła wnuczkę z lornetką.
– Żeby sobie dziewczynka pooglądała nowoczesne zboczenie – mruknęła do mnie konspiracyjnie. – Żeby wiedziała, jak nie należy się zachowywać.
Ludzie stali za ogrodzeniem, robili zdjęcia, niektórzy nawet kręcili filmiki. W końcu pojawił się też proboszcz z parafii – przyszedł z radą osiedla i z bardzo poważną miną.
Basia nie unikała rozmowy. Stała spokojnie, w sportowej kurtce, ręce skrzyżowane na piersi. Wokół niej jej grupa rozgrzewająca się do kolejnych zajęć.
– Proszę pani – zaczął proboszcz łagodnie, ale stanowczo – miejsce, które pani wybrała, to nie jest przestrzeń do robienia widowiska. Ludzie przychodzą tu modlić się za zmarłych.
– A my nikomu nie przeszkadzamy. Jesteśmy z boku, nie hałasujemy – odpowiedziała spokojnie Basia. – Zresztą, proszę popatrzeć: nie jesteśmy jedynymi, którzy tu przychodzą.
– Ale oni przychodzą się gapić na wasze wygibasy! – wtrąciła się pani Zofia. – To skandal!
Stałem obok i czułem... coś dziwnego. Niby duma, bo to dzięki mnie wszystko się ruszyło. Ale też lekkie ukłucie w żołądku. Patrzyłem na tych ludzi – rozciągających się, skupionych – i jakoś nie potrafiłem już tak łatwo ich wyśmiać.
Wieczorem, gdy spotkałem panią Zofię pod klatką, powiedziała mi:
– Dobrze, że się pan tym zajął. Ktoś musiał obronić moralność.
Skinąłem głową. A potem spojrzałem w stronę łąki. A tam – znów ktoś siedział po turecku. W ciszy. Zupełnie sam.
Coś mnie tam pociągnęło
To był czwartek. Wieczór jak każdy inny – cisza, herbata, telewizor gadający do nikogo. Ale jęki znów się zaczęły. Tym razem... inne. Cichsze, łagodniejsze. Jak westchnienia, nie krzyki. I nie wiem, co mnie tknęło, ale wstałem, ubrałem kurtkę i wyszedłem. Nie zadzwoniłem po Kowala. Nie szukałem sąsiadów. Poszedłem sam.
Cmentarz błyszczał od zniczy, choć nikogo przy grobach już nie było. Przeszedłem przez furtkę, przez żywopłot, aż znów stanąłem na łące. I zobaczyłem ich. Ludzi. W ciszy. Siedzących w kręgu. Nie rozciągali się. Nie jęczeli. Tylko oddychali.
Zostałem w cieniu. Nie chciałem, by mnie zobaczyli. Ale słyszałem wszystko. Szum trawy. Świerszcze. I jej głos – Basi.
– Oddychajcie. Tu. Teraz. Poczujcie, że tu jesteście. Z przodkami. Z tymi, co odeszli. Z tymi, co byli przed wami.
Przymknąłem oczy. Nie wiem dlaczego, ale pierwszy raz od bardzo dawna poczułem... spokój. Nie lęk. Nie wściekłość. Spokój. Usiadłem na ławce. Sam. Z dala. Wciągałem powietrze i słuchałem.
– Niech wasze oddechy połączą się z ziemią, która pamięta wszystko – powiedziała Basia.
Ziemia. Cisza. Ja. Nie wiem, ile tam siedziałem. Ale kiedy wracałem do domu, nie zamknąłem okna jak zwykle. Położyłem się i zasnąłem. Bez jęków. Bez złości. Pierwszy raz od miesięcy.
Dałem im spokój
Nie powiedziałem nikomu, że tam byłem. Ani Zofii, ani Kowalowi. A już na pewno nie Basi. Co miałbym im powiedzieć? Że Andrzej, emeryt, dawny tropiciel duchów, teraz sam siedzi po ciemku na łące i wsłuchuje się w oddechy obcych ludzi? Od tamtej nocy jęki mnie już nie budziły. A może po prostu przestałem je słyszeć? Albo przestałem się ich bać?
Basia dalej prowadziła swoje zajęcia. Tłum przerzedził się, gdy zniknęły sensacje, a zostali tylko ci, co naprawdę potrzebowali ciszy. Czasem, kiedy mijałem ją w sklepie albo na chodniku, kiwała mi głową. Nic więcej. I to mi pasowało. Nie próbowałem się zbliżyć. Ale czasem, późnym wieczorem, siadałem na tej samej ławce co wtedy i po prostu... oddychałem.
Z panią Zofią rozmawialiśmy jak dawniej – o śmieciach, o sąsiadach, o tym, że młodzi to teraz żadnych zasad nie mają. Ale gdy znów zaczęła mówić, że „może by tak zebrać podpisy, żeby ich przegonić”, powiedziałem spokojnie:
– Może lepiej dać ludziom trochę spokoju.
Spojrzała na mnie zaskoczona, jakbym powiedział coś w obcym języku. A potem tylko prychnęła i odeszła. Ja zaś zostałem. Nie ćwiczyłem jogi i nie miałem zamiaru oddychać „w jedności z przodkami”, ale wieczorami... zaczynało mi tego brakować. Coraz częściej myślałem, czy by tak – tylko raz – nie wziąć tej cholernej maty i nie spróbować. Dla siebie. Nie dla duchów.
Andrzej, 65 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mama kazała mi kupić najtańsze chryzantemy i znicze. Było mi wstyd za jej skąpstwo, póki nie poznałam prawdy”
- „Ktoś zapalił znicz i zostawił karteczkę na grobie mojej żony. Zatkało mnie, gdy odkryłem, kto ją odwiedza”
- „Mąż zabrał córkę do lasu i zgubił ją. Nigdy nie czułam takiej złości, strachu i rozpaczy jednocześnie”

