Reklama

Mam siedmioletniego syna Marka i męża, który od pięciu lat pracuje w Niemczech. Andrzej wyjechał „tylko na chwilę”. Najpierw miały być trzy miesiące, potem pół roku, a teraz… Czasami mam wrażenie, że wyjechał na zawsze. Zostawił mi dom, dziecko i życie, które ciągnę sama, jak w kieracie. Każdy dzień wygląda podobnie: rano szykuję śniadanie Markowi, wyprawiam go do szkoły, potem idę do pracy – jestem kasjerką w osiedlowym sklepie. Po pracy robię zakupy, gotuję obiad, sprzątam, odrabiam z Markiem lekcje. Wieczorem czasem siadam przy oknie, patrzę na puste podwórko i zastanawiam się, czy tak już będzie zawsze.

Samotność jest jak wiatr – owija się wokół mnie, ściska mnie w gardle. Czasami mam wrażenie, że jestem niewidzialna. Nawet Andrzej... Kiedy dzwonimy, mówi głównie o pracy, o tym, ile godzin przepracował, ile euro odłożył. Nigdy nie pyta, jak się czuję, nie pyta o Marka. Zresztą może to ja powinnam więcej mówić? Ale co miałabym mu powiedzieć? Że siedzę wieczorami w kuchni i marzę, żeby ktoś mnie przytulił?

Marka bardzo kocham. Jest moim słońcem, ale i jego blask czasem nie wystarcza, żeby rozświetlić te długie, ciemne wieczory. Czasem marudzę, bo jest uparty, bo robi bałagan, bo tęskni za ojcem i pyta, kiedy wróci. A ja co mam mu odpowiedzieć? „Wkrótce”? Przecież sama w to już nie wierzę. Wieczorami często, gdy Marek już śpi, siadam przy stole i patrzę na nasze zdjęcia. Kiedyś byliśmy szczęśliwi. A teraz zostały tylko te fotografie.

Umilał mi czas

Wtedy pojawił się Bartek – nasz nowy listonosz. Przystojny, uśmiechnięty, z błyskiem w oku. Za każdym razem, kiedy przynosił mi paczkę, mówił:

– Dzień dobry, pani Małgorzato, jak minął pani dzień?.

Na początku to były tylko zwykłe uprzejmości, kilka słów o pogodzie, o nadchodzących wakacjach. Ale z czasem zaczął mnie pytać o Marka, o to, czy wszystko w porządku, czy nie potrzebuję pomocy. Przynosił listy, a razem z nimi uśmiech. Zawsze miał ciepłe oczy, patrzył na mnie z uwagą, której tak bardzo mi brakowało. I nagle każdy dzień, kiedy miał przyjść Bartek, stawał się odrobinę jaśniejszy. Aż któregoś dnia zapytałam, czy nie napiłby się kawy.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym – o pogodzie, o dzieciach, o pracy. Bartek opowiadał, że dorabia czasem po godzinach. Opowiadał, jak się wprowadził na to osiedle, że lubi jeździć na rowerze po lesie niedaleko. Siedziałam, słuchałam go i nagle poczułam, że znów istnieję. Kiedy śmiał się z moich żartów, coś ciepłego rozlewało się po moim ciele.

Zbliżyliśmy się

Na chwilę zapomniałam o Andrzeju, o tym, że tak naprawdę nie powinnam czuć się tak dobrze. Ale jak mogłam się nie cieszyć, gdy ktoś patrzył na mnie z takim zainteresowaniem? W pewnym momencie Bartek pochylił się lekko w moją stronę i powiedział cicho:

– Wie pani, Małgorzato, tak dobrze się z panią rozmawia… Czasem człowiek potrzebuje po prostu kogoś, kto go wysłucha, prawda?

Uśmiechnęłam się, choć serce waliło mi jak oszalałe. Poczułam, że zrobiło się późno. Wypił kawę, podziękował i wstał, szykując się do wyjścia.

– Wie pani co, może… któregoś dnia umówimy się na kawę? Tak po pracy?

Patrzyłam na niego chwilę w milczeniu. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Powinnam odmówić, powinnam się wycofać, a jednak skinęłam głową.

– Dobrze. Może kiedyś – odpowiedziałam.

Gdy zamknęłam za nim drzwi, oparłam się o ścianę i poczułam, jak robi mi się ciepło na policzkach. A potem przyszło to znajome ukłucie w sercu. Wiedziałam, że robię coś głupiego. Ale... jak mogłam przestać?

Uwiódł mnie

Bartek zaczął przychodzić częściej. Zawsze pod jakimś pretekstem: a to paczka, a to awizo, a to pomylił adres. Nasze rozmowy stały się dłuższe, coraz mniej o pracy, a coraz więcej o tym, co czujemy. Czasem opowiadał o swoich planach, czasem o dawnych błędach. Słuchałam go, czułam, że to wszystko wypełnia jakąś pustkę we mnie. A kiedy mówił, że ładnie wyglądam, nie umiałam odpowiedzieć.

– Wiesz… – powiedział któregoś dnia, opierając się o framugę drzwi. – Nie powinnaś być sama. Masz takie ciepłe oczy. Niewiele kobiet to ma. Chciałbym cię częściej widywać.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo nagle zrobił krok w moją stronę. Pochylił się, jakby sprawdzał, czy pozwolę. Pachniał lasem i kawą. Zamknęłam oczy. Nasze usta spotkały się na krótką chwilę. Nic więcej, ale świat w tym momencie się zatrzymał. Poczułam ciepło na twarzy, dłonie zaczęły mi się trząść.

– Przepraszam – szepnął. – Nie powinienem… Ale tak chciałem.

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na niego, a w głowie kotłowały mi się myśli: Andrzej, Marek, co ja wyprawiam? Ale przecież było mi dobrze.

Wszystko się skończyło

To było nagłe, zupełnie niespodziewane. Któregoś wieczoru, kiedy Bartek mnie odwiedził, drzwi otworzyły się z hukiem. Andrzej stanął w progu, w kurtce, w której pamiętałam go sprzed miesięcy. W ręce trzymał swoją torbę. Zamarliśmy z Bartkiem.

– Co tu się dzieje? – zapytał Andrzej, patrząc raz na mnie, raz na Bartka. Głos miał ostry, twardy.

– Bartek przyszedł z listem – próbowałam coś powiedzieć.

Wiedziałam, jak to wygląda. Andrzej nie był głupi.

– Z listem? – wycedził. – O tej porze? – Zrobił krok w naszą stronę, a Bartek cofnął się o pół kroku. – Wychodź stąd. Natychmiast – powiedział cicho, ale tak, że zamarliśmy oboje.

Bartek spojrzał na mnie, na chwilę zawahał się, ale w końcu kiwnął głową i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Andrzej patrzył na mnie przez długą chwilę. Stałam jak sparaliżowana, nie potrafiłam wyjaśnić, dlaczego Bartek był w naszym domu, dlaczego staliśmy tak blisko. W głowie miałam tylko jedno: to koniec. Andrzej rzucił torbę na podłogę, odwrócił się i wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami sypialni.

Zostałam sama

Bartek zniknął. Nie pojawił się już pod moimi drzwiami, nie przychodził z listami. Dni zlały się w jedną szarą plamę. Sąsiadka, pani Ela, zagadnęła mnie któregoś ranka przy windzie:

– Coś się stało z naszym listonoszem. Taki miły był, a teraz ktoś nowy listy przynosi.

Uśmiechnęłam się, choć czułam, jak moje policzki płoną. Odpowiedziałam cicho:

– Może przenieśli go na inny rejon…

W kuchni siedziałam potem długo. Przed sobą miałam zdjęcia – nasze stare zdjęcia z Andrzejem i Markiem. Andrzej z poważnym spojrzeniem, ja uśmiechnięta, Marek z buzią umazaną lodami. Teraz tylko cisza. Marek podszedł i usiadł obok.

– Mamo, dlaczego tata jest taki zły? – zapytał. Przełknęłam ślinę, poczułam w gardle ucisk.

– Nie wiem, kochanie. Tata jest zmęczony pracą – wyszeptałam, choć czułam, że to kłamstwo.

Bartek zniknął, tak jakby go nigdy nie było, a ja zostałam z tym wszystkim. Z poczuciem winy, które bolało w środku. Z samotnością, która teraz była jeszcze bardziej dusząca. Z myślą, że Andrzej patrzy na mnie teraz inaczej – z chłodem, z podejrzeniem, z odległością, której nie wiedziałam, jak skrócić.

Małgorzata, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama