„Co roku przyjeżdżałam na gotowe święta do mamy i od razu siadałam do barszczu. Tym razem czekał na mnie pusty talerz”
„Już we wrześniu zaczęła mówić dziwne rzeczy: że nie ma siły, że może w tym roku wszystko będzie inaczej. Przez telefon powiedziała nawet: – W tym roku naprawdę nie wiem, czy dam radę. Parsknęłam śmiechem do męża: – Oj, przesadza. Zawsze tak mówi”.

Mama zawsze mówiła, że Wigilia jest jak spektakl teatralny. Wszystko musi być gotowe na czas, wszyscy muszą znać swoje role, nikt nie może się spóźnić. Największy dramat to nie przypalony barszcz, tylko obojętność. Przez wiele lat nie rozumiałam tego ostatniego. Wydawało mi się, że robi z siebie męczennicę, że przesadza z tym całym świątecznym stresem. A może po prostu było mi wygodnie tego nie widzieć?
Mam trzydzieści pięć lat, męża, syna i mieszkanie w mieście, a do rodziców jeżdżę głównie na święta. Zawsze wszystko tam było „gotowe”. Obrus wyprasowany, kompot w dzbanku, karp bez ości. Od trzydziestu lat nasza Wigilia wyglądała dokładnie tak samo. Mama biegała w fartuchu od rana, my z siostrą pojawiałyśmy się około piętnastej, z butelką wina i gotową sałatką – choć wiedziałyśmy, że wszystko już będzie zrobione. Siedziałyśmy wtedy w kuchni, gadałyśmy, śmiałyśmy się – mama niby się denerwowała, że wszystko na jej głowie, ale działała. Zawsze.
W tym roku już we wrześniu zaczęła mówić dziwne rzeczy: że nie ma już siły, że może w tym roku wszystko będzie „trochę inaczej”. Podczas jednej z rozmów przez telefon powiedziała nawet:
– W tym roku naprawdę nie wiem, czy dam radę.
Parsknęłam śmiechem i rzuciłam do Piotra:
– Oj, przesadza. Zawsze tak mówi, a potem i tak wszystko jest gotowe.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że trzeba było jej posłuchać.
Rzucałam słowa na wiatr
To było chyba dwa tygodnie przed Wigilią. Siedziałyśmy u mamy w kuchni – ja, Ewa i ona. Na stole leżała kartka z zeszłorocznym planem przygotowań, już lekko poplamiona barszczem, zagięta na rogach. Mama trzymała ją w dłoni i patrzyła na nas z miną, którą trudno było odczytać.
– Dziewczyny… – zaczęła cicho. – Ja w tym roku naprawdę nie dam rady zrobić wszystkiego sama.
Zerknęłam na Ewę, a ona na mnie. Kiwnęłyśmy głowami prawie jednocześnie.
– To się podzielimy, no przecież pomożemy – powiedziała Ewa, jakby to było oczywiste.
– Jasne – dodałam. – Możemy rozdzielić dania. Ja zrobię barszcz, ty pierogi?
– Jeszcze zobaczymy – mruknęła Ewa, odpalając powiadomienia na telefonie.
Mama nic nie powiedziała. Odłożyła kartkę i zaczęła ją wygładzać palcem. Wydawała się nieobecna, ale nie próbowała też nas naciskać. Nie sprawdzała, nie wypytywała, nie zapisywała, jak to miała w zwyczaju. Pomyślałam, że może wreszcie się nauczyła odpuszczać.
W drodze do domu Piotr zapytał:
– Ustaliłyście coś konkretnie?
– Tak, coś tam ogarniemy. Jeszcze jest czas.
A w głowie miałam myśl: „Zawsze jakoś to wychodzi”. Przecież to nie pierwszy raz. Coś zamówi się wcześniej, coś zrobi dzień przed. W ostateczności pomoże tata albo sąsiedzi. Przecież mama nie zostawi tego tak po prostu. Nigdy nie zostawiała.
Wszyscy mnie zaskoczyli
Nadeszła Wigilia rano. Wjeżdżamy z Piotrem i Jasiem na podjazd przed domem rodziców. Śnieg skrzypi pod kołami, dach pokryty cienką warstwą lodu, a szyby w salonie zasnute jakąś dziwną, ciężką mgłą. Wysiadam z auta i nagle czuję coś... dziwnego. Czegoś brakuje.
Nie słychać radia z kolędami. Nikt nie krząta się po kuchni. Drzwi otwiera tata – zaskoczony, trochę rozczochrany.
– Już jesteście? – pyta z lekkim zdziwieniem.
– No... tak. To Wigilia, tato – odpowiadam i próbuję się uśmiechnąć.
Wchodzę do kuchni i pierwsze, co widzę, to pusty stół. Ani miski z kapustą, ani zapachu grzybów, ani garnka z barszczem. Druga lodówka w spiżarce – pusta. Zupełnie pusta.
– Mamo?! – wołam z kuchni, nie kryjąc już niepokoju.
Z salonu dobiega cichy głos:
– Jestem tutaj.
Siedzi w fotelu, ubrana, uczesana, ale z rękami splecionymi na kolanach. Patrzy przez okno, jakby czegoś wyglądała.
– Mamo... barszcz już nastawiony?
– Nie – odpowiada spokojnie.
– A pierogi?
– Nie robiłam.
W tej chwili do kuchni wpada Ewa z torbą prezentów.
– Hej! No to co, działamy? – rzuca z entuzjazmem, po czym zamiera, widząc mój wzrok.
– Miałaś zrobić pierogi – mówię cicho.
– Myślałam, że ty zrobisz! – odpowiada, już poirytowana.
– Przecież się umawiałyśmy!
– Na ogólne „coś tam”! Nie na konkretne dania!
Zaczynamy się przerzucać pretensjami. A mama wciąż siedzi. Ani nie wstaje, ani nie przerywa. Patrzy w okno, jakby ten cały chaos nie miał z nią nic wspólnego.
Teraz to do mnie dotarło
Nie wiem, kiedy ostatni raz czułam się tak… głupio. Stoję w kuchni, obok Ewa wkurzona, tata coś mówi pod nosem, że może chociaż po zakupy by skoczyć, że jeszcze zdążymy coś ugotować. W głowie huczy mi od niespełnionych założeń i dziwnej ciszy dochodzącej z salonu. W końcu nie wytrzymuję. Wchodzę do pokoju i staję naprzeciw niej. Mama siedzi wciąż w tym samym fotelu, jakby czas ją ominął.
– Mamo, o co chodzi? – pytam.
– O nic – odpowiada bez emocji.
– Nie ma kolacji. Nic nie jest gotowe. Nie zrobiłaś nic.
– Wiem.
Zaciskam pięści. Oddycham głęboko, ale czuję, że zaraz wybuchnę.
– Dlaczego po prostu nam nie powiedziałaś, że tego nie zrobisz? Że naprawdę odpuszczasz?
Podnosi na mnie wzrok. Spokojny, bez cienia złości.
– Powiedziałam. Tylko nikt nie słuchał.
Milknę. Czuję, jak całe napięcie opada, ale nie zostawia ulgi, tylko coś znacznie gorszego. Wstyd. Obok stoi już Ewa. Też cicho. Mama mówi dalej, cicho, ale wyraźnie:
– Chciałam zobaczyć, co się stanie, jeśli raz mnie zabraknie przy kuchence.
Słowa spadają na mnie jak ciężkie cegły. Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem nawet, co czuję. Jest mi zimno, choć w domu ciepło. Jest mi nieswojo, choć przecież to dom rodzinny. Wreszcie, po raz pierwszy od lat, naprawdę widzę swoją matkę. Nie jako funkcję. Nie jako instytucję. Tylko jako kobietę, która się zmęczyła.
Nie chodziło tylko o święta
Mama wstała z fotela dopiero po kilku minutach. Powoli, bez pośpiechu, jakby nie chciała zakłócić ciszy, która zapadła po jej słowach. Przeszła do kuchni, nalała sobie herbaty i usiadła przy stole. Bez słowa. Usiadłam naprzeciw niej. Ewa stanęła z boku, oparta o framugę drzwi. Przez chwilę tylko dźwięk zegara na ścianie rozdzierał tę duszną ciszę.
– Mamo... – zaczęłam, ale głos mi się załamał. – Czemu nic nie powiedziałaś wcześniej... tak na serio?
Spojrzała na mnie uważnie.
– A co by to zmieniło? – zapytała. – Powiedziałam, że nie mam siły. Że w tym roku nie dam rady. A wy... pokiwałyście głowami. I tyle.
– Myślałyśmy, że jak zwykle... – zaczęła Ewa, ale mama przerwała.
– No właśnie. Jak zwykle. Od trzydziestu lat wszystko jest „jak zwykle”. Ja wszystko „jak zwykle” robię. Wy przyjeżdżacie, siadacie, chwalicie potrawy i narzekacie, że za dużo. A ja? Nawet jak byłam chora, to robiłam. Nikt nie zapytał, czy chcę. Po prostu... było oczywiste, że zrobię.
– My nie chciałyśmy cię zostawić z tym wszystkim – bąknęłam.
– Ale to robiłyście. Od lat – odpowiedziała cicho. – I nie chodzi o jedzenie. Nawet nie o święta. Chodzi o to, że czułam się... jakby mnie nie było. Byłam potrzebna tylko wtedy, kiedy coś miało być zrobione.
Zerknęłam na Ewę. Patrzyła gdzieś w bok, a w oczach miała łzy. Mama dokończyła herbatę i dodała:
– Zrobiłam to świadomie. Nie złośliwie. Po prostu... chciałam zobaczyć, czy ktoś zauważy, że zniknęłam.
To była awaryjna Wigilia
Tego dnia po raz pierwszy w życiu zrobiłyśmy z Ewą zakupy na Wigilię w osiedlowym markecie, który cudem był otwarty o piętnastej. Z koszykiem pełnym pierogów z paczki, ryby w galarecie z pudełeczka i barszczu w kartonie. Czułam się, jakbym oszukiwała samą siebie. Nawet kolędy w sklepie brzmiały jak kpina.
W domu było nerwowo. Ojciec próbował coś organizować, wyciągnął biały obrus i uparł się, że ustawi świecę, bo „tak zawsze było”. Mama w tym czasie spokojnie kroiła warzywa na sałatkę jarzynową. Nie protestowała. Nie komentowała. Jakby wszystko działo się obok niej.
Próbowaliśmy się ratować. Ja podgrzewałam barszcz z kartonu z przyprawami, Ewa próbowała ulepić kilka pierogów z ciasta, które bardziej przypominało gumę do żucia niż cokolwiek jadalnego. Piotr jechał do sąsiadki po śledzie, bo ona podobno zawsze robiła za dużo.
O dziewiętnastej zasiedliśmy do stołu. Cisza była niemal namacalna. Ojciec zaczął czytać fragment z Biblii, ale głos mu się łamał. Nikt nie chciał patrzeć nikomu w oczy. Pierwsza przełamała się mama.
– No, próbujcie tej ryby ze sklepu. Może nie smakuje jak u mnie, ale przynajmniej jest.
Zachichotała pod nosem, ale bez radości. Piotr wziął pierwszy kęs. Ewa spojrzała na mnie, wzruszyła ramionami i zapytała:
– Kto chce kompot z suszu?
Ja nie odpowiedziałam. Nalałam go do kubków i usiadłam z powrotem. Nic nie smakowało „jak zawsze”. Wszystko było „jak nigdy”. A może pierwszy raz było jakby... prawdziwe.
To była dla mnie nauczka
Kiedy wieczorem wracaliśmy z Piotrem do domu, nie odzywałam się przez całą drogę. Jasiek spał na tylnej kanapie, a ja patrzyłam przez szybę na ciche, oświetlone bloki. Czułam, jak w środku coś we mnie pęka, ale nie głośno, nie dramatycznie – tylko tak cicho, jak mama siedząca w fotelu.
Zrozumiałam, że to wszystko nie rozegrało się w ciągu jednego dnia. Nie chodziło o jedną Wigilię, tylko o całe lata. O to, jak przyzwyczailiśmy się, że mama „po prostu jest”, żee „ogarnia”, że „da radę”, że nawet jeśli coś powie inaczej, to pewnie przesadza. Przecież zawsze było gotowe.
Zastanawiałam się, ile takich kobiet mam w życiu. Ile osób „zawsze było”, dopóki nie przestało. Może koleżanka, która przestała się odzywać. Może ciocia, która zawsze dzwoniła pierwsza, a potem nagle zamilkła. Może mama, która przez 30 lat nie robiła scen, nie żądała niczego, tylko znikała po kawałku.
Wróciliśmy do domu, położyłam syna spać, a potem usiadłam na kanapie i włączyłam telefon. Na ekranie miałam nieodebraną wiadomość od mamy. Tylko jedno zdanie, wysłane wcześniej tego dnia: „Dziękuję, że w końcu mnie zobaczyłyście”. Nie odpisałam od razu. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie byłam jeszcze gotowa. Wiem, że nigdy więcej nie założę, że coś „po prostu będzie”. Nie ma takich rzeczy. Są tylko ludzie, którzy czasem mają dość.
Anna, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Syn w Anglii, córka w Szwecji, a o mnie nikt nie pamięta. Czekają mnie kolejne samotne święta i przepłakana Wigilia”
- „Teściowa przez całe święta narzeka na moje potrawy. Jej wizyta odbija mi się czkawką bardziej niż wigilijny bigos”
- „Ja sprzątałam przed świętami, a ukochany wylegiwał się na kanapie. Zerwał się, kiedy wyczyściłam szafę z jego rzeczy”

