Reklama

Święta od zawsze miały w mojej rodzinie swój rytuał – makowiec z przepisu babci, wspólne kolędowanie i nieuchronne pytania o moje życie prywatne. Od kilku lat, niemal jak w zegarku, w czasie łamania się opłatkiem ktoś pytał: „No to co, kiedy ty w końcu znajdziesz sobie męża?”. Śmiali się przy tym, jakby to było żartem, ale ja wiedziałam, że to nie była niewinna ciekawość. W tym roku postanowiłam, że nie dam się już wpędzić w kąt. Przygotowałam się. Gdy w końcu nadszedł ten moment, powiedziałam jedno zdanie – i zapadła cisza.

Przedsmak Wigilii

Kilka dni przed Wigilią wszystko wyglądało jak co roku. W pracy wrzało, w sklepach kolejki, a na grupie rodzinnej mama rozsyłała zdjęcia choinki i przypominała, kto co ma przynieść. Obiecałam sernik i sałatkę jarzynową. Wszystko było jak zwykle, z tą różnicą, że tym razem miałam plan.

Siedząc w kuchni i krojąc warzywa do sałatki, myślałam o tym, jak wiele razy udawałam, że pytania o męża mnie nie bolą. Że nie przejmuję się docinkami o tykającym zegarze, samotnych wieczorach i „ostatnim dzwonku”. Nikt nie pytał, czy chcę być w związku. Po prostu zakładano, że muszę. A jeśli go nie mam, to znaczy, że coś ze mną nie tak.

A przecież moje życie było dobre. Miałam pracę, którą lubiłam, przyjaciół, których mogłam policzyć na palcach jednej ręki – i to mi wystarczało. Od dłuższego czasu nie czułam potrzeby szukania kogokolwiek. Nie dlatego, że się poddałam, tylko dlatego, że naprawdę dobrze było mi samej. Dla rodziny to było niewygodne. Nie pasowało do obrazka, który rodzina trzymała w głowie.

Z każdym kolejnym rokiem presja rosła. Pytania były coraz bardziej bezpośrednie, sugestie coraz bardziej dosadne. W zeszłym roku ciocia Wiesia wypaliła, że jak tak dalej pójdzie, to nawet wdowca z dwójką dzieci nie złapię. Wszyscy się śmiali, a ja udawałam, że też. Tylko mama rzuciła jej wtedy krótkie: „Nie przesadzaj”. W tym roku nie chciałam pozwolić, by ktoś się ze mnie śmiał. Przy stole miało paść jedno zdanie. Tylko jedno. I zapamiętają je na długo.

Zawsze te same pytania

Wigilia odbywała się u cioci Krysi, jak co roku. Dom pachniał kapustą, pieczonym karpiem i kompotem z suszu, który tylko dziadek potrafił wypić bez skrzywienia. Przyjechałam chwilę przed kolacją, z pudełkiem sernika w rękach i sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Witałam się z kuzynami, których widuję tylko raz do roku, słuchałam tych samych opowieści o tym, kto się ożenił, a kto właśnie spodziewa się drugiego dziecka. I już wtedy wiedziałam, że pytanie padnie. Kwestia tylko – kto pierwszy się odważy.

Ciocia Wiesia, jak zawsze elegancka, z fryzurą tak usztywnioną lakierem, że pewnie nie ruszyłaby się przy wichurze, od razu po opłatku zaczęła temat.

– A ty, Martusia, kiedy wreszcie nam jakiegoś kawalera przyprowadzisz? Taki ładny serniczek, może byś tak sobie męża upiekła, co?

Rozległ się śmiech. Kilka osób pokiwało głowami z udawanym współczuciem, ale nikt nie stanął w mojej obronie. Nawet mama milczała, chociaż widziałam, że się spina. A ja tylko wzięłam głęboki oddech i uśmiechnęłam się spokojnie. Zanim zdążyłam coś powiedzieć, dołączył wujek Zbyszek:

– Ty to pewnie za dużo wymagasz. Faceci teraz prości są, a ty tu z ambicjami. Nie znajdziesz, jak będziesz tak wybredna.

Czułam, jak robi mi się gorąco. W dłoniach trzymałam kawałek opłatka i nie wiedziałam, co z nim zrobić. Czułam, że to ten moment. Albo znów się uśmiechnę i powiem: „Może w przyszłym roku”, albo w końcu powiem to, co od dawna chciałam powiedzieć.

Nie spodziewali się odpowiedzi

Spojrzałam po zebranych. Mama wciąż milczała, zerkając na mnie z napięciem. Kuzyni zajęci byli swoimi talerzami, niektórzy zerknęli znad barszczu z niezdrową ciekawością. Ciocia Wiesia nachyliła się jeszcze bliżej, z tym swoim słodko-złośliwym uśmiechem.

– Martusia, no przecież już nie jesteś nastolatką. A zegar tyka, oj tyka…

Wzięłam łyk kompotu, powoli odłożyłam szklankę i powiedziałam, spokojnie, ale stanowczo:

– Ja naprawdę nie potrzebuję męża, żeby być szczęśliwa.

Na sekundę zapadła cisza. I nie była to ta przyjemna, refleksyjna cisza przy dzieleniu się opłatkiem. To była cisza niedowierzania. Jakby ktoś przypadkiem przewrócił szopkę bożonarodzeniową i nikt nie wiedział, co teraz.

Co ty mówisz, dziecko? – zapytała ciotka, z takim tonem, jakby usłyszała, że planuję w święta spalić choinkę.

– Dokładnie to, co powiedziałam. Mam dobrą pracę, lubię swoje życie. Nie jestem sama z przymusu. Jest mi dobrze tak, jak jest – odpowiedziałam, podnosząc wzrok znad talerza.

Wujek Zbyszek chrząknął, jakby chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. Dziadek spojrzał na mnie z lekko uniesionymi brwiami, po czym wrócił do ryby. A mama... mama lekko się uśmiechnęła. Nic nie powiedziała, ale widziałam w jej oczach coś, czego nie widziałam nigdy wcześniej. Może była to duma. Może ulga. Nie musiałam krzyczeć, nie musiałam się tłumaczyć. Jedno zdanie wystarczyło.

Nagła zmiana tonu

Po moich słowach kolacja jakby na chwilę zwolniła. Nikt już nie żartował, nikt nie rzucał komentarzy z podtekstem. Rozmowy zeszły na inne tematy – kto gdzie jedzie na sylwestra, gdzie kupić najlepszy makowiec i jak ciężko teraz o dobrego mechanika. Ja jadłam spokojnie, ze wzrokiem wbitym w sałatkę jarzynową i wreszcie bez napięcia w karku. Nie musiałam niczego udawać. Nikt mnie nie zasypywał pytaniami, nikt nie wzdychał z politowaniem.

W pewnym momencie ciocia Jola nachyliła się do mnie i szepnęła:

– Wiesz, dobrze powiedziałaś. Też byłam długo sama, zanim poznałam Edka. I nikt wtedy nie miał litości.

Spojrzałam na nią zaskoczona. Uśmiechnęła się porozumiewawczo i wróciła do swojego talerza. To był pierwszy raz, kiedy poczułam, że może w tej rodzinie nie jestem aż tak odosobniona, jak mi się wydawało. Pod koniec kolacji mama położyła mi dłoń na ramieniu i powiedziała cicho:

Nie musisz nikomu niczego udowadniać. Wiem, że sobie radzisz.

Te słowa znaczyły dla mnie więcej niż jakiekolwiek życzenia przy opłatku. Czekałam na nie latami, a teraz, kiedy padły, poczułam coś w rodzaju spokoju. Może nawet dumy. Z kuchni dobiegał odgłos podgrzewanych pierogów, dzieci biegały po domu, a ja pierwszy raz od lat nie czułam się jak problem, który trzeba rozwiązać. Czułam się jak część tej rodziny – taka, jaka jestem, nie taka, jaką powinnam być.

Opowieści przy cieście

Po kolacji przeszliśmy do salonu. Na stole pojawiły się makowiec, sernik i kutia, a dzieci zabrały się za rozpakowywanie prezentów spod choinki. Atmosfera zrobiła się luźniejsza. Nawet ciocia Wiesia, która jeszcze dwie godziny wcześniej przewracała oczami, teraz śmiała się z jakiegoś wspomnienia z czasów młodości.

Znalazłam sobie miejsce na kanapie. Byłam już zmęczona emocjami, ale w tym zmęczeniu było coś przyjemnego – jak po dobrze zdanym egzaminie. Obok mnie usiadła kuzynka, która całe życie była „tą idealną” – mąż, dzieci, dom z tarasem. Przez chwilę milczała, patrząc na zamieszanie wokół choinki.

– Wiesz – zaczęła – zazdroszczę ci trochę tej odwagi. Ja bym nie potrafiła tak po prostu powiedzieć, że jestem szczęśliwa sama.

Spojrzałam na nią z zaskoczeniem. Nie oczekiwałam takich słów. Zawsze wydawało mi się, że zazdrości mi tylko ciszy, a nie odwagi.

– To nie była odwaga – odpowiedziałam po chwili. – Po prostu miałam dość tego, że ktoś inny próbuje mi napisać scenariusz życia.

Skinęła głową. Nie ciągnęła tematu. Nie było potrzeby. Wieczór powoli dobiegał końca. Nie padło już żadne pytanie o „kandydata”, o „ostatni dzwonek”, o „czy w końcu się ustatkuję”. Nikt nie patrzył na mnie z litością. Tylko z jakimś nowym rodzajem zrozumienia. I to było coś, czego nie spodziewałam się w te święta dostać.

I co teraz powiecie?

Po powrocie do domu zdjęłam płaszcz, wsunęłam stopy w ciepłe kapcie i usiadłam przy kuchennym stole z resztką makowca na talerzyku. Przez okno widziałam sąsiadów, którzy właśnie wracali z pasterki. W powietrzu unosiła się grudniowa cisza – ta prawdziwa, nie ta przy stole. I pomyślałam, że zrobiłam coś naprawdę ważnego.

Nie zmieniłam świata. Nie przekonałam wszystkich, że bycie samą to świadomy wybór, a nie życiowa porażka. Jedno zdanie wystarczyło, żeby przerwać ten świąteczny spektakl, który od lat odgrywaliśmy. „Ja naprawdę nie potrzebuję męża, żeby być szczęśliwa” – to nie była prowokacja. To była prawda.

Niektórzy może nie zrozumieli. Może ciocia Wiesia wciąż uzna, że jestem dziwna. Może wujek Zbyszek opowie na sylwestra, jak to Martusia wciąż wybrzydza. Trudno. To już nie mój problem. Ważne, że spojrzałam im w oczy i nie spuściłam wzroku. Ważne, że mama nie odwróciła głowy, tylko położyła mi dłoń na ramieniu. Że kuzynka przyznała się do swoich wątpliwości. I że chociaż przez chwilę przy rodzinnym stole było więcej prawdy niż udawania.

W tym roku nie dostałam pierścionka, kwiatów ani romantycznej kolacji. Dostałam coś cenniejszego – spokój. I może w końcu też trochę szacunku.

Marta, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama