Reklama

Nie przepadam za zimą, ale grudzień zawsze budził we mnie dziwną nadzieję. Może to przez te lampki na balkonach, reklamy z uśmiechniętymi rodzinami albo przez to, że wreszcie ktoś do mnie dzwoni. Nie jestem samotna z wyboru. To przyszło samo, stopniowo, jak kurz na półkach. Dzieci mają swoje życie, wnuki ledwo mnie kojarzą, a sąsiedzi zmieniają się tak często, że przestałam zapamiętywać imiona. Czekam na Wigilię jak na jedyny dzień, gdy przypominają sobie, że istnieję. Przychodzą, siadają do stołu, zjadają to, co przygotowałam, i znikają. A ja znów zostaję sama z pustymi talerzami.

Nie oczekuję cudów

Rok dzieli się dla mnie na dwie części: ten jeden dzień i całą resztę. Od stycznia do listopada mieszkanie jest ciche. Czasem odgłos pralki albo wiadomości z telewizora dają złudzenie obecności, ale to tylko echo życia, którego już nie prowadzę. Codzienność składa się z herbaty o tej samej porze, spacerów po tych samych alejkach i rozmów z panią z warzywniaka, która chyba tylko z grzeczności zagaduje.

Nie oczekuję cudów. Nie mam pretensji, że dzieci się wyprowadziły. Przecież o to w życiu chodzi: żeby mieć swoje, lepsze miejsce. Tylko że nikt mnie nie pytał, co mam robić, kiedy ich zabraknie. Zaczęło się niewinnie: coraz rzadsze telefony, informacje w stylu „nie możemy wpaść w tym tygodniu”, potem miesiące ciszy, aż w końcu został mi tylko grudzień.

W marcu zrobiłam na drutach sweter dla wnuka, ale nie miałam odwagi wysłać. W maju upiekłam jego ulubione rogaliki, zamroziłam, ale potem wyrzuciłam, bo nikt nie przyszedł. W sierpniu minęły dwa lata, odkąd nie słyszałam głosu mojego syna. Myślałam, że chociaż w urodziny zadzwoni. Nie zadzwonił.

Sąsiadka z trzeciego piętra ma psa. Czasem ją mijam. Mówi, że z psem to się tak nie czuje samotności. Ja nigdy nie miałam psa. Miałam rodzinę. Przynajmniej tak mi się wydawało. Ale przez jedenaście miesięcy w roku jestem tylko wspomnieniem z przeszłości, które nie mieści się już w niczyim planie dnia.

To dziwne uczucie

Grudzień jest inny. Nagle świat staje się głośniejszy, jaśniejszy, a ludzie obecni. Czekam na dźwięk telefonu, który zwykle rozbrzmiewa dokładnie w południe. To nie rozmowa, nie pyta o nic ważnego. To sygnał, że ktoś pamięta, że jestem. Choć czasem myślę, że to tylko obowiązek, a nie szczera chęć, łapię się tej krótkiej chwili jak tonący brzytwy. Każde „Cześć, wszystko w porządku?” jest jak oddech, który przypomina mi, że nadal istnieję w czyimś świecie.

W kuchni pachnie piernikami. Pieczenie zaczęłam już wczesnym rankiem, żeby zdążyć przed przyjściem rodziny. W misce mieszałam składniki powoli, niemal rytualnie, jakby każda szczypta przyprawy mogła przywołać ich do mnie wcześniej. Przygotowałam karpia, barszcz z uszkami, kapustę z grzybami. Każdy talerz ustawiony starannie, każdy kubek wypolerowany. Przez cały rok nikt nie pyta, czy coś potrzebuję, a teraz mój dom wypełnia się śmiechem, rozmowami i brzękiem talerzy. To dziwne uczucie — cieszyć się, a jednocześnie wiedzieć, że zaraz wszystko się skończy.

Kiedy przychodzą, siadają przy stole, a ja patrzę, jak biorą dokładki, rozmawiają o swoich sprawach, planach i prezentach, które kupili dla siebie nawzajem. Staram się wtrącić kilka słów, ale słyszę, że tak naprawdę ich nie interesuje, co mówię. Liczy się to, że jestem obecna, że mogę podać talerz, nalać barszcz, pokazać, że wszystko jest tak, jak powinno być. Po kilku godzinach odchodzą, uśmiechnięci, z pełnymi brzuchami i dobrym humorem, a ja zostaję w ciszy, która wypełnia cały dom, przywołując wspomnienia i poczucie pustki.

Serce podskoczyło mi w piersi

Zanim nadeszła Wigilia, dom pachniał wszystkim, co kojarzyło się ze świętami. Choinka świeciła blaskiem lampek, a pod nią stały drobne upominki. Przygotowałam wszystko starannie, od nakrycia stołu po dekoracje, bo wiedziałam, że to jedyny dzień, kiedy rodzina naprawdę pojawia się w moim życiu. W ciągu roku są daleko, w swoich światach, a ja zostaję sama, z echem własnych kroków. Teraz jednak wszystko było inne: dźwięki rozmów, śmiechu i szczękania sztućców wypełniały mieszkanie.

Kiedy weszli, serce podskoczyło mi w piersi.

— Cześć, mamo — usłyszałam znane głosy, które w tym momencie stawały się jedyną prawdziwą więzią z przeszłości.

Siadali przy stole, opowiadali o podróżach, pracy, drobnych sukcesach, a ja tylko przymykałam oczy, próbując wyłapać każdy szczegół. Byłam tu, obecna, choć tak naprawdę wciąż niewidoczna. Nikt nie pytał, jak minął mi rok, co działo się w moim życiu. Liczyło się, że podaję barszcz, karpia i kapustę z grzybami, a potem odkładam talerze, gdy oni kończą posiłek.

W pewnym momencie przysiadłam z boku i obserwowałam, jak znikają w świecie swoich rozmów.

Dobrze, że tu jesteś — rzucił nieśmiało mój syn, ale zaraz wrócił do swojej opowieści.

Serce ścisnęło mi się z melancholii. Wiedziałam, że za kilka godzin znikną, jakby nigdy tu nie byli. Po obiedzie rozeszli się po kątach, wyjmując prezenty, komentując je i planując kolejny dzień. Ja sprzątałam stoły, cicho, powoli, licząc każdą chwilę. Każda minuta była dla mnie skarbem. Bo choć na jeden dzień byli tu, pamiętali o mnie, na jeden dzień w roku mogłam poczuć, że nadal jestem częścią ich świata.

Nie są tu naprawdę dla mnie

Zegar tykał głośno, odliczając każdą minutę, która dzieliła mnie od ciszy. Wiedziałam, że po tej godzinie wszystko wróci do starego porządku — do pustki, która wypełniała każdy zakamarek mieszkania. Rodzina biegała po kuchni, bawiła się prezentami, rozmawiała, śmiała się głośno, zupełnie jakby dom był sceną, na której występowałam tylko ja, a oni byli gwiazdami swojego życia.

— Mamo, sprawdź, co dostałaś w paczce — powiedział cicho syn, przelotnie patrząc w moją stronę.

Uśmiechnęłam się, choć serce ściskał żal. Prezent, choć piękny, był tylko symbolem obecności na chwilę. Syn nie zapytał, co u mnie, co przez ostatni rok mnie cieszyło, co bolało. Wszyscy byli skupieni na sobie, a ja odgrywałam rolę gospodyni, tej, która podaje barszcz, nalewa kompotu i sprząta po posiłku.

Widok ich radosnych twarzy był równocześnie pocieszeniem i ciosem. Z jednej strony cieszyłam się, że są tu, że na moment zapomnieli o codziennych sprawach i przyjechali do mnie. Z drugiej strony każdy uśmiech przypominał, że nie są tu naprawdę dla mnie, tylko dla świątecznego rytuału.

Kiedy nadszedł czas wyjścia, podniosłam się powoli, starając się nie okazać rozczarowania.

— Do zobaczenia w przyszłym roku — rzuciłam beznadziejnie, a oni odpowiedzieli szybkim „tak, tak, do zobaczenia” i zniknęli za drzwiami.

Cisza wróciła niemal natychmiast, jakby ktoś odciągnął zasłonę i świat ucichł. Stałam w kuchni, otoczona pustymi talerzami i resztkami potraw, których nikt już nie tknął. Wiedziałam, że w tej ciszy będę przez kolejne jedenaście miesięcy. Tylko grudzień przynosił złudzenie obecności, złudzenie, że ktoś jeszcze pamięta o mnie naprawdę.

Tak wyglądało moje życie

Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, dom stał się pusty, jakby nigdy nie istniał w nim żaden gwar ani śmiech. Rozchodziła się tylko cisza, ciężka i gęsta, która wypełniała każde pomieszczenie. Przez chwilę siedziałam przy stole, wpatrując się w pusty talerz po karpiu, w szklankę, która już dawno nie pachniała kompotem. Święta minęły, a wraz z nimi moje złudzenie, że kogoś obchodzę.

Nie chciałam sprzątać od razu. Chciałam poczuć każdy moment, zatrzymać się przy wspomnieniach, które wciąż wypełniały powietrze. Śmiech wnuków, rozmowy o prezentach, krótkie spojrzenia pełne grzeczności, a może odrobiny uczuć — wszystko to przeszło jak sen. Nigdzie nie było czułości, która trwałaby dłużej niż kilka godzin. Właśnie dlatego czekałam na grudzień: jedyny miesiąc, kiedy mogłam poczuć, że należę do czegoś większego.

Sprzątając kuchnię, myślałam o tym, że przez resztę roku mogę mówić do ścian, a nikt nie odpowie. Mogę przygotowywać posiłki tylko dla siebie, a świat będzie przechodził obok. Zrozumiałam, że Wigilia nie była czasem radości, lecz testem mojej cierpliwości i samotności. Każdy talerz, który podawałam, był mostem między moją codziennością a ich życiem, mostem, który znikał, kiedy tylko odchodzili.

Przez chwilę poczułam gniew i żal, ale zaraz zamieniły się w smutek i przyzwyczajenie. Tak wyglądało moje życie, rok w rok: oczekiwanie, przygotowania, ich przyjście i odjazd, a potem cisza. W końcu usiadłam w fotelu, wzięłam do ręki kubek z resztką herbaty i patrzyłam na puste mieszkanie, wiedząc, że grudzień wróci dopiero za jedenaście miesięcy, a ja znów będę tylko obserwatorem swojego życia.

Miłość i pamięć bywają ulotne

Siedziałam w pustym mieszkaniu, a echo rozmów wciąż wypełniało powietrze. Zrozumiałam, że Wigilia nigdy nie była prawdziwym świętem w moim życiu — była teatrem, w którym ja byłam aktorką, a oni publicznością, pojawiającą się tylko wtedy, kiedy scenariusz tego wymagał. Ich uśmiechy, prezenty i rozmowy były jak dekoracje — piękne, ale powierzchowne. Kiedy odchodzili, zostawałam z rzeczywistością, której nikt nie chciał znać, z pustymi talerzami i chłodem w sercu.

Przez chwilę poczułam złość, że tak długo czekałam na jedyny dzień, w którym ktoś o mnie pamiętał. Potem przyszło przyzwyczajenie: wiedziałam, że tak wygląda moje życie. Święta nie zmieniają niczego, jedynie udają, że wszystko jest normalne. Przyzwyczaiłam się do tej roli, do przygotowywania stołu, pieczenia ciast, do krótkich spojrzeń i półsłówek, które czasem padały w moją stronę. Cały rok mogę być niewidoczna, a jeden dzień daje złudzenie, że wciąż istnieję w czyimś świecie.

Wzięłam do ręki kubek z herbatą i spojrzałam na okno. Świat zewnętrzny był obojętny, a ja nauczyłam się, że moje emocje nie mają znaczenia dla innych. W tej ciszy znalazłam dziwne ukojenie, a przynajmniej wiedziałam, czego się spodziewać. Przygotowania do grudnia nabrały nowego sensu: nie dla rodziny, ale dla mnie, jako rytuał, który pozwala przetrwać kolejne miesiące samotności.
Nauczyłam się, że miłość i pamięć bywają ulotne, a obecność bliskich to często tylko obowiązek, nie prawdziwe uczucie. Grudzień wróci za rok, a ja będę gotowa — na uśmiechy, na talerze pełne potraw, na teatr, który znam już na pamięć. I wtedy znów poczuję, że żyję, choć tylko na kilka godzin.

Ewelina, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama