„Co piątek odwiedzałam grób męża. To na cmentarzu poznałam mężczyznę, dzięki któremu sama nie marzę, by tam trafić”
„Szliśmy wolno, by odwiedzić najpierw grób mojego męża, a potem jego żony. On trzymał parasol wysoko, tak, żeby nie zasłaniał mi nieba. Gdy skończyliśmy, nie padło żadne „do widzenia”. Poszliśmy razem w stronę przystanku, a potem kawałek dalej. Minęliśmy kiosk, zakład kamieniarski, kilka zaparkowanych samochodów. Żadnemu z nas się nie śpieszyło”.

- Redakcja
Każdy mój dzień zaczyna się zawsze tak samo. Czarna kawa w kubku z ułamanym uchem, dwa tosty z dżemem i chwila spoglądania w okno, za którym nic się nie dzieje. Mówią, że starość to czas odpoczynku. Może tak, o ile tylko człowiek ma z kim odpoczywać. Odkąd zmarł mój mąż, piątki stały się dla mnie takim małym świętem. Mam taki swój rytuał: niezmienny, cichy i... bardzo osobisty. Zakładam ten sam szary płaszcz, trochę za duży, bo kupiony jeszcze wtedy, kiedy oboje wierzyliśmy, że zima potrwa wiecznie, do torebki wkładałam znicz, paczkę chusteczek i bukiet frezji. Zawsze frezji. Miałam je we włosach, gdy braliśmy ślub. To on zwykł mawiać, że pachną jak nasze pierwsze spotkanie.
Na cmentarzu jestem zazwyczaj pierwsza, jeszcze zanim grabarz zdąży skończyć poranną kawę. Czyszczę płytę, poprawiam kwiaty, siadam na ławeczce przy grobie. I mówię. Nie na głos, ależ skąd— w myślach. Bo po tylu latach słowa są zwyczajnie zbędne. Mówię mężowi o tym, co się zmieniło, a co pozostało takie samo. O nowej sąsiadce, o tym, że zupa wyszła mi za słona, o śnie, w którym znów trzymał mnie za rękę.
Ostatnio zauważyłam, że na cmentarz o tej porze przychodzi ktoś jeszcze. Kilka rzędów dalej, także co piątek, pojawia się on — tajemniczy starszy mężczyzna. Wysoki, szczupły, zawsze w granatowej kurtce. Najpierw ignorowałam jego obecność i po prostu udawałam, że go nie widzę. Ale on wciąż się pojawiał. Regularnie, jak w zegarku. Składał kwiaty, zapalał znicz, siadał przy grobie i trwał. Nigdy nie rozmawialiśmy. Tylko czasem, gdy przypadkiem nasze spojrzenia się spotkały, kiwaliśmy sobie głowami. I... nie wiem dlaczego, ale z każdym kolejnym tygodniem jego obecność stawała się mniej denerwująca. Jakbyśmy połączyli się w naszym milczeniu.
Czasem dociera do mnie, że czuję się bezpieczniej, kiedy on tam jest. I wtedy natychmiast się karcę: „Elżbieta, co ty wyprawiasz, kobieto?!”. Bo przecież prawdziwa miłość już za mną. I to zamknięty rozdział. Czy wolno mi jeszcze marzyć o czymś nowym?
„Miało już nie być czasu na nic nowego” – myślę, ścierając krople deszczu z marmurowej płyty. – „A jednak...”.
To jedno „dzień dobry”
Któregoś piątku nasze spojrzenia spotkały się na dłużej niż wypadało. Przez chwilę czułam się z tym nieswojo — trochę jakby mnie na czymś przyłapał, choć przecież nic złego nie robiłam. Siedziałam jak zawsze na tej samej ławeczce, dłonie trzymałam na kolanach. On stał przy grobie, trochę sztywno, skupiony, jakby właśnie skończył modlitwę. Skinął mi głową i powiedział spokojnie:
— Dzień dobry.
— Dzień dobry... — odpowiedziałam odruchowo.
Potem jeszcze chwilę na siebie patrzyliśmy, dopóki się nie otrząsnęłam. Pojęłam, że trzymam w dłoni zapalony znicz i ten zaczyna mnie powoli parzyć w palce. Odwróciłam wzrok, przyklękłam przy grobie i udawałam, że szukam dla niego dobrego miejsca. Gdy w końcu się podniosłam, mężczyzny już nie było. Nie dawało mi to spokoju. Wieczorem, kiedy siedziałam w fotelu, przypominałam sobie jego twarz, ten spokój w oczach, automatyczne skinięcie głową. I to jedno „dzień dobry”, które nic przecież nie znaczyło. No, a przynajmniej nie powinno. Nie mogłam pojąć, dlaczego akurat dziś się odezwał. I dlaczego poczułam coś więcej niż tylko zakłopotanie.
Tydzień później znów tam był. Pojawił się chwilę po mnie. Zaczęłam się zastanawiać, czy zna już mój rytuał, czy może to tylko przypadek. Kiedy przechodził obok, tym razem ja odezwałam się pierwsza:
– Dzień dobry. Zawsze pan tak punktualnie?
– Rytuał. Inaczej się nie da – odpowiedział z lekkim uśmiechem.
– Znam to – mruknęłam.
I tyle. Zaledwie parę krótkich zdań, porwanych, wypowiedzianych jakby z pewną nieśmiałością. Każde z nas zajęło się swoimi sprawami: on przystanął przy grobie, ja poprawiałam kwiaty, choć tego wcale nie wymagały. I serce biło mi szybciej, a w myślach powróciło pewne natrętne pytanie: Czy to na pewno w porządku, że na niego czekam ? Że liczę, że znów się pojawi? Przecież nie powinnam. Miałam już swoje życie. Swoją miłość. A ta miłość miała swój koniec. Mimo to w kolejny piątek rozglądałam się za nim od bramy, by sprawdzić, czy już jest.
Milczenie z nim nie bolało
Pogoda tego dnia była łaskawa — cisza, brak wiatru, jakby październik sam uznał, że trzeba nam dać trochę przestrzeni, pozwolić działać i nie przeszkadzać. Mojego milczącego towarzysza zobaczyłam od razu. Stał przy grobie, ale wyraźnie czekał, aż podejdę. Nie ruszył się, dopóki nie zbliżyłam się na tyle, by móc usłyszeć jego głos. Trzymał w dłoni plastikową torbę, w której dojrzałam kilka kolorowych zniczy.
– Zapasowy – powiedział, wyciągając w moją stronę jeden z nich. – Może się przyda.
Chciałam odmówić, bo przecież zawsze miałam coś na zapas. Ale gdy spojrzałam do swojej torby, na wkład z krzywym knotem, złamane metalowe wieczko, z lekkim zawahaniem sięgnęłam po ofiarowanego znicza.
– Dziękuję – powiedziałam cicho.
W milczeniu zapaliliśmy znicz na grobie mojego męża. Potem poszliśmy tam, gdzie on zawsze chodził. Na miejscu położyłam dłoń na płycie, a on zapalił świeczkę.
– Moja żona zawsze sadziła chryzantemy sama – powiedział po chwili, patrząc na doniczki przy grobie.
– Mój mąż nie znosił cmentarzy. A teraz to ja przychodzę za nas dwoje – odpowiedziałam bez zastanowienia.
Nie odwracał wzroku. Było widać, że słucha. Nie zdążyłam nad tym dobrze pomyśleć, kiedy zapytał:
– Z czasem przestaje boleć?
Nie chciałam udawać, że mam gotową odpowiedź. Spojrzałam na znicz, który tlił się przed nami.
– Nie. Tylko ból trochę cichnie – powiedziałam w końcu i poczułam, że moje gardło się zaciska.
Nie rozmawialiśmy więcej. Usiedliśmy na ławce, takiej, która znajdowała się między naszymi grobami. On po jednej stronie, ja po drugiej. Nie potrzebowaliśmy wtedy rozmowy. Zresztą,
milczenie z nim nie bolało.
Tego dnia, wracając do domu, zauważyłam, że minęłam kwiaciarnię i nawet się przy niej nie zatrzymałam. Zazwyczaj kupowałam kwiaty na zapas, na następny tydzień. Ale teraz... pomyślałam, że może jeszcze tam wrócę. Może nie sama.
Deszcz przestał mieć znaczenie
W ten piątek było wyjątkowo szaro. Deszcz sączył się z nieba powoli, uparcie, jakby nigdy nie zamierzał przestać padać. Mimo to wyszłam. Traktowałam te wyjścia jak swój obowiązek. Płaszcza nie zmieniłam, a stary materiał prędko nasiąkał wilgocią. Parasol został w domu. Zwykle go nie brałam. Kiedy wracałam zmoknięta, przynajmniej czułam, że naprawdę wciąż żyję. Kiedy weszłam między groby, zobaczyłam go od razu. Stał przy naszej ławeczce. W jednej ręce trzymał znicz, a w drugiej parasol. Ten rozłożył dopiero, kiedy mnie zobaczył. Ruszył w moją stronę powoli, jakby dawał mi czas, by się wycofać. Nie zrobiłam jednak kroku w tył.
— Pani zmoknie — zauważył spokojnie, zatrzymując się obok. — Możemy pójść razem.
Nie odpowiedziałam. Kiwnęłam tylko głową i weszłam pod ten jego parasol. Pachniało tam starym drewnem i goździkami. Szliśmy wolno, by odwiedzić najpierw grób mojego męża, a potem jego żony. On trzymał parasol wysoko, tak, żeby nie zasłaniał mi nieba. Gdy skończyliśmy, nie padło żadne „do widzenia”. Poszliśmy razem w stronę przystanku, a potem kawałek dalej. Minęliśmy kiosk, zakład kamieniarski, kilka zaparkowanych samochodów. Żadnemu z nas się nie śpieszyło. Deszcz przestał mieć znaczenie, mimo że wciąż siąpił.
Po drodze mężczyzna się przedstawił. Miał na imię Wiktor.
– Nie myślałem, że jeszcze przy kimś poczuję spokój — powiedział nagle.
Słowa zabrzmiały cicho, ale wstrząsnęły mną tak mocno, jakby wybrzmiały tuż przy uchu. Zatrzymałam się. Spojrzałam na niego i odpowiedziałam:
– A ja, że jeszcze z kimś pójdę tak powoli, nigdzie się nie spiesząc.
Nie ruszyliśmy od razu. Staliśmy pod parasolem wsłuchiwaliśmy się w szum deszczu. Dopiero później się rozdzieliliśmy, a ja, kiedy już wróciłam do domu, długo siedziałam w kuchni, nie zdejmując płaszcza. Czułam się dziwnie. To było coś innego niż samotność. Coś, co mogło mnie przerosnąć. Nie chciałam o tym myśleć, ale nie umiałam tego powstrzymać. Zasnęłam dopiero nad ranem, ściskając dłońmi brzeg kołdry, zupełnie jakby to była dłoń Wiktora. I w sumie nie wiedziałam już, czy to dobrze, czy źle.
Moje myśli krążyły wokół Wiktora
Dzień po naszym wspólnym spacerze nie mogłam się na niczym skupić. Nawet książka, którą zwykle czytałam po przebudzeniu, leżała otwarta na tym samym rozdziale. Jedzenie wystygło, zanim zdążyłam ją zjeść. Otworzyłam okno w salonie, choć było chłodno. Potrzebowałam powietrza. Moje myśli krążyły wokół Wiktora, jego parasola, tych kilku słów, które zabrzmiały jak coś więcej niż tylko grzecznościowa wymiana zdań.
Wieczorem usiadłam w fotelu, tam, gdzie zwykle rozmawiałam z moim mężem. Zwykle w myślach, a czasem także szeptem. Patrzyłam na zdjęcie w ramce, z którego uśmiechał się do mnie jeszcze sprzed choroby. To była fotografia z wycieczki nad morze. Miał wtedy piasek na rękach i twierdził, że po pięćdziesiątce nie wypada się tak brudzić.
– Wiem, że to dziwne – zaczęłam cicho. – Nie szukam dla ciebie zastępstwa. Nie chcę cię nigdy zapomnieć, ale... jak długo mogę być sama?
Mówiłam i mówiłam, więcej niż przez ostatnie miesiące. O wszystkim. O Wiktorze, o tym, jak podał mi parasol, jak szliśmy razem, jak nie musieliśmy się śpieszyć. Jak bardzo to było inne od wszystkiego, co znałam po tym, jak odszedł. O tym, jak się bałam, że go zdradzam. Że robię coś niewłaściwego. A potem... że już nie wiem, co jest właściwe.
– On nie jest tobą. I chyba właśnie dlatego mogę z nim rozmawiać. Bo nie muszę się pilnować. Nie muszę być tą samą Elżbietą, która czekała na twój powrót ze szpitala, aż do końca. Z nim mogę być tą, która teraz po prostu chce poczuć, że wciąż żyje — wyznałam.
Nie płakałam od pogrzebu. Teraz łzy spływały mi bezgłośnie po twarzy, jakby wreszcie wiedziały, że mają do tego prawo. Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Cmentarz nagle przestał być dla mnie tylko miejscem pamięci. Wiązał się teraz z nowym początkiem, który wciąż trochę mnie przerażał.
Nie rozmawiamy o przyszłości
Spotkaliśmy się tydzień później. Piątek był suchy, ale chłodny, wiatr zrywał liście z drzew i rozsypywał je po alejkach. Przyniosłam znicz i kilka gałązek wrzosu. Wiktor już czekał. Tym razem nie szliśmy osobno, a czekaliśmy na siebie. Po chwili zaproponował, by po cmentarzu pójść razem na herbatę. Chciałam odmówić. Wszystko we mnie, krzyczało, że nie wypada, bo to jeszcze za wcześnie, bo może nie powinnam. Ale poszłam. W tej samej kurtce, z chustką zawiązaną pod szyją jak zawsze. Nic się nie zmieniło, tylko moje kroki stały się jakby lżejsze.
Usiedliśmy w małej kawiarni obok przystanku. Herbaty były w wysokich szklankach, parzyły palce. Przez chwilę milczeliśmy. Wiktor spojrzał przez okno i powiedział:
– Moja żona lubiła muzykę poważną. Ja wolałem jazz. Nigdy nie mogliśmy się w tej kwestii dogadać.
Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Mój mąż puszczał mi Edith Piaf, choć mówił, że to dla niego czysta rozpacz — zauważyłam.
– Może właśnie to nas trzymało przy sobie, wiesz, te różnice – stwierdził spokojnie.
– A teraz... to podobieństwa nas do siebie przyciągają – dodałam i poczułam, że nie powiedziałam tego bez powodu.
Wiktor wyciągnął dłoń. Delikatnie, nienachalnie — po prostu położył ją na stole, spodem do góry. Nie chwyciłam jej od razu. Patrzyłam na jego palce, na skórę z cienkimi liniami, na paznokcie przycięte starannie, jakby na coś się szykował. Potem dotknęłam go lekko. Nie było potrzeby ściskać — wystarczyło zupełnie, że nie cofnęłam ręki. Nie rozmawialiśmy o przyszłości. Ani razu nie padło pytanie „co dalej”. Nie potrzebowaliśmy tego. Wystarczyło, że zwyczajnie byliśmy – tam, w tej chwili, z herbatą i tym wspólnym porozumieniem, które koiło ból.
Elżbieta, 68 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Zobacz także:
- „Zamiast borowików znalazłam w lesie walizkę pełną kasy. Gdyby nie syn, pewnie straciłabym głowę dla tej fortuny”
- „Nie miałam na rachunki, więc modliłam się, żeby pieniądze spadły mi z nieba. Wszyscy się śmiali, ale mnie się udało”
- „Mąż skąpił na budowę, dlatego mieszkaliśmy w zimnej piwnicy. Prędzej umrę, niż doczekam się naszego domu marzeń”

